Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Merkel: wiele zmienić, aby nic nie zmienić?

Pewnego swojego polskiego znajomego wielki przegrany niemieckich wyborów A. D. 2017, lider niemieckich socjalistów Martin Schulz zapytał: „jak w Polsce odbierany jest wynik SPD?” Usłyszał szczerze: „zostaliście zmiażdżeni”. Odpowiedź kandydata SPD na kanclerza była zaskakująca: „To dobrze! Osiągnęliśmy dno, a od dna można się tylko odbić”.

Historyczne wyborcze lanie lewicy

Ten nieoczekiwany dialog nieźle oddaje „krajobraz po klęsce” niemieckiej lewicy. Socjaldemokracja naszego zachodniego sąsiada w wyborach do Bundestagu 24 września przypominała dobrą ciocię, która szerokim gestem rozdaje prezenty. Tymi prezentami były setki tysięcy, miliony głosów ludzi, którzy w wyborach w 2013 roku głosowali na SPD, aby w poprzednią niedzielę jako wyraz swojego rozczarowania zwrócić się do liberałów z FDP, bardziej wyraziście lewicowej, postkomunistycznej „Die Linke”, a nawet ku … ultraprawicowej „Alternative fur Deutschland”. Ten przepływ między SPD a AfD musiał być szczególnie bolesnym policzkiem dla bardzo ideologicznego polityka, jakim jest Schulz. Jednak koncentrowanie naszej, nie ukrywajmy Schadenfreude na niemieckiej lewicy, której liderzy atakowali Polskę (przodował w tym Schulz, ale aktywny był również wicekanclerz i szef MSZ Sigmar Gabriel) jest o tyle wybiórcze, że chadecja Angeli Merkel straciła jeszcze więcej, bo 8,5%. Strata 5,2% niemieckich socjalistów w porównaniu z wyborami w 2013 spowodowała, że lewica niemiecka uzyskała najgorszy wynik w blisko siedemdziesięcioletnich dziejach nowej niemieckiej państwowości: Niemieckiej Republiki Federalnej przekształconej później w Republikę Federalną Niemiec. Ale czerwoni (SPD) stracili mniej niż czarni (CDU-CSU). Formacja Frau Kanzlerin choć wygrała, to w gruncie rzeczy była jednookim królem wśród ślepców. Uzyskała najsłabszy wynik w historii NRF-RFN wśród partii rządzących. Dała się, wbrew świętej zasadzie Franza Josefa Straussa, przez lata premiera Bawarii i kandydata na kanclerza w Bonn, „objechać” z prawej. Kanclerz Helmut Kohl powtarzał w prywatnych rozmowach, że „na prawo od CDU może być tylko ściana”. Tymczasem fatalna polityka imigracyjna przewodniczącej CDU spowodowała odejście miliona wyborców chadecji właśnie do AfD. Absolutnym chichotem teraźniejszości jest fakt, że liderem Alternatywy dla Niemiec jest wieloletni działacz CDU, przedstawiciel jej prawego skrzydła Alexander Gauland. Szczególne straty poniosła na rzecz AfD bawarska CSU, znajdująca się wyraźnie na prawo od CDU, będąca od niej znacznie bardziej wyrazistą, konserwatywną, tradycyjną i chrześcijańską formacją.

Wiele frontów „Angie”

Angela Merkel dopięła swego, wyrównała rekord swojego politycznego patrona, „ojca chrzestnego” jej kariery w polityce, Helmuta Kohla, który również czterokrotnie był kanclerzem. Tyle że „Angie”, jak lubią nazywać ją Niemcy (i jak ona sama lubi być nazywana) musi mieć w tyle głowy, że czerwonej kartki Kohlowi – która zakończyła jego karierę na niemieckim boisku politycznym - ostatecznie nie dali wyborcy, ale partyjny bunt z nią samą w roli głównej. Autorka „ojcobójstwa” z 1998 roku obawia się tego samego: doprowadzenia do jej dymisji w trakcie najbliższej kadencji. A chętnych do tego jest coraz więcej, choć oczywiście nikt tego oficjalnie nie deklaruje. Są to zarówno politycy szczebla federalnego, jak i też niektórzy premierzy landów z ramienia CDU. To jeden z wielu frontów, jaki w najbliższych latach będzie miała w niemieckiej polityce lokatorka Kanzleramt. Dwa z nich to fronty wewnętrzne. Jeden, przed chwilą opisany, dotyczy sytuacji w ramach Unii Chrześcijańsku-Demokratycznej (CDU). Drugi to, niemniej ważny, front wewnątrzkoalicyjny. Merkel starała się marginalizować premiera Bawarii i przywódcę CSU Horsta Seehofera. Nie powiadomiła go nawet, co ociera się o totalne lekceważenie, o swojej spektakularnej decyzji otwarcia niemieckiej granicy na imigrantów we wrześniu 2015 roku. Jej późniejsze tłumaczenie, że nie mogła się do niego dodzwonić odbierane jest jako szyderstwo. Bawarczyk krytykował ją, nawet publicznie, za fatalną politykę imigracyjną, a ona rewanżowała mu się – to w jej stylu – bynajmniej nie oficjalną polemiką, lecz osłabianiem go w jego bawarskim mateczniku i wyjmowaniem jego politycznych współpracowników. Tak było w przypadku europosła Manfreda Webera, którego Merkel osobiście pobłogosławiła na szefa frakcji (grupy politycznej) Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim. Ba, w planie Merkel, to on, a nie Antonio Tajani miał zostać szefem europarlamentu. Tę misterną grę pokrzyżowali ludzie z jej własnego obozu politycznego – EPL właśnie (angielski skrót EPP), którzy w Brukseli i Strasburgu mieli już dosyć Niemca na stanowisku „numer jeden” w tej instytucji. I nie był to raczej objaw antygermańskiej fobii, skoro przed styczniowym wyborem Włocha na to stanowisko przez ostatnie cztery kadencje aż trzykrotnie urząd ten sprawowali Niemcy. Skądinąd fotel szefa PE miał być dla „człowieka Merkel” trampoliną do objęcia szefostwa Komisji Europejskiej, pierwszego po półwieczu dla Niemca...

Nowa-stara „koalicja po przejściach”?

Tyle napisałem o przeszłości, ale bez niej nie da się zrozumieć scenariuszy najbliższej przyszłości na niemieckiej scenie politycznej. Ostatnia niedziela września, będącą niemiecką „niedzielą wyborczą”, pokazała zużycie się całej klasy politycznej. Nie było ono jednak na tyle spektakularne, żeby doprowadzić do zmiany kanclerza. Czy doprowadzi jednak choćby do zmiany koalicji rządzącej? Nie jest to wcale powiedziane.

Im więcej słyszę o „Jamajce” czyli koalicji „czarno-żółto-zielonej” (kolor czarny – CDU-CSU, żółty liberałów, zielony – wiadomo), tym coraz bardziej wydaje mi się, że wcale nie musi nastąpić pierwsza w historii nowoczesnych powojennych Niemiec czteropartyjna koalicja. A raczej jest to gonienie króliczka, którego Angela wcale nie chce złapać. Uprzednio pisałem o jej dwóch frontach wewnętrznych. Ambitna przywódczyni CDU chce pobić rekord Kohla i być przez co najmniej cztery pełne kadencje. Skądinąd przed tymi wyborami zapowiadała, że jak wygra, po raz ostatni będzie kanclerzem. Rzecz w tym, że to samo mówiła przed czterema laty. Kanclerz Merkel, mając, zwłaszcza po tak słabym wyniku wyborczym, rosnącą, choć utajoną wewnętrzną opozycję, bardzo napięte stosunki z CSU i kłopot z prawicową AfD, która grając na antyimigracyjnym przede wszystkim, ale także eurosceptycznym fortepianie odebrała CDU milion głosów – bynajmniej nie chce mieć kolejnego bólu głowy. Tym Merkelowym bólem głowy byłaby silna opozycja w postaci … SPD. W planie politycznym pani kanclerz jest, jak sądzę, zawarcie ponownej umowy koalicyjnej z socjaldemokracją. Możemy słusznie nie lubić Martina Schulza za jego antypolskie wypowiedzi, ale to jednak polityczny bokser wagi ciężkiej. SPD przechodząc do opozycji byłaby surowym recenzentem polityki Frau Kanzlerin. Obsadzona w roli głównej siły opozycyjnej AfD nie miałaby żadnego wsparcia w mediach, byłaby politycznie izolowana i prawdopodobnie rozsadzana od środka. Dlatego Angela Merkel tak chce zmieniać powyborczą scenę polityczną RFN, aby nic nie zmienić. Gdy po II wojnie światowej państwa zachodnie zastanawiały się czy Niemiecka Republika Federalna powinna być częścią Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali oraz Paktu Północnoatlantyckiego uznano cynicznie, ale słusznie że lepiej, aby Niemcy Zachodnie były inside czyli wewnątrz tych struktur niż outside czyli na zewnątrz. Umieszczając NRF poza eurostrukturami i NATO, Zachód pozbywałby się swoistej kontroli nad, wtedy jeszcze, Bonn. Identycznie jest teraz. Tyle, że rzecz dotyczy wewnętrznej sceny politycznej Niemiec. Dla Merkel lepiej mieć SPD inside niż outside.

Ktoś zaraz powie, że jak to, przecież Schulz w czasie wystąpienia podczas wieczoru wyborczego w smutnej siedzibie SPD odrzucił możliwość współtworzenia nowego-starego rządu z CDU? Oczywiście, werbalnie odrzucił. Ale tak naprawdę tylko utrudnił życie Angeli Merkel, bo na najbliższych parę miesięcy skazał ją na bezalternatywne negocjacje z liberałami i „zielonymi”. Przywódcy tych partii: prorosyjski Christan Lindner (FDP) i urodzony w tureckiej rodzinie muzułmanin Cem Oezdemir (Zieloni), wiedząc, że CDU-CSU nie ma wyjścia, będą nakręcali się w postawie roszczeniowo-rewindykacyjnej wobec partii Merkel. Negocjacje mogą się przeciągać. A w okolicach Bożego Narodzenia Święty Mikołaj może zmęczonym Niemcom przynieść koalicję „po przejściach” czyli Grosse Koalitzion. Czyżby z Martinem Schulzem jako ministrem spraw zagranicznych? Cóż, nie takie dopusty boże w polskiej historii żeśmy przeżywali.

Ale nawet jeśli szefem MSZ pozostanie Sigmar Gabriel, to i tak koalicja „czarno-czerwona” (CDU-CSU i SPD) wydaje się być bardziej prawdopodobna niż ta „jamajska”.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (02.10.2017)

Data:
Kategoria: Świat
Tagi: #Niemcy #europa #unia

Ryszard Czarnecki

Ryszard Czarnecki - https://www.mpolska24.pl/blog/ryszard-czarnecki

polski polityk, historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII i VIII kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister – członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.