Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Mieszkanie nie dla Polaka

W PRL śmiano się, gdy władza podnosząc ceny produktów spożywczych pocieszała obywateli informacją o taniejących lokomotywach.

Mieszkanie nie dla Polaka
źródło: internet cc

Nie chodzi o zakup mieszkania, bo jeśli nawet Polak ma zdolność kredytową, o co przecież nie łatwo, to uzyskany kredyt może okazać się pętlą na szyi, której zacisk niejednego zadusił.

Rozważmy sytuację, w której mieszkanie jest - spadło z nieba, przyszło ze spadkiem - po prostu jest. Tylko mieszkać i… płacić tzw. opłatę lokalową, wcześniej - potocznie, acz niesłusznie - określaną czynszem. Bajka! No, to się jeszcze okaże.

Przedmiotem naszych rozważań niech będzie mieszkanie liczące niespełna 50 m2, w spółdzielczym mrówkowcu (jedno ze 180 podobnych), z nieco już archaicznym statusem spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu. Nie żaden apartament w grodzonym i chronionym osiedlu o - obowiązkowo - angielskiej, wyszukanej nazwie. Szare, brudne bloczysko z lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, postawione przy jednej z dość ruchliwych (nie urokliwych) ulic Warszawy, a więc nie gwarantujące ciszy i widoku na wypielęgnowane tereny zielone - standardowa zabudowa miejska dla klasy mniej niż średniej; klasycznie - schody do windy; jeśli ktoś wyląduje na wózku inwalidzkim, to niech jeździ nim po mieszkaniu, po co ma się pętać po ulicach.

Wracając jeszcze na chwilę do metrażu opisywanego lokum, warto nadmienić, że w standardach europejskich czy amerykańskich, do których Polacy jeszcze niedawno aspirowali, to ledwie kawalerka. Czas przeszły - aspirowali - jest zasadny, bo wobec tak bardzo ograniczonej dostępności mieszkania dla przeciętnego Polaka powrócił on pokornie do standardów obowiązujących w PRL i taki metraż znów uważa za M-3. Urodzonym po roku 1989 śpieszymy wyjaśnić, że tym kryptonimem określano mieszkania przewidziane dla 3-osobowej rodziny. Oczywiście Polak szarak (za klasykiem kina) z konieczności (brak kasy) upchnie rodzinę i w 27-metrowej kawalerce.

Mieszkanie, którym się zajmujemy, jest zasiedlone (żeby pozostać przy peerelowskiej terminologii) przez jedną tylko osobę. Taki element luksusu w tym bezmiarze przeciętności.

Skoro mamy zarysowane personae (no, może bardziej res) dramatis, przejdźmy do akcji. A ta rozwija się dynamicznie. Tu niestety przerwiemy przekaz literacki na rzecz nieprzystającego - przyznajemy - do wcześniejszej treści przekazu liczbowego. Wszystko dla zwiększenia dramatyzmu. Czyż dane liczbowe go nie podnoszą?

rok

wysokość opłaty lokalowej

procentowa relacja opłat
w kolejnych okresach
do opłaty początkowej

1995

125

100%

2000

208

166%

2005

296

237%

2010

511

409%

2015

595

476%

Dwadzieścia lat to w zasadzie pokolenie. Trudno się dziwić, że koszty utrzymania wzrosły. Ktoś powie, że przecież płace też.

O ileż to wzrosła płaca lokatora tego nieustająco drożejącego mieszkanka? Otóż nie wzrosła ani o procent. Lokator zarabiał 2000 zł netto w 1995 r. i tyleż zarabia dziś. Już tylko króciutko skonstatujemy, że w 1995 roku koszty mieszkaniowe stanowiły 6,25% jego dochodu, a w chwili obecnej stanowią 29,75%.

Tu dramat w zasadzie się kończy. Tragedia niewielka. Żadnych trupów. Zostaje mu przecież jeszcze 70,25% dochodu, czyli kwota 1405 zł. Najeść się może do syta (w końcu są dyskonty z tanią żywnością dla takich ludzi), kupić środki czystości i kosmetyki (przecież nie musi w perfumerii Douglas), opłacić kartę miejską (ile tańsza od benzyny, zresztą naszemu Polakowi tylko mieszkanie spadło z nieba - samochód nie), energię elektryczną, gaz, telefon, kupić ciuchy i buty w sieciówce na wyprzedaży (no, może nie rozpędzajmy się - od czego są lumpeksy) i jeszcze na jakąś drobną przyjemność wystarczy (obiad w „restauracji” McDonald raz w miesiącu). Pod warunkiem, że nie zepsuje mu się ząb, a pralka i lodówka wejdą w kolejne dwudziestolecie nienagannego funkcjonowania. Oczywiście nie wyjedzie na urlop, ale szczęśliwie zdążył już zapomnieć, co to jest. Brak realizowania pewnych potrzeb może je skutecznie wyeliminować. Wreszcie nasz Polak ma swoje lata, więc pamięć, a raczej jej deficyt, będzie przychodzić w sukurs eliminowaniu wspomnień z czasów, kiedy zostawały mu po wszystkich bieżących opłatach ponad trzy czwarte dochodu i mógł szaleć, np. raz w roku 7 dni w Tatrach, w standardzie schroniskowym.

Może tylko poprosimy chór starców, żeby w swej mądrości wyjaśnił naszemu bohaterowi, jak jego dramat ma się do wykazywanej od lat w statystykach jednocyfrowej inflacji (przepraszamy za to nieteatralne słownictwo) i  jeszcze tylko jedno wyrażenie (też przepraszamy) - deflacja. Nasz protagonista - niezależnie od błogosławionej amnezji - jeszcze jednak całkiem nieźle kojarzy i jest w stanie myśleć logicznie, a i zdobyta edukacja pozwala mu rozumieć nawet dość skomplikowane zagadnienia. Więc może ktoś się podejmie wyśpiewać wytłumaczenie tego, że chociaż rośnie, to spada. Jeśli nie wystarczy grecka tragedia, to może filozofowie. Oni jakoś tak czasem kombinowali, że może by i mogli przekonać naszego Polaka, że, chociaż jego elementarne koszty rosną jak szalone, to ogólnie maleją. A czymże jest jednostka wobec ogółu? Prosimy, nie zostawiajcie naszego bohatera wyłącznie z konkluzją: wiem, że nic nie wiem.

Kończąc z odniesieniami do starożytności i wracając do bliższych naszej współczesności a wspominanych już tutaj czasów: w PRL śmiano się, gdy władza podnosząc ceny produktów spożywczych pocieszała obywateli informacją o taniejących lokomotywach.

Jakież dobro staniało w obecnej Polsce tak bardzo, że wobec stale rosnących elementarnych kosztów bytowych, pojawiła się deflacja. Przecież nie mieszkania, które jeszcze mają zdrożeć, choć już są nieosiągalne dla zwykłego Polaka.

P.S.

Zasadniczy wpływ na rosnące koszty związane z utrzymaniem mieszkania ma galopujący wzrost cen wody. Wody w kranie, oczywiście. Ciepła kosztuje dużo, ale nie mniej drożeje w ostatnich latach woda zimna, de facto woda w ogóle, bo mówiąc o cenie ciepłej wskazujemy naprawdę na koszt jej podgrzania. W obu przypadkach wzrost ceny w stosunku do okresu sprzed pięciu lat wyniósł ok. 50%. Czyli z zimnym prysznicem też musimy uważać, gdybyśmy chcieli ochłonąć po otrzymaniu kolejnego rachunku.

Podobno nad czystością wody w filtrach warszawskich czuwają specjalnego gatunku małże. Jak nie ośmiorniczki to małże. To musi kosztować. Tylko niektórzy muszą płacić za ten luksus ze swoich skromnych dochodów (zdecydowanie poniżej 6000 zł).


Data:
Kategoria: Polska
Tagi: #
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.