Oglądaliście "Obywatela Kane'a"? Młody Charles Foster Kane bawi się na śniegu przed domem, podczas gdy w środku dorośli decydują o jego przyszłości. Chłopczyk ma tak wspaniały ubaw wespół ze śnieżną zimą, bałwanem, śnieżkami i saneczkami, że stanowi to później niezwykle gorzko-słodki wyraz utraconego dzieciństwa i beztroski czasu. Może dlatego tak uwielbiam ten film, iż zdaje mi się, iż w tej mierze rozumiem Kane'a/Wellesa? Jakbym to przeżywał i tam był. Tylko, że moja przygoda z zimą nie była w Stanach Zjednoczonych, ale w podlubelskiej wsi.
Wspomnienia wydobył zapach zimowego powietrza, złamany nieco nadchodzacą nieśmiało wiosną. Pamiętam taką "prawdziwą" zimę na wsi, która jest dla mnie najwspanialszą bajką, do której z początkiem każdej, kalendarzowej zimy wracam myślami. Tęsknie bowiem za samotnymi wędrówkami po śniegu, zapadaniu się w zaspy, patrzeniu na biel śniegu, wypatrywaniu ptaków w gałęziach ośnieżonych drzew. Moja zima była dzieciństwem na wsi. Przebywałem w domu babci, a w środku piec kaflowy z płytą, na której zawsze była gorąca woda i spod której ze szczelin widać było czerwony żar. Uwielbiałem patrzeć na migocącą czerwień płomieni, które prześwitywały przez otwory drzwiczek pieca, jak i wydostawały się pięknym, bursztynowym światłem poprzez pręty paleniska do popielnika. Ciepłe kafle pieca dopełniały idylli. Szyba okna upstrzona była fantazyjnymi kształtami, jak liście paproci, drzew, krzewów, układające się na całej powierzchni szkła. Kiedy już zachwyciłem się niezwykłością Dziadka Mroza, paznokciem burzyłem drobny fragment zimowego pejzażu na oknie. Skrobałem malutkie kółeczko, aby zobaczyć, co dzieje się na dworze. A tam pełno śniegu. Przezroczysty lód, jaki szklił się w zwisających, dużych soplach lodu był fascynujący. Jeśli był akurat słoneczny dzień, to słońce rozświetlało sople jak żarówki. Niektóre sople osiągały taką długość, że zdawało się, jakby się było rycerzem trzymającym wspaniały miecz. Ten lód był słodki i orzeźwiający. Były to jeszcze czasy, gdy trudno byłoby tam znaleźć pył, smog czy cokolwiek z dzisiejszej zmory. Te wspomnienia to również bałwan ze śniegu, smak śniegu i bezkresna biel podziurawiona kominami chałup.
Podczas śnieżnej wędrówki nogi zapadały się głęboko, a jeśli mróz zelżał, to miło dla uszu chrzęściło pod butami. Zrobić śnieżkę i wypróbować swoją celność - to była przyjemność. Lubiłem patrzeć i słuchać ciszy bieli, tak odmiennej od letniego gwaru owadów i ptaków. Szukałem także śladów zwierząt. Czy to łapki lisa, albo ptasie wachlarzyki nóżek. Szukałem ptaków w ośnieżonych drzewach i szczególnym wspomnieniem jest dla mnie widok czerwonego brzuszka gila. Przepiękny ptak, którego nie widziałem już od tak wielu lat. Skoro znałem smak lodu, to przecież i śniegu. A nawet smak mokrej rękawicy, którą pakowałem do ust i przemoczona od śniegu wełna wydzielała specyficzny posmak. Po prostu próbowałem zimy wszystkimi zmysłami. Pachniała również. Czystością. Wychodziłem także na ulicę, jaka biegła obok domu babci. Nie była ruchliwa (ulica, nie babcia), ponieważ niewielu posiadało swój samochód. Na jezdni leżała gruba warstwa śniegu, a pod nią lód. Można było więc ślizgać się i jeździć na sankach. Było z górki, więc grawitacja pomagała w zabawie. Oczywiście w zimowych zabawach chłopcy mają w jednym przewagę nad dziewczynkami. Można wyciągnąć ptaszka i wysikać coś na śniegu. Np. swoje imię, albo serduszko. To takie romantyczne, hołd dla jakiejś oblubienicy.
Rzeka i strumienie na łąkach były kilometr od domu babci. Ślizgając się więc w dół, na butach lub sankach, dotrzeć można było po jakimś czasie do owej rzeki. Brzegi zawsze skute były lodem, ale nurt wybijał pośrodku szlak wodny wolny od lodu. Co innego strumyki, a w nich uwięzione pęcherzyki powietrza. I łamanie lodu butem. Dźwięk, który uwielbiałem. Raz się okazało, że przebiłem się do wody i nie zdążyłem cofnąć nogi. Wracałem więc do domu w przemoczonym zupełnie bucie. Czy zachorowałem? Skądże.
A noc? Także była fascynująca. Ciemno robi się w grudniu już po piętnastej, a wczesnym wieczorem można obserwować. Co? Gwiazdy. Są szczególnie piękne w ośnieżoną, bezchmurną noc. Jeśli do tego jest pełnia księżyca, gwiazdy znajdują swoje lustrzane odbicie w śniegu. Światło księżyca mieni się milionem diamentów w kryształkach lodu i płatkach śniegu. Wszystko błyszczy przed oczami. I niezwykle kontrastuje z ciemną ścianą lasu, jaka była trzysta metrów od domu babci. Lubiłem także zabawy z latarką, szczególnie właśnie w takie noce.
To wszystko to piękno zimy, jakiej rzadko uświadczam w dorosłym życiu. Czasem część tamtej atmosfery daje się poczuć, gdy mróz ściśnie i napada więcej śniegu. I chociaż w mieście również jest pięknie, gdy latarnie oświetlają zaśnieżone szlaki, ale to zima na wsi jest niepowtarzalna i magiczna. Jeśli doda się do tego bujną wyobraźnię, nakarmioną w dzieciństwie przez rozmaite baśnie, bajki, opowieści, to czar zimowej nocy przybiera na sile. Czasem jest to trochę i straszna magia, ale to taki strach, jaki wielu z nas lubi. Gdzieś w wyobraźni wygłodniałe wilki, sanie pędzące przez las. W poddachu u dziadków wisiały na ścianie sanie do zaprzęgu, ale bez płóz. Nie pamiętam, aby były wykorzystywane. Zapewne wcześniej, przed posiadaniem traktora. Wsiadamy w sanie i jedziemy do młyna, przez drogę leśną, do miasteczka. Urodziłem się w latach siedemdziesiątych, ale wciąż za późno na taki tryb życia. Przemierzanie zasypanych śniegiem ulic swoim samochodem to już pozbawiona efektowności zwyczajność.
Życząc wszystkim niezwykłych i pięknych zim, pozdrawiam również wszystkie bałwanki, które odeszły do wód.
Ehhh nostalgia ... też tak mam czasami.