Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Andrzej Pańta: „Życie człowieka ascetycznego”(cz.I)

Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej w Gliwicach ogłosił konkurs pn. "Szukamy drugiego Horsta Bienka", w którym wprawdzie nie zamierzałem brać udziału, ale zareagowałem takim poematem. Początek załączam moim miłym czytelnikom.

Dzienniki — Zapiski — Prowokacje Autorskie

Preambuła

Dlaczego nie mogłem być drugim Horstem Bienkiem i w jaki sposób stałem się gryzońskim chujem

Zawsze chciałem sam decydować o sobie i nigdy nie ciągnęło mnie za stadem. A z drugiej strony spontaniczna i nieustanna potrzeba bliskości, porozumienia, polemizowania, pyskowania i bycia w zgodzie z tym światem. Obłędnie dużo radości, zadowolenia, jeszcze więcej zwątpień, a zarazem niedostrzegalne piętrzenie się omasty na ołtarzu moich nieszczęść i bezwiednego zbliżania się do katastrofy, jaką było porzucenie mego dotychczasowego świata i stylu bycia określanego przez ten świat. Bóg lubi bowiem dym, stąd przez omastę rozumiem to wszystko, co niedostrzegalnie wyziera z pasji życia, co wznieca zazdrość i gniew w bliźnich, których tak łatwo zapalić nieopatrznym skokiem przed szereg: oni właśnie podkładają ogień pod ów ołtarz, aby mu się przypodobać, co poświadczają popielate dzieje ludzkości i w żarliwej jaskrawości — moje własne.

Nikt nie jest osobotwórem brata swego, lecz swoim własnym. Dla bliźniego może być co najwyżej ostrogą, ostrzeżeniem, drogowskazem i korytem bez dna i rozeznania, kto zanurzył w nim te wszystkie poszczególne rzeczy namacalne, wyczuwalne dopiero w prosektoriach i drobiazgowo analizowane i protokołowane.

Wiedziałem o tym nie od dziś, acz najpierw intuicyjnie, lecz nie zachowałem należytej ostrożności, nawet podświadomie. Dopiero stół sekcyjny uczy mądrości, pogłębia sceptycyzm do własnych zwłok.

Nie ma nadziei, jest tylko powrót, a co powraca, udaje jedynie, iż rodzi nadzieję, że już nigdy nie powtórzy się ów stan bez nadziei na powrót tego, co beznadziejne. Być może dlatego żyliśmy w swego rodzaju świętym amoku, a nasze przyzwolenie na igraszki z losem jeszcze bardziej osadzało nas w cuglach młodzieńczego entuzjazmu, gdy jak jeden nie zdawaliśmy sobie sprawy z popełnianych przez nas czynów, choć zawsze pociągano nas za nie do odpowiedzialności i odpowiednie oceny wpisywaliśmy sobie do dzienniczków.

Zostawaliśmy więc kapitanami żeglugi wielkiej w kraju bez dostępu do morza, papieżami w kraju bez katolików, alpinistami w kraju bez gór, wegetarianami przy nadprodukcji mięsa, jajek i mleka, murzynami bez najmniejszych śladów opalenizny, jak i gejami przy nadmiarze kobiet i deficycie mężczyzn; jednym słowem: każdy mógł stać się tym, czym pragnął być, co spełniało jego marzenia, o ile pozwalały mu na to jego koneksje i kieszonkowe rodziców.

Postanowiłem przeto, że będę ogrodnikiem, co nie było takie łatwe, lecz ręka sprawiedliwości Bożej trzymała jednak bieg wydarzeń swym wszechmocnym i nieobliczalnym trzpieniem; udało mi się i do woli mogłem biegać z grabkami i polewaczkami wokół klepiska. Wprawdzie nie nauczyłem się tam zbyt wiele, dyplom wszakże dostałem, a co ważniejsze, nabrałem zamiłowania do dyscypliny, i zawsze po zajęciach w należnym porządku układałem prześlicznie te wszystkie grabki, kopaczki, polewaczki i okopowe.

Ponieważ niczego właściwie nie potrafiłem, podjąłem się uzupełnić wykształcenie, i to na poziomie akademickim; gdy przyznałem się na lekcji wychowawczej, że chcę być jeszcze i językoznawcą, obudziło to wesołość ogólną. Na domiar złego parę miesięcy wcześniej wygrałem cieszący się dość dużym prestiżem turniej poetycki i odtąd moje wiersze ukazywały się regularnie w miejscowej prasie, co przysporzyło mi jeszcze więcej zaciekłych przeciwników niż miałem ich do tej pory: para cudaków zakładała się pięściami, że prędzej wielbłąd przejdzie przez własny ogon niż ja przez nastawione na mnie sidła egzaminacyjne.

Im głębiej w las, tym więcej skradzionych drzew — tak było tutaj już zawsze: Kiedy przeto owi cudacy okładali się pięściami oblewając mnie na wstępnym, dowiedziałem się, iż było wolne miejsce w bibliotece przy tym wydziale; zatrudniłem się, porządkując przy okazji bardzo duży księgozbiór, co spotkało się z entuzjazmem dziekana, gdyż do tej pory były przejściowe trudności ze znalezieniem poszczególnych tytułów i studenci na czas nie zaliczali egzaminów.

Jako protegowanemu dziekana, którym potem straszyły wszystkie płoty ekstremy i opozycyjna bibuła, bez większych zabiegów udało mi się przejść przez sito w następnym roku szkolnym. Byłem więc studentem i folgowałem sobie jeszcze bardziej niż w owych zaczarowanych ogrodach, kiedy z motyką wybierałem się skruszyć słońce, gdyż większość lektur przeczytałem jeszcze podczas pracy w bibliotece; spełniałem wszystkie wymogi i bez większych zaburzeń przechodziłem z klasy do klasy. Miałem luzy, takie tam sreberka, zajączki, mogłem więc sobie pozwolić na frywolny styl życia i wszędzie wtrącać swoje trzy grosze albo je komuś podbierać.

Pijany jak trusia albo trzeźwy jak bela papieru. Kraj huczał od pogłosek, że niebawem zabraknie jednego, jak i drugiego. Na domiar oprócz uczelnianego, dostawałem jeszcze stypendium ministerialne za jakiś tomik, mogłem sobie pozwolić na drugi obiadek i na przedwieczerz, na papieroski z importu, których jednak zaczynało brakować; brałem już w rachubę podpalenie jakiegoś komitetu, być może coś chlapnąłem po pijanemu, gdyż za jakiś czas miałem stawić się na przesłuchanie w miejscowym urzędzie opieki nad państwem. Moi kumple, z którymi się upijałem, odbywali praktyki w różnych dziwacznych miejscach: zakładach karnych, prokuraturach czy w izbach wytrzeźwień, gdzie przecież za kołnierz się nie wylewało i nikt nie myślał o abstynencji.

Potraktowałem to jako żart, a to nie był żart, nie o jakieś podpalenie tu chodziło czy o następną nakrapianą imprezę. — Jak sam rozpracowywałem innych, tak sam byłem już od dłuższego czasu rozpracowywany pod kątem — jak mi wyjaśnił wzywający oficer — przydatności do służby: wytypowano mnie bowiem na tajnego współpracownika owych służb: miałem tylko obrać sobie pseudonim, złożyć stosowne oświadczenie i przystąpić do pracy zgodnie z od dawna ustalonym harmonogramem. Na razie udało mi się odwlec ten rozstrzygający moment pod pretekstem pozbycia się nadwagi i nadmiaru materiału do opanowania do egzaminu z gramatyk historycznych, którego bali się wszyscy. Chwilowo byłem wolny i mogłem udać się do swoich zajęć.

W owych dniach doszło do zupełnego przegięcia: Nasz cudowny krajobraz miał nawiedzić jakiś duch i podobno odnowił twarz ziemi, tej ziemi; konsternacja była zupełna, a wzajemne podejrzenia stały się nie do zniesienia. Jak się potem okazało, ów duch był podróbką, korekta oblicza zaś całkiem spsowanym makijażykiem i nie miała nic wspólnego ze źródłem, do którego się odnosiła. Jednak pewien obibok z Wolnego Miasta potraktował to całkiem serio i bez kopytek, upiekł na tym swój rodzinny interes, a niby odnowione oblicze ziemi wołało o pomstę, i to głosem łońskim. Obibok ów, znany z zamiłowania do dobrego żarła i wypitki, całe lata wylegiwał się na wózku do przewozu akumulatorów, opalał się, wałkonił — zamiast podjąć się rzetelnej roboty; zwierzchność tolerowała te wybryki ze względów humanitarnych i konieczność utrzymywania przezeń wielodzietnej rodziny. Litość ma jednak granice: gdy jął wymachiwać śrubokrętem i zagrażać bezpieczeństwu załogi, co ostatecznie skutkowało destabilizacją produkcji i bankructwem firmy — wylano go na zbity łeb.

Teraz zaczęło się najgorsze: Naładowawszy akumulatory, skrzyknął swych zagorzałych fanów i wielbicielki, równie stroniących od podjęcia się pożytecznych zajęć co on, został przez nich przerzucony na teren owego zakładu przez płot; jak walnął tłustym dupskiem o beton, wówczas nie tylko zachwiała się scena, ale także pękła płyta geopolityczna, sytuacja zrobiła się niewesoła i należało oczekiwać najgorszego. W kraju, przy obowiązującej zasadzie: „Czy się stoi, czy się leży, trzy tysiące się należy”, gdzie właściwie mało którym marzyło się, by przynajmniej nauczyć się trochę lepiej czytać, pisać i myśleć niż potrafili to ich rodzice, coraz więcej grup społecznych opowiadało się za tym nierobisiem; mało tego: uznano, że za dotychczasowe pobory nie warto się nawet przewrócić, domagano się więc podwyżek, wyrównań, odmawiano podjęcia pracy, jeśli towarzystwo adorujące owego pleciugę pod nazwą OTAKA nie będzie zarejestrowane — dla niepoznaki kryptonim roboczy „panna S”.

Wszyscy zupełnie potracili głowy: Jeden z moich nauczycieli, który jeszcze nie tak dawno ostrzegał nas przed betonem i żeby czasami nie przeszarżować, bo władza nie zna się na żartach, biegał teraz po szkole z jakimś rzęchem na ręku i żądał głów tej władzy nie znającej się na dowcipie; chodziło o to, żeby tę władzę wysiudać z kilku wybudowanych właśnie luksusowych budynków przeznaczonych dla administracji państwowej i ulokować w nich naszą szkółkę, która dotąd gnieździła się w wybrakowanym kinie, co groziło katastrofą budowlaną i nieszczęścia mogliśmy spodziewać się w każdej chwili.

Takiej samowitej presji duchowej albo nacisku psychicznego nie widziano na tym obszarze przynajmniej od czasu wypraw krzyżowych albo nieco późniejszych polowań na czarownice: tak przynajmniej odczuwałem owe dni, nazywane przez nieoczytany ogół karnawałem lub eksplozją wolności. Kto nie był z nimi, znaczyło ni mniej, że jest z owym betonem i nie poświęcona nudla zwisa mu z ryja; stąd stale rosło poparcie dla bumelkowatych i przestojowych, spadała produkcja, pojawiała się reglamentacja i niedobór, ludzie brali wszystko, nawet książki, które wcześniej całe epoki zalegały hurtownie, a czasami wprost z drukarni szły na przemiał, gdyż był potrzebny papier na nowe tytuły rozchodzące się dziś wprost spod drzwi drukarni albo jeszcze przed ich napisaniem. Największym utrapieniem byli kalecy i ciężarne, uprawnieni do zakupów poza kolejką, tedy dla człowieka zdrowego pozostawały jedynie kości, więc musiałby przymierać głodem, gdyby nie popełnił jakiejś niegodziwości w swej historii choroby, a takimi dysponowali prawie wszyscy.

W owej atmosferze zwalającego z głów osaczenia odnalazłem się w poezji Horsta Bienka, którego odkryłem przed ową osławioną eksplozją i którego kilka wierszy właśnie przetłumaczyłem. Albo może lepiej: Jego poezja pozwoliła mi nie tylko zachować, ale i umocnić mą tożsamość, pójść do przodu w tych ciężkich czasach nabrzmiewających od upiorów zwalczających się na naszym rynku tendencji. — Kilka z tych prób ukazało się właśnie w jednym z lokalnych czasopism, spotkały się z pobłażliwym przyjęciem krytyki, następne miały się ukazać w jednym z czołowych magazynów tego kraju, ale nastąpił pucz, beton zalał bowiem rozpadliny, postępowała normalizacja, zawieszono jednak wydawanie takich magazynów uznawanych za wywrotowe, moja publikacja ukazała się więc z poślizgiem dopiero po kilku latach, i to z powyrywanymi stronami.

Kończyłem właśnie moje studium, gdy znowu zaczęła się do mnie dobierać bezpieka, która jakoś dawała mi spokój przez cały okres owego karnawału. Opracowywałem moją pracę dyplomową i nie wiedziałem, co robić dalej. Zapytałem jednego z mych znajomych, który robił za psychologa, i to klinicznego, jak mam postąpić wobec tej propozycji, jak żyć pod takim naciskiem; miast pomóc mi w jakimś pozytywnym rozstrzygnięciu problemu, odpowiedział, żebym siedział cicho i nie mówił o tym kolegom, bo mnie zabiją, co wydawało się wielce prawdopodobne, gdyż ludzie znikali w niewyjaśnionych okolicznościach i ofiary padały po obu stronach barykady.

Cóż za łysy półdupek! Gdyby poradził mi na tak, przystąpiłbym do rzetelnej współpracy i solennie wywiązywałbym się z moich nowych obowiązków, tak jak z wszystkich innych, z których korzennie się wywiązywałem. Ileż wówczas mógłbym uniknąć błędów i upokorzeń, które następnie przypadły mi w udziale! Nie wiedząc co czynić, droczyłem się z mym oficerem i podświadomie igrałem z losem: Inwigilowany staje się także inwigilującym i modyfikuje postępowanie nie tylko inwigilującego, ale i inwigilowanego, czyli moje własne. —

Wstępując na filologie myślałem, że wysubtelnię mój nieokrzesany i niewyparzony pychol, mój kichol zaś dostąpi takich rozkoszy wonnych, jakie zna tylko Bóg, kiedy odnajduje coś jeszcze poza zapachem lubego mu dymu i spalenizny zawieruchy powszechnej, natomiast uchole moje przytępione uwrażliwią się nieco na brzmienie sfer innych niż monotonne mamroty mego wewnętrznego głosu i głuchopienia. Wierzyłem, iż moja godka, która dotąd przypominała niektórym skrzekot żabek, żałosna i matowa, nabierze takiej dynamiki, dźwięczności i dykcji rażącej, od której będą pękały szklanice, witraże i szkliwo uzębienia wygłaszających o mnie takie opinie. Sądziłem też, że moje ślepka nabiorą takiego blasku i mocy, iż zaświecę nimi w ciemnościach, bez trudu więc dostanę jakąś stałą posadę przynajmniej w charakterze latarni morskiej lub co gorsza jako przewodnik stada, który bez wstępowania na Pustynię Błędowską wyprowadzi swój lud z krainy ułudy. Nic jednak z tego i nic bardziej mylnego!

Kiedy poskramiałem cugle mego intelektu i polerowałem wypalaną przez mych nauczycieli glinę umysłu, na pękniętym betonie naszego świata zakotwiczył się ów wąsaty dzieciorób z Wolnego Miasta. Wszystkie inne pozytywne wzorce i ideały poszły w dołek, na nim zafiksowała się uwaga kamer, przepowiadaczy i gryzikompów. Choć jego godka była jeszcze bardziej bełkotliwa niż moje gwarzenie i przypominała raczej pomrukiwanie knurów w stanie zapaści po pierwszym stosunku, wszyscy bili mu brawo i z entuzjazmem podchwytywali i powtarzali jego lapsusy i niedorzeczności: „OTAKA”, „Jestem za, a nawet przeciw”, „Nie rzucim” czy „Zabezpieczymy” i „Damy złodziejom po sto milionów, a potem puścimy ich w skarpetkach, i to bez siekiery”. Itp. nonsensy.

Wszyscy traktowali to bardzo poważnie, uczeni pisali o nim dysertacje, akademie przyznawały mu doktoraty i noble, zaś wszelki głos nawołujący do rozwagi i umiaru był traktowany jak gówienko muchy rozmazane na szybie i usuwane brudną szmatką. Po przywróceniu przez wspomniany beton porządku prawnego poszedł do ciupy on i większość jego fanów i kiboli, lecz całej tej tłuszczy nie sposób było przecież izolować; stąd w regularnych odstępach czasu zbierała się organizując wiece, zadymy i nielegalne zbiegowiska, pojawiały się transparenty i ulotki z napisami: „My wszyscy jesteśmy obibokami, symulantami i dzieciorobami”, a dla podkreślenia więzi z tym mętem nosili przypięty do klapy symbol osiołka przekreślony żałobnie kratami więziennej celi.

Nigdy nie pociągały mnie masówki i krzykliwe manifestacje tłumów, nie uczestniczyłem w tego rodzaju wiecach i zakazanych zgromadzeniach. Mimo tego i tak niewolił mnie zaduch gazów łzawiących i innych środków obezwładniających. Pełen rozterek i zwątpień zaszywałem się w bibliotekach kończąc pracę dyplomową; zostałem absolwentem, odebrałem świadectwo, a właściwie wciąż byłem ślepy i głuchy, bez właściwego rozeznania, być może jeszcze bardziej roztrzepany jak wtedy, gdy zajmowałem się ogrodnictwem i roiłem sobie, że zostanę teoretykiem i językoznawcą, humanistą i istotą subtelną. Wszystko było jednak bez sensu i źdźbła imadła: Ponieważ byłem bierny i nie współdziałałem z resortem, czego ode mnie pilnie oczekiwano, nie załapałem się na ów etat na uczelni, jak mi to wcześniej solennie obiecywano. Musiałem tedy jakoś radzić sobie samemu. — Niczego nie umiałem, więc znowu zdecydowałem się na uzupełnienie wykształcenia: Bez trudności przeszedłem przez sito, zostałem studentem na ochronie środowiska naturalnego człowieka i ekologii, gdzie przez jakiś czas biegałem na zajęcia. Żyłem jakby w stanie panicznego zawieszenia: Naciski ze strony bezpieki przechodziły w ordynarne pogróżki, już bez obiecanek, iż mogę dojść nawet do stanowiska arcybiskupa, jeśli zechcę obrać karierę na drodze duchowej, i zastraszanie niespodziewanymi wizytami: Mam podjąć tę współpracę i już! Wówczas zdobyłem się na ostateczne rozstrzygnięcie powiedzenia „nie”. Powiedziałem „nie” i odtąd miałem już spokój, nikt mnie już nie gnębił ani nie szantażował z tego względu, że nie podjąłem współpracy. Byłem więc sam i odtąd nie mogłem już liczyć na żadną cichą protekcję niewidzialnej ręki wspierającej życie w ustroju totalitarnym.

Problem w tym, że jeśli już ktoś koniecznie chciał tutaj studiować, to przeważnie pragnął wstąpić na prawo, filologie, psychologie, archeologie, historie sztuki czy akademie sztuk pięknych względnie teologie i pokrewne temu bzdety. Był wyż demograficzny, kandydatów na te kierunki było do zatrzęsienia, natomiast mało komu widziało się, by zostać fizykiem, matematykiem, budowniczym dróg czy inżynierem sanitarnym, jakby to było ujmą na honorze; zdarzało się, że personel z kierunków ścisłych biegał ze świecą po ulicach, aby złowić jakiegoś desperata, któremu nie powiodło się gdzie indziej i w ten sposób musiał ratować się przed poborem do woja. Wszyscy pragnęli poezjować, komponować, kombinować, malować i rzeźbić, diagnozować, redagować, inscenizować, fotografować, beatyfikować i rzucać anatemy, kręcić filmy oraz organizować wernisaże, aby w ten sposób uciec przed brutalnością rzeczywistości, co oczywiście nie mogło nie odbić się czkawką na budżecie i finansowej ruinie państwa.

Na uczelni załatwiłem sobie urlop zdrowotny i rozglądałem się za jakimś wolnym etatem na mieście, co nie było takie łatwe, gdyż uprzedziły mnie już poprzednie wyże demograficzne i prawie wszystko było pozajmowane. W końcu udało mi się wskoczyć na posadę archiwisty w jednej z czołowych bibliotek akademickich i pięć razy w tygodniu musiałem się tam pojawiać już o ósmej rano. Ponieważ przemysł prawie niczego nie wytwarzał, płace wszędzie były nędzne, moje wynagrodzenie także nie było zbyt imponujące; zresztą wszystko było reglamentowane, po wykupieniu rzeczy na kartki pieniądze były właściwie zbędne — poza tym wystarczało mi na dobre książki, palenie i trunki, więc mogłem być zadowolony. Zwłaszcza że dochodziła do tego jeszcze legitymacja na ulgowe przejazdy koleją i swobodny dostęp do książek zakazanych, które mogłem czytać do woli i nie musiałem zdawać się na podejrzanie wyglądającą bibułę i wydawnictwa podziemne, które zresztą i tak musiałem katalogować, jeśli wpłynęły do naszych zbiorów.

Skoro brakowało inżynierów z prawdziwego zdarzenia czy majstrów, jak i ludzi z rzetelnie wykształconym umysłem ścisłym, na dobre nie istniała też wytwórczość, która mogłaby kogokolwiek usatysfakcjonować. Od czasu do czasu pojawiały się jednak jednostki wybitne, które właściwie cały lud utrzymywały swym spotęgowanym genialnie mózgowiem i superinteligencją. Świat potrzebował mianowicie wciąż nowych narzędzi i środków do odstraszania i zabijania, do wywoływania niepewności i zwątpienia, jak i do rozprawiania się z tłumem; toczyła się zimna wojna i żeby nie przerodziła się w gorącą, musiała być utrzymywana nieustanna równowaga przygnębienia, a nasi geniusze mieli dryg do tej roboty. Rząd sprzedawał ich dokonania po obu stronach barykady w postaci idei, licencji i gotowych już narzędzi mordu, a z uzyskiwanych przychodów wiązał budżet i utrzymywał cały naród sprawiedliwie dzieląc biedę. Również ich zarobki nie były zbyt wysokie, musieli żyć skromnie jak wszyscy, żeby zaś nie uciekli na Zachód, gdzie finansowo mogliby lepiej stanąć na nogach, lub co gorsza — żeby nie uprowadzono ich na Wschód, gdzie jeszcze bardziej musieliby zacisnąć pasa wyciskając przy tym siódme poty swojej inwencji i pomysłowości, cały kraj otoczono murem, fosą, polem minowym i magnetycznym, i żeby się bodaj mysz nie prześlizgnęła, po wytyczonych odcinkach krążyły całe sfory zdziczałych kotów i psów, w wodzie natomiast pływały zmutowane i przystosowane do naszego klimatu piranie. To samo działo się w bratnich barakach obozu nazwanego socjalistycznym, cały obóz zaś otaczała żelazna kurtyna dostarczona i zamontowana gratis przez Brytyjczyków jako dowód miłości za naszą pomoc w toczonej przez nich wojnie.

Pracowałem więc w tej bibliotece za psi grosz i właściwie musiałbym się zeszkieletować, gdyby od czasu do czasu nie kapło mi coś za liczne publikacje mojej poezji i tłumaczenia, do których zaczęło się przekonywać coraz więcej redakcji i wydawnictw; mimo że odmówiłem współpracy z resortem siłowym, regularnie otrzymywałem stypendia ministerialne, jak i zaproszenia na spotkania autorskie w różnych dziwnych miejscach kraju, korzystając co jakiś czas z chorobowego, co nie spodobało się moim szefom: musiałem pożegnać się ze stanowiskiem archiwisty. Na jakąś solidniejszą posadę nie mogłem co liczyć, więc musiałem gnać za spotkaniami, gdzie tylko było to możliwe, co z drugiej strony było wręcz wypróżniające, destabilizujące tę osobowość, jaką właśnie urabiałem. Czułem, iż ten kraj wyczerpał już moje możliwości rozwojowe, zubażał nie tylko mnie, podobnie odczuwało wielu duchem obdarzonych i wybiedzonych finansowo. Wprawdzie moje potrzeby były mizernie skromne i potrafiłem powiązać się budżetowo, ale ładnie byłoby mieć coś na szarą, czarną, beznadziejną godzinę i nie krępować się jakimś nieprzewidzianym wydatkiem i zacietrzewieniem, iż człowiek nie wyrobi się do pierwszego.

Cóż to był właściwie za kraj!!?? Mieszkałem sobie w Małowielkiej Dąbrówce, o niczym nie miałem pojęcia i dopiero w toku mego rozwoju jąłem uświadamiać sobie jego potworność i niedorzeczność. Ten kraj mianowicie nie posiadał historii, dysponował natomiast szeregiem niezbornie skleconych mitów i upaćkanych przez literatów narodowych mitologii, przesądów i stereotypów dziejowych. Legendy o dobrotliwym królu Popielu spałaszowanym przez gryzonie i cnotliwej Wandzie, co nie chciała, przechodziły z pokolenia na pokolenie. Coś takiego już jako dzieciuchowi wpajano do mego tępego łba. Ponieważ w szkole mówiło się co innego, w kościele wręcz przeciwnie, a w domu jeszcze bardziej na odwyrtkę, tedy z trudem przychodziło mi cokolwiek z tego zrozumieć: choć nie byłem w stanie uspójnić tych stanowisk z poglądami i gwarą ulicy, nasiąkałem tym wszystkim jak kopruch krwią chorego na rzeżączkę. Przez rzeżączkę rozumiem taki stan zawieszenia umysłu, że przyswaja sobie wszystkie wmawiane weń bzdury i kalumnie jako własną historię, w co wątpią nade wszystko ci, którzy pięścią i kastetem wpajają ją swym ofiarom, lecz zachowując się tak, jakby było to jedynym przejawem zdrowia psychicznego i równowagi między tym, co należy przekazywać, a czego już w żaden sposób nie wolno poddawać w wątpliwość i wywlekać na powierzchnię. Tyczyło się to zwłaszcza pamięci zrywów, odwiecznej naszej tęsknoty, nierównej walki i powrotu na łono. Myślałem, że jestem taki sam jak inni i na poły nieświadomie zacząłem bzykać się z losem. Z uporem wariata przyswajałem sobie to wszystko o chrząszczach, trzcinie i człowieku mdlejącym na wietrze na sam widok drugiego człowieka, bliźniego, że może różnić się czymś ode mnie, że nie jest w stanie zamanifestować się w nim nic innego poza myśleniem czystym i poszanowaniem wszelkiej przyzwoitości.

Myślałem przeto, iż jestem taki sam jak wszyscy, że inni niczym nie odróżniają się ode mnie, w gruncie rzeczy zaś nie byłem taki sam i moi rówieśnicy także nie byli tacy, jak tego można się było po nich spodziewać; pośród nich byli bowiem równiejsi, obdarzani łakociami i uśmiechami pobłażliwości, nie jedno zmarnowane wiadro uchodziło im na sucho, choć do cna byli wilgotni, zbluzgani i bezkrytyczni, a to z powodu traumatycznego położenia ich rodziców, których kiedyś wylano za kołnierz i rozlokowano tak, że musieli teraz współwegetować z nami na tej ziemi. Ta ziemia nie bez bólu rodziła antracyt i diamenty, tak potrzebne w przemyśle obronnym do wyrobu owych cudownych broni utrzymujących strach w równowadze tego świata, do niedawna miała innego pana, który zblamował się przegraną wojną, ludobójstwem, ksenofobią, rasizmem, fatalnymi gustami estetycznymi i brakiem poszanowania do wszelkich świętości, wybrał samobójstwo, jego spuściznę zaś nabyli w drodze spadku zwycięscy alianci, obciążając reparacjami jego fanów i całe rzesze przypadkowych pomagierów służących mu z mocy prawa. Wielką Gryzonię, która rozciągała się od niebotycznego Renu po swojską Brynicę i zamierzała zdominować Europę, na przetargach publicznych w dalekim Wersalu i w pobliskim Poczdamie podzielono na Gryzonię Zachodnią pod opieką Anglosasów i Gryzonię Wschodnią pod protektoratem Moskwy, nasz piękny kraj natomiast do Nysy i Odry aż do morza zlicytowano i oddano w pacht sąsiedniemu Krajowi Przywiślańskiemu wraz z resztą publiczności, jakiej nie udało się umknąć stąd za Odrę i jeszcze dalej za Żelazną Kurtynę lub zadekować się na Dołkach, za poniesione straty, spustoszenia i następstwa wynikające ze spadku urodzin, póki nie znajdzie się nań ostateczny nabywca lub nie zaludnią go następne pokolenia, i te, jeśli się będą dobrze sprawować i przynosić profity światu i sobie, nabędą go drogą zasiedzenia.

Kraj Przywiślański, zwany także Lechistanem albo później ludowym lub zdemokratyzowanym Ubekistanem, był teraz naszym nowym panem, żeby zaś uzasadnić swoją dominację nad tym obszarem, dobrał sobie wynaradawiającą nas ideologię i wyzuwał nas z naszej tożsamości przy pomocy osadzanych po naszych miastach bieżańców, którym udało się wyrwać z okrucieństwa i lubieżności Riezunów, rozlokowanych za wschodnią granicą lub tuż przy niej; pałali więc żądzą zemsty i odwetu, resentyment przesłaniał im widzenie świata, acz oficjalnie musieli utrzymywać, że wcale nie jesteśmy Gryzoniami czy Prusakami, lecz pniem oderwanym kiedyś przemocą ze wspólnego korzenia, więc chętnie będą nas podejmować przy swych stołach i łożach. Za plecami zaś wyśmiewano naszą godkę, burzono kapliczki, na zabytkowych nekropoliach klecono pośpiesznie nowe blokowiska, osiedla i parki. Pozmieniano nazwy naszych miast i jakby dla przestrogi, co grozi opieszałym, pozostawiono tylko Przełajkę i Dołki. Nie wolno było nawet szczeknąć, że kiedyś była tutaj Gryzonia, usuwano wszelkie jej ślady tak, że niebawem przetrwał z niej jeno kamień po jeleniu i Pustynia Błędowska. A to, co jeszcze wystawało i nie dawało się zatuszować odręcznym nakładaniem farby, bo przysychało jak luźne kupki do niezbyt starannie wymywanego zadka, było regularnie obsikiwane dezodorantami zapomnienia, ale skutkiem był tylko fetor i nieprzyjemny smród unoszący się nad całym krajobrazem.

Pozostawały już tylko dawne, obco brzmiące nazwiska rodowe i wspólnoty lokalne; ten problem rozwiązano jeszcze prościej: Engelsów nazwano Aniołowskimi z Podniebian, Mutzów — Niedźwiadowiczami z Borów Litewskich, sam zaś zostałem Pańtuchowskim, którego dziadek przybył tutaj kiedyś z Pańtuchowa. — Na pamięć musieliśmy wkuwać nowe legendy i biografie i nie wolno nam się było pomylić w cytatach z przypisanych nam w szczegółach życiorysów.

Wkrótce okazało się, że nie ma już Małowielkiej Dąbrówki: przyłączona do Piekar Podradzionkowskich, do których wcielono także wszystkie Kamienie, Orzesza, Niedomiarki, Rozbarki czy inne Bańgowy, stąd ustawa określała je jako Piekary Ogromne, w skrócie PO. Małowielką Dąbrówkę, Szałszę czy Rędziny skazano na prawny niebyt — nazw tych miejscowości nie wolno było wymieniać nawet w snach. Całe szczęście dla mnie, że psychoanaliza i swobodne skojarzenia budziły się dopiero z ideologicznego obrzydzenia i nie wszystkie moje majaki mogły być właściwie interpretowane jako uporczywe naruszanie owego uregulowania o prawidłowym brzmieniu nazwisk i nazw miejscowych.

A produkcja jak nie szła, tak nie wychodziła, choć nowa władza dwoiła się i troiła, aby zachęcić do fedrunku; mimo zachęt i gróźb nawet w koszmarnych snach o potędze nie osiągnęła takiego poziomu, jaki był tu normą za dobrych czasów cara Wilusia i jego gryzońskich popaprańców. — Nie była bowiem w stanie podwoić i potroić personelu, który mógłby uprzątnąć gruz i stanąć przy maszynach i szalupach wydobywających ów antracyt i diamenty — nad nową władzą wisiała do tego także klapaczka Wersalu i Poczdamu, że tzw. „Ziemie Odzyskane” powrócą ciupasem do prawowitego suwerena, jeśli ów grunt nie będzie przynosił należytych zysków i dywidend. Z bratnią pomocą przyszła nowej władzy Bułgaria, gdzie panował nadmiar siły roboczej, wygłodniałej, wściekłej i pracowitej, skorej do wyjazdu gdziekolwiek, gdzie otwiera się rynek pracy: Podarowała swym ideologicznym przyjaciołom jakiś milion obywateli, których kolejne transporty zaludniały oblicze naszego Superioru. Żeby zintegrować, a zarazem skłócić nowo przybyłych z zasiedziałymi tu hanysami i przybyłymi tu wcześniej repatriantami zza wschodniej granicy i dowartościować owych Bułgarów tak, by nie czuli się jedynie tanią siłą roboczą zza południowej miedzy, nazywano ich potocznie Jagiellonami i takie też wolno im było przybierać nazwiska. Uprzątnęli gruz, podnieśli wydajność, dzięki esperanto zintegrowali się zarówno z hanysami, jak i z gorolami, a ponieważ byli to Słowianie pochodzenia tatarskiego z domieszką genów tureckich, wnieśli do naszej krwi ciut zacietrzewienia, bizantyńskiego despotyzmu, depresywności, klarowania spraw zawodami miłosnymi i rychłe ich kończenie z najbłahszych powodów skutecznymi zamachami samobójczymi, na wyróżnienie zasługuje wszakże ich publiczne manifestowanie wstrętu do środków odurzających i jazdy samochodem po kilku głębszych, spontaniczna pobożność i bezinteresowne budzenie nadziei na przyjście dnia sprawiedliwości Bożej. Potem, gdy się już trochę dorobili i poczuli się zakorzenieni, oklapli jak wszyscy inni, zaprzestali pisania pamiętników, zadowoleni z życia i wieczornych programów w publicznej telewizji.

Za moich czasów wszystko mniej więcej się wyrównało, byliśmy narodem jednolitym, spójnym i nie uwikłanym w konflikty religijne czy etniczne, każdy sprawiedliwie był brany za pysk bez względu na płeć, zaawansowaną ciążę, wykształcenie i to, co nieopatrznie wymknęło mu się po pijanemu z niewyparzenia: Milicja miała pałować tak, że skorupki wychodziły spod jajek i  pięknie puchły pośladki, stąd zachwyt prasy rozlegał się wniebogłosy, że wreszcie mamy normalizację, maestrię wykonywania prawa i od tak dawna oczekiwaną chwilę otwarcia. Kiedy jednak chciałem zapisać się do ogólniaka i przystąpiłem do egzaminu wstępnego z moim CV i metryką urodzenia, gdzie odfajkowano moje nieszczęsne PO łamane przez jeszcze bardziej krew mrożące G, usłyszałem: „Kaj się pchosz, ty ciulu?!” Jak się okazało, licea w głównej mierze i przede wszystkim były przeznaczone dla owych subtelnych Bułgarek i czarnulek od Riezunów, natomiast na autochtonicznych Superiorów czekały czarne pstrągi i szalupy wydobywcze do odławiania antracytu i diamentów, więc jeśli ktoś nie wykazał się sprytem i nie wylądował na odczepne w ogrodnictwie albo w mechaniku, w najgorszym razie zaś u jezuitów czy urszulanek, ten zależnie od przypadku, po paru latach lub po dziesięcioleciach uganiania się za diamentami, wychodził na przedwczesną lub powypadkową bez ręki, nogi lub głowy, poparzony lub tylko zapyliczony, w najlepszym razie zaś z niegroźnymi potłuczeniami ogólnymi, reumatyzmem i zawirowaniami w kręgosłupie i stawach; można ich spotkać rozsianych po tych różnych Szarleyach, Bańgowach, Przełajkach i Bytkowach, jak siedzą beztrosko przy piwie i proszą o jeszcze jedno, lecz za każdym razem słyszy się te same historie o przeciekających szalupach, rozmokłych butach, diamentach, wybuchach metanu, jakie to szczęście, że jednak nie było kwiatów i żałobnej orkiestry.

Moje szczęście, że wylądowałem w ogrodnictwie, nadszedł bowiem kryzys energetyczny i żywnościowy; pracowałem pod szkłem i w polu, przy pieleniu, zabielaniu i grabieniu, przy gruszach i jabłoniach, pośród marchewek i szczypiorku, nasz dyro uruchamiał wszystkie koneksje i znajomości, byśmy na czas dostali świeże bułki z masłem i kiełbasą, którymi potem zajadałem się w kolejce miejskiej, gdy wracałem do domu pośród coraz bardziej marniejących licealistek; w przeciwieństwie do nich przybywało mi rumieńca, rósł brzuszek i ogół uważał mnie za grubaska, mimo iż musiałem przecież biegać z grabkami i konewkami po długich zagonach pieczarek i ozimin. Wprawdzie zawsze potrafiłem znaleźć sobie takie bezpieczne miejsce, z którego mogłem potem skoczyć w dal, lecz to znamię, iż nie przyjęto mnie do wymarzonego liceum, było dla mnie tak traumatyzujące, że zaniewidziłem i odtąd miałem krótkowidzenie i kłopoty z oczkami, a do tego musiałem przecież pracować nad własnym stylem i formą życia w społeczeństwie tak złożonym jak nasz Superior. Na domiar szło za mną nieszczęsne PO łamane przez G, i gdy tylko skończyłem szkołę średnią, a owi cudacy z miejscowej polonistyki okładali się o mnie pięściami i z kretesem oblali mnie na wstępnym, od razu upomniała się o mnie ludowa armia i wcielono mnie do jednostki specjalnej, mimo że wcześniej byłem zwolniony ze względu na stan oczu. Wprawdzie znałem kilku pigularzy na mieście, którzy z sympatii do mnie lub dla kilku okrągłych banknotów załatwiliby mi kolejne odroczenie albo nawet całkowite uwolnienie z tego przykrego obowiązku, ale jak już raz wpadłem na tę ścieżkę bycia w masie, w uwięzieniu, zapragnąłem przeżyć dogłębnie, jak to jest, kiedy człowiek upokarza i poniża drugiego człowieka, nade wszystko zaś chodziło mi przecież, by bzykać się z przeznaczeniem na własną rękę, bez sięgania po wsparcie jakiejś cudzej dłoni ograniczające i modyfikujące moje własne działania. Jeszcze troszeczeczkę mi się pogorszyło, ale nic to, w sposób normalny nie dostałem już dalej odroczenia, zostałem żołnierzem. — Podobnych do mnie ofiar było więcej, z jeszcze większymi wadami wzroku, słuchu, wymowy czy odnóży, z tym samym fatalnym PO łamanym przez G, i stanowiliśmy kompanię roboczą — wytężoną, mozolną pracą przy renowacji szos i taboru kolejowego mieliśmy odpokutować nasze niegodziwe pochodzenie. Taka była idea komisji poborowych i bez względu na stan zdrowia wystawiano nam tzw. bilety do owych jednostek, tuż obok byli normalni żołnierze z czołgami, rakietami przeciwlotniczymi i karabinami maszynowymi; musztra, ostre strzelanie, a dowództwo nie wiedziało, jak rozgryźć nasz problem. Mógłbym wprawdzie pielęgnować klomby z kwiatami wokół koszar, pielić je i podlewać, w całym kraju hulała jednak tak ostra zima, z gęstym śniegiem i taką ślizgawicą na drogach, że tylko łamać ręce i nogi, i leżeć z nimi na wyciągnicach. Po dwóch dniach wałęsania się po koszarach w poszukiwaniu jakiegoś wolnego wyra, prawie że wyczerpany stresem i bezsensowną szarpaniną z poszczególnymi poddowódcami, którzy także nie wiedzieli, gdzie mogliby nas ulokować, na dobre rozgościłem się w izbie chorych pośród podobnych rekrutów z mniej lub bardziej widocznymi ułomnościami, jak i między symulantami po brutalnych samookaleczeniach czy tylko po niefrasobliwej zabawie z bronią. Przytulnie, ciepło, cicho: bez wulgaryzmów — namiętnej łaciny koszar, ale za to z lepszym wyżywieniem, jakie tylko mogło się przyśnić normalnemu wojakowi musztrowanemu cały dzień i ani chwili nie pozostawianemu samemu sobie. Poza koszarami szalała kolejna zima stulecia i kryzys żywnościowy, wprowadzano reglamentację podstawowych środków spożywczych, a tu wszystko miałem regularnie podawane pod nos, bez tłoku, hałasu i wyzwisk, jak to szło w kantynie dla normalnych żołnierzy. Co jakiś czas musiałem jednak schodzić na badania lekarskie, i to tak dokładne, jakbym miał zostać komandosem lub kosmonautą, poza nimi błogie odpoczywanie i spokój. Po kilku dniach rodzice przywieźli mi trochę książek, papieru, długopisów i papierosków — mogłem czytać, pisać, popalać sobie, zastanawiać się nad światem i sobą. Pańtuchowski, ty szczęściarzu! —mógłby rzec Michał, który zawsze na myśli miał chleb i choć nigdy nie niedojadał, nieustannie był głodny i niedożywienie przeświecało przez jego oblicze. Proste, lecz czułem się bardziej rozeźlony i sponiewierany niż gdybym tkwił gdzieś w okopach w szlamie na pierwszej linii ognia, stęskniony za domem i normalnym bytowaniem pod własnym dachem. Jeszcze prościej: Po okresie próbnym, gdy stwierdzono, że moje schorzenie nie powstało w toku służby, otrzymałem całkowite zwolnienie z obowiązku obronnego i ciupasem z ciepłej izby odesłany do domu; byłem szczęśliwy, skapły mi też dodatkowe punkty za odbytą służbę w armii, gdy znowu starałem się o przyjęcie na studia, a potem jeszcze szczęśliwszy, gdyż w toku studiów nie musiałem już upokarzać się podczas zajęć ze studium wojskowego — uzyskiwałem w ten sposób dzień wolny; mogłem swobodnie przeznaczyć go na rzeczy godziwe w tej szarej rzeczywistości, z którą nie zamierzałem przestać się droczyć.

Byłem przeto ogrodnikiem, żołnierzem, studentem, abiturientem i magistrantem, młodszym bibliotekarzem i kandydatem na tajnego współpracownika przy miejscowej bezpiece, inwigilowanym i inwigilującym, prowokowanym do pytań i uchylającym się od odpowiedzi, zwolnionym z posady archiwariusza i daremnie szukającym lepszej posady na rynku pracy opanowanym przez koterie i koneksje, bez większych trudności otrzymującym jednak ministerialne stypendia i publikującym własne zgęstki i tłumaczenia owego Horsta Bienka czy Friedricha Hölderlina; nade wszystko zaś zrozpaczony i pełen obaw, bez wiedzy, co robić dalej i jak się utrzymać na powierzchni targanej niepokojem i groźbą zupełnego unicestwienia życia.

Rząd ludowego Lechistanu miał porozumieć się ze swym zachodnim sąsiadem i otworzyć się na świat: obiecał liberalizację i modernizację oraz zgodził się na wymianę ludności w zamian za uznanie zachodniej granicy kraju. Tę wymianę określano jako akcję łączenia rodzin rozbitych i za każdego, kto wyraził chęć uczestnictwa w tym programie i wyjechać, otrzymywał okrągłą sumkę w twardej walucie oraz nieruchomości, jakimi każdy łączący się z rodziną, musiał obdarować skarb państwa. Pod konsulatami tego kraju tworzyły się monstrualne kolejki spragnionych wyjazdu i dobrowolnie rezygnujących z mienia. Ludzie myśleli, że coś tam dają, za wszystkim trzeba było stać godzinami, więc formowały się jeszcze bardziej niesamowite. A kto stał w kolejce na wyjazd, musiał obejść się smakiem i głodować, gdyż wykupywano wszystko i po paru godzinach sprzedaży nie było już nawet kości. Byli też uprzywilejowani, obsługiwani od ręki ze względów humanitarnych, tzw. więźniowie sumienia, którzy musieli wyjechać z powodów politycznych. Aby zostać więźniem sumienia wystarczyło po pijaku trzasnąć naszego dziekana po nocholu, i ów status miało się zapewniony. Jeden z moich znajomych, określany potocznie jako „przygłupi Stefek”, dostąpił owego zaszczytu pierwszy, więc za friko, ale od następnych chętnych nasz dziekan pobierał już pewną prowizję za taką usługę; trzaskający, rzecz głucha, wylatywał ze studiów i musiał iść ryzykując życiem na produkcję do silosów udręki sortować diamenty albo do woja, gdzie czekało go to samo; jak mi się zwierzył po latach, z premedytacją zorganizował to wszystko: wiedział, że jako nauczyciel zarobi w tym kraju co najwyżej na szklankę gruźliczaki i spleśniałe bułeczki, więc z korzyścią dla niego będzie nawoływanie do przerw w pracy i wydzieranie się wpiekłogłosy na każdej zadymie; relegowany stanął na czele jednego z silosów i dął. Gdy beton się skonsolidował i zakrzepł w pucz, był nachodzony przez dzielnicowych, jak to przewidział, że władze nie pozwolą na zbyt długie harce i prędzej lub później ukrócą łeb tej epidemii wolnościowego karnawału; dyscyplinarnie zwolniony z pracy z trudem utrzymywał się w osaczającym nas wszystkich przeręblu, złożył wniosek i bez wystawania mógł cieszyć się azylem w kraju, którego oficjalnej nazwy pod żadnym pozorem nie wolno było wypowiedzieć publicznie, służyła też zresztą jako pogróżka i ostrzeżenie, nawet w dokumentach i w języku obiegowym używano nań określenia uważanego za deprecjonujące i indywidualnie obelżywe; dlatego wszyscy, którzy zadeklarowali się, że wyjadą albo pragną się urwać stąd choćby przez zasieki, pola minowe i samopały, posługiwali się eufemistycznym określeniem, wybieram się do „Efu”, a i to szeptem i na ucho, żeby nie dosłyszał tego ktoś postronny, gdyż groziło to sankcjami tak wypowiadającemu, jak i jego bliższej i dalszej rodzinie...

© by Andrzej Pańta

Data:

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.