W Kampali ‒ stolicy Ugandy ‒ o świcie dzień walczy z nocą. Zawsze wygrywa, ale nigdy nie jest to nokaut. To żmudne odpychanie ciemności, minuta po minucie aż stanie się jasność. Jasność i zieleń, bo to jedna z bardziej kolorowych, barwnych, nie w sensie reklam, a kolorów przyrody stolic „Czarnego Lądu”. Poranek to pora, gdy inaczej niż w reszcie dnia, mało jest jeszcze motocykli ‒ półciężarówek: motorów objuczonych do granic możliwości kilkudziesięciokilogramowymi pakami. Niebo jest różowawe. Tylko ziemia czerwona, jakby ze spiekoty ‒ no, ale to norma tego kontynentu.
Dzień wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Na ulicach sporo wojskowych samochodów opancerzonych, jeszcze więcej wozów z napisem „POLICE”. Wybory w Ugandzie trwają rekordowo krótko ‒ tylko siedem godzin (w Polsce na przykład czternaście). Początek o 7 rano, to akurat powszechne, ale koniec już o 16-tej to ugandyjski dziwoląg. Skoro już porównuję z Polską, to tu istnieje prawny nakaz ogłoszenia wyników wyborów najpóźniej dwie doby po głosowaniu. A jak to było w Polsce po wyborach samorządowych AD 2014? Milcz Waść, wstydu oszczędź ‒ trawestując Sienkiewicza.
Źle stąpnąłem i wpadam na zardzewiały drut kolczasty. Cały w pajęczynie, a ta, jak wiadomo, ma właściwości lecznicze. W kolejkach do urn masa młodzieży. Nic dziwnego, Uganda ma drugi najwyższy przyrost na świecie. Przeciętna kobieta rodzi, według różnych danych 6,7 lub 7,5 dziecka w życiu. Śmiertelność jest spora, zwłaszcza ze względu na malarię. Część tej „młodej Afryki” wygląda jakby nie była jeszcze pełnoletnia. To złudzenie: tutaj głosuje się, jak w Polsce, od 18 roku życia. To nie Timor Wschodni, gdzie byłem przed laty ‒ tam głosuje się od 17 roku życia, więc w wyborczych kolejkach widziałem dosłownie jeszcze dzieci. W Ugandzie nie eksperymentują, jak w Austrii, gdzie można głosować po ukończeniu 16 lat, zresztą tak, jak kiedyś w dawnej Jugosławii (tam z kolei był to przywilej wyłącznie pracującej młodzieży ‒ uczniowie po „16” głosować nie mogli...).
W drodze powrotnej na billboardzie dostrzegam reklamę... kościoła, a może sekty o zaskakującej nazwie „Embassy of Christ”. Zdaje się, że owa „ambasada Chrystusa” to niezły biznes. A mi się przypomina Nowy Testament i fragment, jak Jezus wyrzucał przekupniów ze świątyni: „Jezus udał się do Jerozolimy. W świątyni napotkał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: «Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu mego Ojca targowiska!»” (J 2:13-16).
Migawka. Jest po osiemnastej, ponad dwie godziny od ‒ w teorii tylko ‒ regulaminowego zamknięcia urn. Tymczasem w samej stolicy ‒ bastionie opozycji ‒ widzę przeszło 180 osób czekających w skwarze na oddanie głosu. Błagają nas o wodę. Nie mamy. Sporo kobiet z maleńkimi dziećmi na plecach. Maleństwa kwilą, panie karnie czekają w wężu kolejki. Wszystko dlatego, że karty do głosowania przywieziono tutaj nie o świcie tylko popołudniu. Porządku pilnuje niewysoka policjantka z karabinem, który sięga jej niemal po pachę...
Migawka. Kampala, przedmieście. Wielka reklama piwa... Tusker. Logo z czarnym słoniem. Tylko, że trąba słonia od Tuskera zwieszona jest smutno w dół. A to ma ponoć znaczyć brak fortuny ‒ w przeciwieństwie do zwiastującej szczęście trąby wzniesionej w górę. Metafora jakaś czy co?
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (02.03.2016)