Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Żyć z dala od wojny

Wstałem uchyliłem lekko zasłonę i już wiedziałem co w temacie chrupie. Pociąg pasażerski relacji skądś dokądś przeleciał przed oczyma i zniknął za budynkiem sąsiada, a sąsiad nie bacząc na to wcale – widać przyzwyczajony – pieczołowicie odgarniał śnieg, co to nocą był napadał.

Jest niedziela, co prawda taka zwykła – do palmowej jeszcze niedziel kilka, ale zawsze to święto przecież i nie dlatego, że można pójść do kościoła, tam można pójść  (i tak robię najczęściej) w dzień zwykły, który ktoś nazwał dniem powszednim.  Wcześnie rano obudziło mnie poranne słońce i jakieś chrup, chrup, chrup.
Oho!  Pędolino biorą pewnie na pych – pomyślałem.  

Bo trzeba wiedzieć Wam czytającym, że blisko torów teraz mieszkam. Jak blisko? Tak blisko, że widzę twarze znużonych długą drogą pasażerów lub nerwowo wypatrujących znaku: czy to już.  Kawałek dalej stoi sobie odrestaurowany przedwojenny dworzec PKP. Nowiuteńki aż miło, taki cud, że hej.   

Polskie Koleje Państwowe – bardzo pojemna nazwa, w której za najlepszych czasów rządów koalicji SLD i PO PKP mieściła w sobie ponad pięćdziesiąt spółek grabiących zwykłego obywatela (nie tylko pasażerów, bo każdy do „państwowej” kolei dopłaca) i państwo. Ale nie o tym dziś chcę napisać tylko o tym jak w tę zwykłą niedzielę obudziło mnie wcześnie rano słońce i o tym chrup, chrup, chrup.

Wstałem uchyliłem lekko zasłonę i już wiedziałem co w temacie chrupie. Pociąg pasażerski relacji skądś dokądś przeleciał przed oczyma i zniknął za budynkiem sąsiada, a sąsiad nie bacząc na to wcale – widać przyzwyczajony – pieczołowicie odgarniał śnieg, co to nocą był napadał.

Odwiedziłem łazienkę; wojskowe pięć minut i już gotowy. Zszedłem na parter zaparzyłem kubek kawy i odstawiłem, wskoczyłem w buty, na głowę nacisnąłem czapkę na grzbiet ciepłą kurtkę i wyszedłem na dwór. Dołączyłem do dwóch sąsiadów i już po chwili ulica, przy której mieszkamy, a nazwę jej tak durną ktoś nadał, była odśnieżona. Może nie cała gdyż sąsiad z lewej mieszkający zaraz za sianą odgarnia tylko pas szerokości 60 centymetrów uznając, że skoro nie ma samochodu to nie musi całej jezdni odśnieżać. A droga ma tyle, że kot napłakał. Dwa samochody obok siebie bez złożenia lusterek i wciskania się na ogrodzenia posesji obok siebie nie przejadą. Więc odśnieżyć kawałek to tyle co nic.

Kiedy skończyłem robić swój odcinek stanąłem tak sobie i popatrzyłem dookoła siebie – nie dlatego, że mnie duma rozpierała z wykonanego dzieła, tylko dlatego, że ciekawość nowego miejsca jeszcze nie nasycona, że to nowe jest tak samo piękne jak tamto stare, skąd jeszcze jesienią pisałem swoje trzy po trzy. „Osiedle trzech rzędów”,  tak na roboczo ludziska nazwali niewielkie wzgórze wciśnięte między ścianę lasu zamykającą trzy rzędy domów, każdy po pięć przedwojennych bliźniaczych chałup, i torowisko.

Słońce ciekawie komponuje z zielenią sosen i zaznaczoną czasem czerwienią dachówek, i połyskiem chłodnej stali torów i linii nad torowiskiem. W lewo na Poznań, w prawo na Wrocław.
Tory i wszystko co się z nimi wiąże są nowe.
Przeskakuję wzrokiem za tory, na drugą stronę. Widzę dachy licznych domów – większość tak samo stara jak te przy których teraz stoję; z kominów leniwie ku górze pną się dymy. Wszystko to poniżej kolejowej magistrali. Kawałek dalej wzgórza domykają sporej wielkości kwartał. Ciekawy dla oka widok i dobry klimat. Przed wojną domy na wzgórzu, gdzie teraz mieszkam (dziś tu, jutro tam…) były oazą dla niemieckich letników, którzy przyjeżdżali tutaj płuca leczyć. Z dawnej świetności niewiele zostało i nie jest to wina tych ludzi tylko władzy, która jest nieudolna i myśli jedynie o swoim.
A ludzie, sąsiedzi przy ulicy gdzie mieszkam, porządni i pracowici.

To co mnie tutaj zaskakuje i nieustannie zadziwia to spokój; mimo, że na niewielkim przecież kawałku żyznej ziemi stoi w trzech rzędach piętnaście bliźniaczych domów z ogrodami po jakieś osiem arów i w każdym domu przynajmniej po dwie rodziny, to odnoszę wrażenie, że połowa z nich nosa nie wyściubia wcale. A po dwudziestej drugiej tylko gdzieniegdzie światło w oknach można zobaczyć i gdyby nie te kominy, z których leniwie dym się unosi można by pomyśleć że tutaj mało kto mieszka, że domy sobie pusto stoją. Owszem jedna połowa bliźniaka przy drugiej ulicy jest opuszczona – aż żal, że w tak pięknym miejscu wolne stoi i marnieje, ale wszystkie inne zamieszkane i zadbane, jedne bardziej inne mniej.

Słońce podeszło nieco ku górze i już zaczyna wciskać się przez okna od południowej strony, liże moje stopy i takim błogostanem oblewa mnie i cały ten święty spokój, że aż miło, że leniwość i senność ogarnia.

Dobrze jest mieć kawałek dachu na głową, dobrze jest mieć pracę i kogoś obok i dobrze jest żyć z dala od wojny.   

Data:
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.