Tytułowe Sakartwelo to prostu w języku gruzińskim ‒Gruzja. Tak jak Hajastan to Armenia po ormiańsku. Policzyłem, że moja lutowa wizyta w Tbilisi i po sąsiedzku w Baku to 23-cia i 24-ta (!) podróż do krajów Kaukazu Południowego.
Za osiem miesięcy w Gruzji odbędą się wybory parlamentarne i być może okaże się, że rządząca koalicja „Gruzińskie Marzenie” wcale nie jest w rzeczywistości tym, o czym Gruzini marzyli. Jednak narzekania na obecną władzę wcale nie muszą się przełożyć na pokazanie rządowi przez Gruzinów „gestu Kozakiewicza”.
To specyficzny kraj, w którym prezydent Giorgi Margwelaszwilimówi o strategicznych sojuszach swoje, a szef parlamentu Dawid Usupaszwili swoje. Kraj, w którym co jedenasty mieszkaniec deklaruje jako język ojczysty ‒ rosyjski, ale narodowość rosyjską wpisuje tylko... 1,5 % obywateli Gruzji. Kraj, w którym dynamika wzrostu PKB według oficjalnych danych jest o 115% większa niż według danych międzynarodowych.
Z prezydentem Margwelaszwilim rozmawiam po raz trzeci. Pierwszy raz był w szczególnym dla Gruzji dniu, w grudniu 2014, gdy Parlament Europejski ratyfikował umowę stowarzyszeniową między Tbilisi a UE. Mieliśmy wtedy oficjalne spotkanie w Strasburgu, gdzie on występował pod swoją flagą ‒ białą z czerwonymi krzyżami, a ja pod unijną. Zaraz potem była nasza wspólna konferencja prasowa, gdzie gruziński prezydent stał się tarczą strzelniczą dla związanej z jego poprzednikiem Micheilem Saakaszwilim telewizji „Rustawi”. Po dwóch miesiącach szliśmy razem w Marszu Godności w rocznicę Majdanu, który odbył się w Kijowie 22 lutego 2015 roku. Pamiętam spotkanie w kijowskim arsenale po marszu: Poroszenko, Jaceniuk, Tusk, prezydent Litwy Grybauskaite, Margwelaszwili, ja, szef hiszpańskich Kortezów i osamotniony, milczący Komorowski. A teraz pierwszy raz spotkaliśmy się u niego. To zupełnie inna osobowość niż charyzmatyczny, porywający tłumy, Micheil Saakaszwili ‒ mistrz PR, niebywały gawędziarz i nieprzeciętny kobieciarz. Jego następca, naukowiec, absolwent uniwersytetu europejskiego w Pradze, wybrany na głowę państwa najpierw przez miliardera z francuskim paszportem Bidzinę Iwaniszwilego, a potem dopiero przez naród ‒ jest typem technokraty. Stara się lekko dystansować od rządu wiedząc, że popularność „Gruzińskiego Marzenia” spadła na łeb i na szyję do poziomu kilkunastu procent (z wzajemnością: przed czterema miesiącami jego były patron Iwaniszwili publicznie przyznał, że wybór jego kandydata Margwelaszwilego na prezydenta był... błędem). Rzecz w tym, że Zjednoczony Ruch Narodowy (UNM) emigranta Saakaszwilego, którym kierują były szef parlamentu Dawid Bakradze i ‒niegdyś najbliższy doradca „Miszy” ‒ Giga Bokeria, ma tyle samo i wcale mu nie wzrasta. Aż 60% (!) Gruzinów jest niezdecydowanych na kogo zagłosować.
W Warszawie raczej nie byłaby możliwa sytuacja, w której żona szefa parlamentu zostaje ministrem obrony, a tutaj tak właśnie się stało...
Dziwów ciąg dalszy. 21 grudnia ubiegłego roku ówczesny premier Irakli Garibaszwili na spotkaniu z ambasadorami przedstawił plany swojego rządu na 2016 rok. Po dwóch dniach... podał się do dymisji. Jedni mówią, że się politycznie zużył, bo jako były szef MSW kojarzy się z zamykaniem przeciwników do więzień. A drudzy zaś, że jego teść, były gruziński KGB-ista tak urósł biznesowo, że wszedł w interesy samemu Iwaniszwilemu. A niby dlaczego oba powody nie mogą być równie ważne? Nowy premier Giorgi Kwirikaszwili był ministrem gospodarki i szefem MSZ. W rozmowie ze mną podkreśla jak ważne jest dla jego kraju zbliżenie z NATO. Od słów ważniejsze są czyny ‒ tyle, że NATO w tej kwestii działa tak, jakby w herbie miało ślimaka.
O Polsce obie strony konfliktu politycznego w Gruzji mówią bardzo ciepło. A mi wstyd ‒ choć o tym nie mówię ‒ że w stolicy Gruzji jest pomnik śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a w polskiej stolicy go nie ma...*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (25.02.2016)