W Polsce spora część pracowników, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że większość, nie zdaje sobie sprawy z wielu kwestii — ani to nie wie, że płaci podatki ("Przecież podatki płacą przedsiębiorcy, a osoby fizyczne nie płacą żadnych podatków; wszystko jest po stronie pracodawcy"), a to nie zdaje sobie sprawy z tego, ile z kwoty, którą na ich stanowisko pracy przeznacza pracodawca, trafia do nich, a ile idzie na podatki, składki i daniny ("Przecież to pracodawca-złodziej potrąca mi jakieś kwoty z mojego wynagrodzenia i zamiast kwoty brutto dostaję jakieś ochłapy").
Powyższe to tylko czubek góry lodowej, bo w kontekście przedmiotu mojego wywodu, trzeba też uzupełnić, że pracownicy (ponownie: zdecydowana większość, bazując na moich prywatnych doświadczeniach z zatrudniania dziesiątek ludzi na przestrzeni ostatnich 16 lat) również nie mają świadomości, jak i po co są L4, jak się je wylicza, kto za nie płaci. Nie rozumieją, bo rząd nie chce, żeby zrozumieli, jakie obciążenia ciążą na pracodawcy w związku np. z urlopem macierzyńskim, rodzicielskim, wychowawczym. Nie wiedzą, że, nawet jeśli te urlopy pracodawcy nie "kosztują", to jednak kosztują. Bo kosztują i to sporo. A ile i dlaczego?
Podam na przykładzie pracownicy, która w przeciągu kilku dni od zawarcia z nią umowy o pracę zadeklarowała pracodawcy, że jest w ciąży. Pracodawca, jak to normalny człowiek, pogratulował i ucieszył się, że pracownica będzie szczęśliwsza. Naiwniak. Po kilku dniach dostał informację, że pracownica, mimo że jest w drugim dopiero miesiącu (czyli już o ciąży wiedziała z w chwili zawierania umowy o pracę), deklaruje, że się źle czuje i idzie do lekarza, który wypisuje jej L4. Ale nie "ciążowe", tylko "zwykłe", bo to tylko na 2 tygodnie. Po 2 tygodniach pracownica dosyła kolejne L4 zwykłe. Mija tak miesiąc, po którym to miesiącu pracodawca dostaje trzecie L4, tym razem od ginekologa, z oznaczeniem, że pracownica nie musi leżeć, ale do pracy chodzić nie może.
Z punktu widzenia pracownicy — przecież nie była w pracy, nie wygenerowała żadnych kosztów, a L4 płaci ZUS, więc gdzie tu koszt dla pracodawcy?
A koszt jest, bo pierwsze L4 nieciążowe obciążają pracodawcę bezpośrednio. Czyli pracownica po podpisaniu umowy nie przepracowała ani dnia, wynagrodzenie za cały miesiąc (80% kwoty bazowej) wzięła, a zapłacił za to pracodawca. Naiwniak. Dopiero trzecie L4 "ciążowe" wypłaca ZUS. No i niby się koszty pracodawcy kończą, nie? W czym problem, jeden miesiąc może przecież solidarnie się pracodawca dołożyć, skoro resztę na siebie bierze państwo, co? Ja tak nie uważam, bo pracownica nie wykonała ani minuty pracy i od samego początku ciągnie z budżetu firmy, nie dając nic od siebie, ale to może tylko ja na to krzywo patrzę.
Obciążeń ciąg dalszy.
Sytuacja się nie kończy, a koszty generują się nadal. Bo choć L4 wypłaca ZUS, to pracownicy leci staż pracy. I jakkolwiek w pierwszym okresie umowy o pracę obowiązuje ją 2-tygodniowy okres wypowiedzenia (gdyby tylko pracodawca mógł ją zwolnić... ale nie może, bo jest w ciąży), tak w pewnym momencie robi się miesiąc. A po trzech latach już są 3 miesiące okresu wypowiedzenia (płatnego ze strony pracodawcy). Ale po co wybiegam tak daleko? Będzie o tym za chwilę.
Pracownica od drugiego dnia zatrudnienia jest na L4. Po kilku miesiącach zgłasza się do pracodawcy z informacją, że niestety poroniła ciążę. Pracodawca, mimo że poirytowany koniecznością ponoszenia kosztów, też człowiek, więc wyraża współczucie. Pracownica mówi, że dostała L4 na miesiąc. Po miesiącu przynosi kolejne miesiąc — depresja pewnie, bo od psychiatry. Przy trzecim miesiącu pracownica przychodzi, z informacją, że — jupi! — znowu jest w ciąży. Ale, że poprzednia poroniona, to ta od początku idzie jako zagrożona. L4 i kolejnych 8 miesięcy jej nie ma.
Efekt? Od daty zatrudnienia pracownicy, upłynął rok z haczykiem, pracownica nie przepracowała ani jednego dnia, pracodawca zapłacił jej pierwsze 34 dni L4 (pierwsze 2x 2 tygodnie + jakieś dni z kolejnych L4 od psychiatry, w sumie 34 dni; potem płaci ZUS). Ale ale... Za okres L4 pracownicy leciał staż pracy, więc, mimo że nie przepracowała ani jednego dnia, ma już ponad rok stażu pracy. Więc i okres wypowiedzenia jej się wydłużył z dwóch tygodni do miesiąca. A dopiero się będzie rodzić dziecko. Za cały okres L4 nabyła prawo do urlopu wypoczynkowego. Pracownica jest osobą po studiach, z doświadczeniem zawodowym, więc umówmy się, że od razu ma 26 płatnego urlopu.
Dziecko się urodziło, pracownica radośnie przyniosła informację, że bierze urlop macierzyński i rodzicielski, i widzimy się za rok.
Za rok, w którym stosunek pracy wciąż trwa, więc po zakończeniu macierzyńskiego pracownica ma ponad 2 lata stażu pracy i zaległy urlop wychowawczy w wymiarze 2x 26 dni = 52 dni robocze (czyt. 2,5 miesiąca). A nie przepracowała ani jednego dnia...
Ale to nie koniec. Pracodawca już się uszykował do wypowiedzenia umowy o pracę z chwilą powrotu pracownicy, bo przecież ta nie przepracowała ani dnia i na jej miejsce z miejsca musiał znaleźć kogoś innego, ale ta na parę tygodni (bodajże 2, jeśli pamiętam przepisy) przed zakończeniem macierzyńskiego, wysłała do pracodawcy list polecony. Z wnioskiem o udzielenie bezpłatnego urlopu wychowawczego. Pracodawca naiwniak. Teraz, choćby chciał zwolnić, nie może, bo polskie przepisy NAKAZUJĄ udzielenie urlopu wychowawczego w zawnioskowanym wymiarze, nie dłuższym niż to, co aktualnie określają przepisy (2-3 lata?).
Za ten okres nie przysługuje wynagrodzenie, prawda. Za ten okres też nie przyrasta urlop wypoczynkowy. Prawda. Ale staż pracy się liczy, więc po 3 latach pracownica ma już 3-miesięczny okres wypowiedzenia. Przypominam: nie przepracowała ani jednego dnia.
To wszystko? Niestety nie... Bo w okresie bezpłatnego urlopu wychowawczego pracownica poinformowała, że ... znów jest w ciąży. Zagrożonej oczywiście (nie polemizuję z tym). Dostała L4 (płatne od razu przez ZUS), co prawda, ale staż pracy leci dalej. Urlop wychowawczy przerwany, urlop wypoczynkowy znowu się nalicza. Do tego leci staż pracy. Potem mamy urlop macierzyński, rodzicielski. Kolejny wychowawczy i tak w kółko.
Jaki tu jest problem? Ano taki, że jeśli pracownica kiedykolwiek wróci do pracy (najwcześniej przed wykorzystaniem urlopu wychowawczego), należy się jej wykorzystanie zaległego urlopu wypoczynkowego. W przypadku urlopu, którego wykorzystać już nie może, należy się ekwiwalent (bo nie wykorzystała go z nie z własnej winy, sic!). I jeśli kiedykolwiek uda się pracownicę zwolnić, to będzie trzeba jej płacić za kolejne 3 pełne miesiące + resztę miesiąca, w którym złożyła wypowiedzenie (w porywach prawie 4 miesiące).
Także pracownica w nieefektywnym systemie może nie przepracować ani jednego dnia, nabyć prawo do 3-miesięcznego okresu wypowiedzenia. Co roku pierwsze 34 dni L4 zapłaci jej pracodawca, dla którego nigdy nie wykonała żadnej pracy, a na koniec pracodawca wypłaci jej ekwiwalent za zaległy urlop w wysokości wielokrotności miesięcznego wynagrodzenia. Albo udzieli tego urlop, ale efekt ten sam - zapłaci wynagrodzenie + wszystkie składki do ZUS.
Naciągana sytuacja? Nie. Miałem podobną. A nawet dwie. Mnóstwo znajomych ma identyczne. I NIC NIE MOŻNA Z TYM ZROBIĆ sensownie, żeby się nie ganiać po sądach.
Dlaczego więc kobiety zarabiają na tych samych stanowiskach mniej, niż mężczyźni? Dlaczego są mniej chętnie promowane, zatrudniane itd.? Ano dlatego, że jakaś ich część traktuje pracodawcę prywatnego jak wielbłąda i odskocznię w dobre i wygodne, bezpieczne życie. Jego kosztem.
Podkreślam: pracownica nie przepracowała ani jednego dnia, a nie widzę jej już od ponad 4 lat. W tym czasie urodziła dwa bąbelki, nabyła lekko 100 dni płatnego urlopu, który wykorzystuje obowiązkowo przed każdym urlopem wychowawczym, bo wraz z wnioskiem o wychowawczy składa wniosek na urlop wypoczynkowy (i nie mogę odmówić, bo przepisy mi zabraniają).
W przypadku zatrudnianych mężczyzn w skali 16 lat takiego problemu nie miałem nigdy. W przypadku kobiet — mam już 2 takie przypadki. Pewien kolega opowiadał mi swego czasu, że u niego w banku jedna delikwentka w pracy nie pojawiła się już 8 lat. I nadal jest na liście płac. Ma też już czwórkę dzieci, by the way. A pracodawca tylko płaci, płaci i płacze.
Ktoś szuka odpowiedzi na pytanie, czemu pracodawcy w Polsce niechętnie zatrudniają kobiety? Powyżej jest jedna z odpowiedzi: bo w Polsce to na pracodawcy ciąży solidarna odpowiedzialność z państwem za ciążę pracownicy. To tak, jak gdyby pracodawca sam to dziecko zmajstrował. Masz umowę o pracę i zachodzisz w ciążę? Niech pracodawca płaci!
I dopóki takie podejście się nie zmieni, a państwo nie przejmie W PEŁNI na siebie obowiązków świadczeniowych a z pracodawców nie zdejmie ABSOLUTNIE wszystkich obciążeń ciążowych i chorobowych, dopóty sytuacja się oddolnie nie zmieni. To moja prywatna diagnoza oparta na wielu latach rozmów z wieloma przedsiębiorcami, ale także na doświadczeniach własnych.
Dodam tylko, że bardzo cieszy mnie, że moim pracownicom rozwijają się rodziny. Ale wkurwia mnie, że przez to, że mam na liście płac parę osób, których nie widziałem od paru lat, a którym muszę płacić, zamiast sam założyć własną rodzinę, to zapierdalamy oboje z żoną po nocach, by na te bąbelki paru pracownic zarobić. I tak ma wielu z nas.
Przenosząc na ramy tego bloga moje powiedzonko, którym witam się ze znajomymi na FB już od paru lat: "I tak wszyscy umrzemy!". Miłego dnia! :)