Przeciętny mieszkaniec zachodu widzi Putina zabawiającego się z Obamą i Eurokratami, i raptem jego demokratyczne ideały przestają wydawać mu się takie drogie. Widzi także zawracane rzeki, równane z ziemią pasma górskie i superszybkie koleje w Chinach. A że nigdy nie czytał "Co widać i czego nie widać" Bastiata, permanentny kryzys, który zgotowany mu "kapitalizm", brzydnie mu przez to coraz bardziej.
Co na to europejscy przywódcy? Europejscy przywódcy mają swoich obywateli w głębokim poważaniu. Przebywają w świecie, którego rąbka uchyliły nam najnowsze "taśmy prawdy": Każdego dnia trwa nieustające wzajemne przekonowanie się o własnej nieodzowności i o wszelakich plagach i innych katastrofach, które nadejdą, gdy ustąpią z urzędu. Wszystko to, oczywiście, podlane ogromną dozą skorumpowania i cynizmu.
Remedia na wyjście z sytuacji? Przedstawiane jest kilka, przynajmniej dla USA. Te rozsądne: "odchudzenie" państwa dobrobytu i wycofanie się z roli światowego żandarma.
Te "dziwne", jak: połączenie liberalnych reform z "nauką" od państw aurotytarnych i ich doświaczeń - jakby kultura zachodu nie miała się do czego odwoływać i skąd czerpać inspiracji.
No i 3 kategoria: recepty socjalistyczne, czyli nieśmiertelny Joseph Stiglitz i jego triada: wyrównywanie nierówności społecznych, uszczelnienie systemu podatkowego i walka z wpływem "pieniądza" na politykę (tak, jakby państwo dobrobytu można było budować bez aliansu z bankami i kontrolowanymi przez nie korporacjami). A przecież to samo głosi, tylko w jeszcze ostrzejszej formie, bijący ostatnio rekordy popularności neomarksista Thomas Piketty.
Mam pesymistyczne przeczucie, że popularność zdobywać będą raczej Stiglitz i Piketty, albo osoby jeszcze radykalniejsze od nich. W przeciwieństwie do końca lat 70., na horyzoncie nie widać dziś jednostek, który mogłyby trwale wskrzesić w społeczeństwie idee wolności. Ale bardzo chciałbym się mylić...