Proverbium: Cokolwiek ustali, stanowi dowód. Do wód zaś udaje się, aby odzyskać zdrowie, ale tylko wtedy, gdy sprawna jest motoryka umysłu, dzięki której odpomina sobie to, co zawsze w niej tkwiło: woda nie rodzi życia, ona sama jest życiem tych, którym udało się dotrzeć do źródeł, lecz nie do początku. — Źródło bowiem nie jest początkiem, pomaga jedynie w ustalaniu czegoś, co przedstawia się jako dowód: dowód witalności i myślenia, dowód zmagania się i zbrodni życia, wyobrażania życia; źródło, którego dowodem jest rzeka jako pobojowisko pierwotnej stałości, w jaką okrzepła w zmaganiu z samą sobą. — Kiedyś, w pierwotnym stanie tego świata, skonstatowano, że wszystko płynie, świat jest niekończącym się procesem wzrastania i zamierania: nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki; do tej lub innej, jakie to ma jeszcze znaczenie, gdy Charon pijany na śmierć zatacza się od jednej do drugiej krawędzi nie Lethy, lecz rynsztoka? Prawdopodobnie nie można wejść do niej ani razu, bo kto wchodzi do niej, zazwyczaj się topi i nie może ustalić dowodu własnego istnienia, biernie świętuje pozór wszystkich swych niespełnionych możliwości, jakich nie da się już ustalić, nie może zaistnieć jako dowód, jest biernym stanem martwoty duchowej symulującej unoszenie się wraz z nurtem albo zanurzeniem. — Okrucieństwo świata polega na tym, że nie można ustalić się w dowód; wprawdzie są poszlaki, ale to rzeczy wtórne w dochodzeniu do źródła, do prawdy, która w międzyczasie staje się mitem i skuwa się w lód zapomnienia. — Nie kwiecień, lecz luty jest najokrutniejszym miesiącem roku, gdy zamiera wszelkie ustalanie i odpominanie tego, co nawet nie jest w stanie mignąć przed oczami; jeśli się narzuca uszom, to raczej jako brzęczenie komara, któremu pomyliło się i wybił się przedwcześnie ku krwi, ku wiośnie, ku urodzie. Olga Stalmaszczyk pojawiła się na krawędzi tego świata w lutym, gdy życie trwa wciąż jeszcze skute lodem niepamięci, choć w niektórych miejscach opada już mu szczęka z wrażenia słońca, nabieranie sensu zaś wędzi się w dymie kominów wznoszących owe domy, które następnie pójdą wraz z nurtem, gdy tylko rzeki wystąpią z brzegów. Teraz jednak wszystko wciąż jeszcze stoi i się nie porusza, mury nie są zimne, dusza rodzi gorąc gorejąc, ogrzewa je i jej jestestwo ustala proces mówienia, gdyż nie obejmuje jej nigdy chłód i mrozki epoki, rozrzewniając się nabiera powagi i mocy. — Ktoś taki jak Olga Stalmaszczyk, wynurzywszy się w owym srogim miesiącu lutym na krawędzi, nie tylko, że dociera do jakiegoś jednego brzegu, lecz przybywa równocześnie do obu brzegów, wszelkich skrajności, nie udawania, wybijania się i zatargu, gdy wszędzie kipi i wrze, stąd zapamiętywanie tego, co będzie, nie jest faktem, nie zawodzeniem, lecz sprawianiem radości i upajaniem się już od powicia: oniemienie nie jest jej powołaniem.
Andrzej Pańta, 12. 11. 2010
Olga Stalmaszczyk: „Reminiscencje”
byłam z niej dumna jakby przebyła bez płaczu poważną chorobę, a teraz wstaje. wstaje, podnosi swoje łóżko I mówi, moja wiara mnie uzdrowiła. gdy demon czai się za wschodnim oknem, prowadzę ją korytarzami na zachód, tam woda stoi jeszcze w donicach, burze rozbryzgują w potoki, stamtąd widać jak nocą jeżdżą nieistniejące pociągi, czasem czekamy jeszcze aż przyjedzie, czytając w poczekalniach Ravena. nevermore, odpowiada echo. powoli pakujemy nasze walizki, skończyło się kolejne lato. miałyśmy znowu parę lat mniej niż motyle. one umierają po lecie, mówiła. uciszałam ją. one śpią, potem zmartwychwstają z przebiśniegami. czemu tak trudno uwierzyć w zmartwychwstanie motyli? były dni, gdy nie robiłyśmy nic, patrzyłam jak ogień umiera, lisy skowyczały daleko w lesie. nie bałam się lisów, odkąd poznałam ich zapach na farmie. musiałam mieć je blisko, to był drażniący zapach marihuany, śmierci I ciepła. zapach, który gonił mnie w snach, tłamsił, dusił. może tak musiało być, myślałam, że zapach zabija. że każdy ważny zapach zabija po trochu. dlaczego zdzierano skóry z lisów, pytała mnie. I to brzmiało jak krzyk. pamiętasz opowiadanie Lawrence’a o lisie? ten lis był mężczyzną, którego się bała młoda dziewczyna. niebezpieczeństwem. szaleństwem. intuicją. pierwotnym pragnieniem. więc, pytałam, czy nie dziwisz się, że zabijają lisy, które odbierają spokój. ta dziewczyna nazywała lisem wszystko, czego się bała, co nienawidziła, wszystko, czego boleśnie pragnęła. dlatego musiałam mieszkać obok nich. czuć jak ich krew miesza się z rzeką, żywicą, popiołem. jak liście powiewają na rudo. nasłuchiwać jazgotu, karmić się ciszą. już wtedy zrozumiałam, że mam w tętnicach żar dzikości, którego nie uspokoi żaden lekarz, żadna recepta. uciekałam zawsze przed mężczyznami, którzy przypominaliby lisa. szukałam ich w snach.
po kurze łapki proszę pana
to przed szóstą
szłam pełna
wierszy
później wywozili je do chin
szybko
na granicach obmacywane
przez celników
gubione przez straż
wracałam do kraju bezcelowa
I bezcłowa
słowa zostały na wschodzie
białe jak larwy
I ryż
schizofrenia.
pamiętasz jak wnosiłyśmy świt do domu, na palcach, zanim obudzi się pies. miałyśmy po dziesięć lat, krótkie warkocze, szczęście pachniało agrestem, mirabelką, skoszoną wilgotną trawą. nasze kolana wiecznie pokryte były bliznami, słońce kreśliło rude piegi na bliźniaczych nosach. wierzyłyśmy, że w lesie, za strumykiem, mieszka czarownica. byłyśmy dziewczynkami z lustra, z wody. pamiętasz jak jeździłyśmy na targ szukać dzikich kaczek schowanych w pudełkach po butach, pierzaste łebki wystawały ciekawie żółte i brązowe. stałyśmy na palcach, żeby zobaczyć jak kobiety przymierzają sukienki. co roku kupowałyśmy tenisówki.
uprawiamy słowa bez (i) ogródek
szykanowanie wierszy
tryptyk o Tedzie, Sylvii i Assi
tej nocy znów przyśnił mu się szczupak
to ona to ona to ona
pomyślał
przyszła naga jak
wołanie
nagana oczu
czy to aby nie był karp
merlin
morświn
dopytywała rankiem
rekin
czy to aby nie był
księżyc
szczupak
odpowiadał
I brzmiało to jak
amen
**
na drugi dzień przyszła
pół żydówka
pół niemka
a pół miłość
opowiedziała mu o śnie
była wielka, mówiła
była wielka jak ryba
zanim dodała resztę
zgniótł ją w ramionach
pokonany
**
więc kuchenka gazowa
jeśli to był szczupak
sen i telefon
mamo, spytała Frieda
kiedy wróci tata
czemu jesteś smutna
nie czekać nie czekać
zamknąć dzieci zamknąć drzwi
nniania przyjdzie o piątej
śmierć o szóstej
słyszałam jak śmieją się ptaki na wzgórzu Montserrat
śniłam o powrocie I ucieczce
czułam jak odbudowują
mnie na nowo
robotnicy z Poble Sec
cegła po cegle
dom na piasku
uciekam przed tobą
jak sprzedawcy wachlarzy przed policją
w el Raval
zawsze gubią po drodze jeden wachlarz
najdroższy
nigdy nie wiemy za którym
rogiem stoją
policjanci
miłość
gdybym wiedziała w którym oknie spadnie burza dziewiąta tego lata burza wcześniej były nagie wprawki rosy to wiedziałabym i inne rzeczy to też była niedziela jak mnie pokonałoś, serce chodzę w sobocie na lewą stronę czas miesiąca aw zanim przyjdzie jom kipur zapomnę cię kwitły lipy i bezwstydne pomarańcze u Lizy Sanchez pachniało praniem, chłopcy zlizywali sok arbuza z palców nie spotkałam tam żadnej osy miał oczy czarne jak morze to ono mnie zwiodło morze powiedział, patrz na mnie, kiedy to mówisz jakbym miała wydać wyrok, albo zdradzić tajemnicę, albo rozkochać każdy wschód był kolejnym pożarem jak pytałam obcych jak miałam zmieścić to szczęście w sobie musiałam stać się słońcem
ja się nie łudzę
ja się wyłudzam
od ciebie
z powrotem
kawał po kawałku
to działa
wystawiam na twoje
przyjście
wara od wariatki
wpadnijcie do nas
gdy będziecie jechać do Aradu
mówił Wiero
jego czarne loki rysowały noc
mieliście po trzydzieści lat
Jerzy śmiał się z Wiera
mamisynek
mówił
śmialiście się wszyscy
w drodze do hotelu
(wymawiałaś go zamszczerzyna
to znaczy perła)
to było jeszcze jedno lato blisko Boga
za rok Wiero przyjechał na klonową
niespodzianka niespodzianka
krzyczał od drzwi
jakby wymierzał policzek
ciszy
Jurka nie ma
powiedziałaś
siedzieliście do rana paląc rosyjskie papierosy
perłą była kropla rosy
na kędzierzawej głowie Wiera
Bóg był daleko
a do lata kolejna zima
byłam z niej dumna jakby przebyła bez płaczu poważną chorobę, a teraz wstaje. wstaje, podnosi swoje łóżko I mówi, moja wiara mnie uzdrowiła. gdy demon czai się za wschodnim oknem, prowadzę ją korytarzami na zachód, tam woda stoi jeszcze w donicach, burze rozbryzgują w potoki, stamtąd widać jak nocą jeżdżą nieistniejące pociągi, czasem czekamy jeszcze aż przyjedzie, czytając w poczekalniach Ravena. nevermore, odpowiada echo. powoli pakujemy nasze walizki, skończyło się kolejne lato. miałyśmy znowu parę dni mniej niż motyle. one umierają po lecie, mówiła. uciszałam ją. one śpią, potem zmartwychwstają z przebiśniegami. czemu tak trudno uwierzyć w zmartwychwstanie motyli? były dni, gdy nie robiłyśmy nic, patrzyłam jak ogień umiera, lisy skowyczały daleko w lesie. nie bałam się lisów, odkąd poznałam ich zapach na farmie. musiałam mieć je blisko, to był drażniący zapach marihuany, śmierci I ciepła. zapach, który gonił mnie w snach, tłamsił, dusił. może tak musiało być, myślałam, że zapach zabija. że każdy ważny zapach zabija po trochu. dlaczego zdzierano skóry z lisów, pytała mnie. I to brzmiało jak krzyk. pamiętasz opowiadanie Lawrence’a o lisie? ten lis był mężczyzną, którego się bała młoda dziewczyna. niebezpieczeństwem. szaleństwem. intuicją. pierwotnym pragnieniem. więc, pytałam, czy nie dziwisz się, że zabijają lisy, które odbierają spokój. ta dziewczyna nazywała lisem wszystko, czego się bała, co nienawidziła, wszystko, czego boleśnie pragnęła. dlatego musiałam mieszkać obok nich. czuć jak ich krew miesza się z rzeką, żywicą, popiołem. jak liście powiewają na rudo. nasłuchiwać jazgotu, karmić się ciszą. już wtedy zrozumiałam, że mam w tętnicach żar dzikości, którego nie uspokoi żaden lekarz, żadna recepta. uciekałam zawsze przed mężczyznami, którzy przypominaliby lisa. szukałam ich w snach.
w moich fantazjach byłaś kolejną dziewczyną Teda Hughsa kobietą z tulipanami brudną hippiską paliłaś trawkę paliłam mosty
wierszem czy między
Bogiem a
wierszami
uczyłam się tabliczki mnożenia na twoich piegach
to historia, to ostatnia historia o mężczyźnie, który znika jak księżyc. kiedy znika księżyc, jestem wilczycą. chowam się za kulisami. historia jednego przedziału. podziału. jednego pocałunku na dobranoc. to historia kobiety w zielonej sukni, która czeka na pociąg. to historia plagiatu uczuć. pławiące się ławice łez.
po tym jak wypiliśmy już całe mokate, zostały okruchy na stole po pierniku, oblizywałam palce, wiedziałam, że koniec to nazwa deseru, ale czekałam na kolejne danie. kelner znowu się spóźniał, trafiał mnie szlag, puszczali szlagiery, obgryzałam paznokcie, kot miał czarniejsze oczy niż noc, używałam salvadora dali, wierzyłam w reinkarnację zapachu, ufałam różom w ogrodzie, paliłam papierosa, marzłam na przystankach I chciałam jeszcze. zachłannie. nic od ciebie nie chciałam I chciałam wszystko. potem zrobiło mi się bardzo wszystko jedno.
zwiodłaś mosty. szorstkie policzki. jasne oczy. czemu do jasnej cholery. cisza. wiesz, najgorsza jest ta chęć opowiedzenia komuś siebie. fragmentu. może mogłam go jeszcze zatrzymać. pocałunkiem. skąpanie. pomyślałam o lecie. pomyliłam cię z ogrodnikiem. pan jest tym nowym ogrodnikiem? niech pan rozpali ogień. może ma być skradanie się i odchodzenie. odbieganie. palenie mostów. pisanie listów. płoszenie snów. niech coś wciąż dotyka. bez obojętności.
rozstrojenie myśli. odległości. kilometry. listopad to pora pożegnań? nie używałam tak długo słowa miłość. nie wiem nie wiem. może mogłam. a może nie.
a może jestem tylko jeszcze jednym dziwnym snem Teresy. zabawy. z sercem. wyjeżdżając do obcego kraju, uważaj na walizki, uważaj na oczy.
zbieramy fakty. czy do samobójców też się jedzie na sygnale? I mity. mamy więcej pazurów niż palców, żeby bronić się przed jesienną nostalgią. nonsens. czy wymyślasz czasem horoskop dla wrogów? mogłoby to się skończyć komicznie. mówiłam ci, mam tyle czasu I tyle miejsca w kieszeniach. prawie na nowe życie i parę majtek. codziennie są imieniny kogoś z dawnego życia. moje dziecko w snach ma na imię konstancja. stygnę. moje pociągi widmo wciąż kursują do barcelony. el ocio de la vida nocturna. zawód. zawodzenie. zwodzenie. zwiady. może nie ma mnie w scenariuszu.
za długo myślał, zdążyłam wymyśleć ósmy dzień tygodnia. a miał oczy z sykamory, syk I senne mary.
© Olga Stalmaszczyk
Si. Dodaję jako A. J. P. Co, nie zgadza się coś?
Co właściwie myślisz o życiu wiecznym? Mając 28 lat trzeba zacząć rozważania eschatologiczne. Udar, wylew, zawał, szeroka paleta nowotworów złośliwych, rzęch z niesprawnymi hamulcami udający samochód, niewybredne kaprysy rzeczy martwych w jednej chwili czynią Cię z mrocznej przedmiot pożądania panicza Andiego i jego niewybrednych oczekiwań natury erotyczno-estetycznej w jednorazowy wsad na skromną uroczystość rodzinną zwaną potocznie pogrzebem. Udawany żal koleżanek, ich zachwyt po chwili namysłu. Mityczna Łódź okazuje się pusta, płacze tylko Noe, płynie dalej po wzburzonej rzece wspomnień. To nie świt, lecz wieczne piekło, nadzieja odzyskiwanych radości, wymowny spokój, natarczywe brzęczenie much. Trzask wiecznych wrót i już na zawsze goła głowa?!