„Ju-Es-Ej”, „Ju-Es-Ej”! Piszę te słowa w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Piszę między spotkaniami z jednym, drugim, trzecim kongresmenem a kolejnym: z szefem jednej z Komisji Senatu USA.
Bardzo lubię być w tym kraju, ale tak samo jak bardzo lubię przechadzać się po Waszyngtonie, oglądać mecz futbolu amerykańskiego w Południowej Karolinie czy jeść prawdziwego amerykańskiego hamburgera w Ohio ‒ tak samo bardzo nie lubię tu …przyjeżdżać. Długie kolejki na lotnisku im. Johna Fostera Dullesa (sekretarza stanu w czasach prezydenta Eisenhowera, brata szefa wywiadu amerykańskiego), oficer wypytujący, gdzie będę mieszkał i na jak długo przyjechałem, poczucie, że ja muszę mieć wizę, a moi amerykańscy przyjaciele kiedy jadą do mojego kraju ‒ jakoś nie muszą. Ta asymetria jest doprawdy wkurzająca.
Ale ostatnio funkcjonariusz nawet nie zażądał odcisków palców (!) i widząc dyplomatyczny paszport i słysząc, że będę miał spotkania w Kongresie zapytał czy będę widział się z Trumpem…
W Kongresie spotykałem się ‒ nie jest to przypadek, bo ciągnie wilka do lasu ‒ głównie z Republikanami. U amerykańskich polityków lubię poczucie humoru. Szef Komisji Budżetowej Senatu USA Mike Enzi, reprezentujący stan Wyoming, również Republikanin, który ogrywa kluczową rolę w potyczkach o amerykański budżet, w tym także w budżetowej wojence między prezydentem Donaldem Johnem Trumpem, a jego macierzystym obozem politycznym, pytany o kulisy tych negocjacji mówi mi „jestem przecież tylko księgowym”, po czym wybucha śmiechem… Trzeba przyznać, że pogodne usposobienie to zaleta rządzących obecnie Ameryką, choć przecież opozycja – ta nad Potomakiem, a nie ta nad Wisłą – też do smutasów nie należy.
Kongres Kongresem, ale nie mniej ciekawe były z mojego punktu widzenia rozmowy w World Bank. Spędziłem tam cały Boży dzień od 8.15 AM do 6.45 PM. Co ma Bank Światowy do Unii Europejskiej? Ano to, że UE jest jednym z trzech głównych donatorów tegoż banku, którego główna siedziba mieści się w Waszyngtonie właśnie, a główna siedzibie w Europie ‒ w Paryżu. Nie powiem, 400 milionów euro piechotą nie chodzi. Tyle, że teraz World Bank ma duży ból głowy. Nowa administracja Białego Domu z jej konserwatywną wrażliwością nie chce finansować Banku Światowego, a przynajmniej nie w takiej skali jak obecnie. Uważa, pewnie słusznie, że choć Bank mieści się w USA to praktycznie USA nic z niego nie ma. Poza tym władze amerykańskie traktowane są w kontekście WB jak Święty Mikołaj, który ma dawać prezenty i się nie wtrącać. Stąd też zarząd World Banku, a rozmawiałem z jego wiceprezydentami, poczynając od Włoszki przez Japończyka, Szwajcara, milczącą Brytyjkę o nigeryjskim nazwisku czy na Niemcu kończąc, ma poważny ból głowy.
Bank Światowy mieści się drzwi w drzwi z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Co do MFW nie można powiedzieć, że „ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem…” ‒ jak pisał Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Bo, owszem byłem, ale ze staropolską gościnnością to u nich jest nietęgo. Stare polskie porzekadło mówi „na frasunek dobry trunek”, ale MFW – IMF jak widać problemów takich jak BŚ – WB nie ma i gościom serwowana jest tylko woda.
A co do wody w Waszyngtonie, to mamy tu niewątpliwe polonicum. Powszechnie serwowana jest bowiem, dostępna również w każdym sklepie, woda o swojskiej nazwie Poland. Moi koledzy cudzoziemcy byli pod wyraźnym wrażeniem ekspansji naszego kraju na rynki amerykańskie. Fin, były korespondent mediów z „Krainy Tysiąca Jezior”, obecnie europoseł kiwał głową z uznaniem, a ja sobie pomyślałem, że nie jest moim obowiązkiem jako wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego prostować i tłumaczyć, że Rzeczpospolita jest, owszem, coraz lepsza gdy chodzi o zdobywanie obcych rynków, ale akurat owa Poland na butelkach pochodzi od nazwy miasta w stanie Maine. A że zakładali je Polacy, to już inna para kaloszy.
Popijając więc Poland w gmachach najważniejszych instytucji finansowych świata przypomniał mi się, nie wiedzieć czemu, początek filmu nieodżałowanego Stanisław Barei „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. W filmie było tak, że samochód z córką partyjnego dygnitarza potrącił na pasach pewnego nieszczęśnika. Zaraz zebrał się tłum gapiów i jakaś przejęta jejmość drze się na cały regulator: „wody, wody mu dajcie”. Potrącony, a jednocześnie cały czas skacowany delikwent podnosi głowę i z oburzeniem pomieszanym z rezygnacją prostuje: „piwa, idiotko!”.
Ale piwo ‒ dla Sarmatów ‒ będzie dopiero po powrocie do Rzeczpospolitej…
* tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (29.05.2017)