Przypomina mi się grudzień 1970-ego roku. Historia trzech ojców. Jeden niemogący wpłynąć do portu, kapitan statku, który stał na redzie, kiedy mordowano polskich stoczniowców. Umarł 12 grudnia 1981 roku tuż przed północą (jak ja mu zazdrościłem).
Drugi, mój, przebijający się z Warszawy przez kordony, żeby wiedzieć, co sie dzieje z jego rodziną, pociągi nie dochodziły, telefony nie działały, poczta milczała. Trzeci w Trójmieście, wrócił do domu, nigdy do siebie. Umarł na zawał serca sześć miesięcy później. Nigdy o niczym nie opowiedział, co widział..
Gdynia, ulica Świętojańska. Nie pamiętam. Amok dziecka wykreślającego różne rzeczy ze swojej pamięci. Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że tam byłem.
Sopot, żołnierze przenoszący mnie i moją mamę między czołgami równo ustawionymi, jeden obok drugiego i odnoszący nam zakupy do domu. Przepraszający za to, do czego zostali zmuszeni.
Jeszcze paru wujków, którzy niedługo później osierocili swoje rodziny, których pamiętam uśmiechniętych, opowiadających różne dziwne historie na moich urodzinach przy ognisku.
Marek Zatoń