Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

„Kalumet”

Oglala Lakota, jak prawie wszystkie plemiona Wielkich Równin, kultywowali obrzęd palenia kalumetu, czyli świętej fajki. Ich rytualny charakter powodował, że kalumety znacznie różniły się od tych zwyczajnych, palonych na co dzień. Główki były wykonane z kalinitu, który wydobywali w świętym kamieniołomie Pipestone, ustnik zaś, wytwarzano drążąc kawałek twardego drewna. Całość przyozdabiano pięknie piórami orłów, pazurami niedźwiedzia grizli lub muszelkami. Podniosłe uroczystości religijne, takie jak Taniec Słońca, były zawsze okazją do spełnienia ceremoniału palenia świętej fajki. Dodatkowo, czynność tę postrzegano jako akt przypieczętowujący traktaty pokojowe, zawierane z innymi grupami lub plemionami, negocjacje ustalające granice łowisk zwierzyny płowej oraz zawieranie wzajemnych koalicji i paktów. Dokonywali go uroczyście przywódcy układających się stron, wygłaszając przy tym długie przemowy. Pomimo tego, że wzajemne umowy plemienne nie były nigdy spisywane, a sygnatury i pieczęcie zastępował fajczany dym, to nie zdarzyło się, aby dokonano ich złamania lub dopuszczono się oszustwa. Ta sytuacja uległa zmianie na gorsze dopiero wtedy, gdy u podnóża Gór Czarnych pojawił się nieznany dotąd, podstępny człowiek o bladej twarzy i gęstym na niej zaroście.

„Kalumet”
źródło: Internet

Nie wiem czy Minister Spraw Zagranicznych, Pan Witold Waszczykowski, kiedykolwiek palił fajkę pokoju, ale wiem, że podobnie jak Oglala Lakota, padł ofiarą podstępu „bladej twarzy z Brukseli” - Fransa Timmermansa. Jeśli ktoś nie wierzy moim słowom, to polecam przeglądnięcie tytułów prasowych z drugiej dekady maja 2016 roku, bowiem właśnie 20 maja tegoż roku, Pan Witold powiedział do kamer coś, co było dotąd niespotykane w pokojowej dyplomacji międzynarodowej - otwarcie i jawnie zarzucił brukselskiemu urzędnikowi kłamstwo i oszustwo, potwierdzając tym samym, iż pewne cechy charakteru, które posiada Pan Frans T. pozwalają go postawić w jednym rzędzie z insektem, do nazwy którego, niezapomniany Marian „Murgrabia” Kociniak, dodawał przymiotnik „dworska”, ale to już jest interpretacja własna autora niniejszego tekstu. W mojej opinii, był to również moment przełomowy w sposobie prowadzenia rozmów z Komisją Europejską i chyba też w orientacji całej polskiej polityki zagranicznej. Sądzę, że wtedy właśnie Pan Witold zrozumiał, że próby rozstrzygnięć sporów między Warszawą a Brukselą, których dokonywał prowadząc miękki dialog, nie przyniosą spodziewanych rezultatów i postanowił wytoczyć największe działa na szańce, aby tradycyjnie, tak po staropolsku, dać odpór woltom europejskich pseudotechnokratów.

Gdy wyobrażam sobie polskiego Sarmatę - potężnego mężczyznę w szlacheckim kontuszu, przepasanego słuckim pasem, rozgadanego, roześmianego i rubasznego, to zawsze ma on twarz szefa polskiego MSZ. Nie wiem, czy to słuszna sylwetka Pana Witolda, czy też podgolone wysoko włosy, przypominające szlachecki czub, budują w mojej głowie taki obraz, ale tak jest i basta. Dodatkowo jego temperament i cechy charakteru powodują, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby do kolejnych negocjacji z „czerwonolicym” Fransem, „Waszczu” zasiadł trzymając na podorędziu wydobytą z pochwy karabelę, gotów w każdej chwili wypłazować nią wiarołomnego „pludraka”. 17 lutego 2017 roku odbył się pamiętny panel dyskusyjny na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, w którym udział wzięli prezydent Litwy Dalia Grybauskaite, niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble, Frans Timmermans i Witold Waszczykowski. To właśnie podczas tego spotkania nastąpiło starcie tytanów, porównywalne do kinszaskiego „rumble in the jungle”, z tą tylko różnicą, iż nie było większych zwrotów akcji, bo „Foreman” Timmermans praktycznie nie wstawał z desek. Po stronie „Alego” Waszczykowskiego było praktycznie wszystko - od przygotowania kondycyjnego (spod wełnianej kamizelki Pana Fransa wydobywały się, widoczne szczególnie w okolicach brzucha, zwały tłuszczu) - po pracę nóg (Waszczykowski jest dużo lepszy językowo niż butny Holender). Merytoryczny „lewy prosty”, który polski minister wyprowadzał przez wszystkie rundy powodował, że głowa brukselskiego urzędasa odskakiwała do tyłu raz po raz, i jedynie czasem napotykał podwójną gardę, z wykrzykiwanych rozpaczliwie słów o polskiej Konstytucji. Międzynarodowe gremium znawców politycznego pięściarstwa jednogłośnie orzekło zwycięstwo zawodnika walczącego w biało - czerwonych barwach, a tylko Gazeta Wyborcza, piórem Bartosza Wielińskiego, wyartykułowała zdanie odrębne lecz w tym wypadku można przytoczyć stary dowcip o bramkarzu radzieckim, który nie uznał prawidłowo zdobytego gola. Monachijskie spotkanie, które przepoczwarzyło się w „timmermansowe Waterloo”, znacznie osłabiło brukselski potencjał wojenny, ale nie zakończyło gorącego sporu, okraszonego dodatkowo osobistą ansą prawej ręki Jean - Claude’a Junckera, której zacznie teraz, ze zdwojoną siłą, przychodzić w sukurs jej berliński sojusznik (a może nawet mocodawca), bowiem niespodziewanie rozpoczęła się nadwiślańska próba „wydojenia teutońskiego byka”.

Na początku sierpniowej parlamentarnej kanikuły do opinii publicznej przedarła się wieść, iż Rzeczpospolita Polska podejmie próbę wyegzekwowania od Niemiec reparacji, za straty i zniszczenia spowodowane podczas II Wojny Światowej. Natychmiast podniósł się zgiełk szwabskich mediów, które zaczęły głosić, że Polska nie ma do nich praw, że Niemcy takiego ciężaru finansowego nie udźwigną, że w ogóle, to nic się nam nie należy i tyle. Taka odpowiedź naszych zachodnich sąsiadów była naturalna i żadnej innej nikt się nie spodziewał. Zdumiewa natomiast stanowisko, jakie zajęła rodzima opozycja totalna, zrzeszona pod egidą Platformy Obywatelskiej, bowiem w żadnym punkcie nie odbiegała ona od przekazu Berlina. Od razu nasuwa mi sie pytanie, o czym rozmawiał Pan Schetyna, stojący na czele delegacji parlamentarnej, z którą spotkała się Kanclerz Merkel, w warszawskiej rezydencji ambasadora Niemiec, 7 lutego 2017 roku? Jakie ustalenia tam zapadły i czy dzisiejsza narracja „totalniaków” została poczęta właśnie wtedy? Prędko się pewnie niczego nie dowiemy, ale należy bardzo uważnie śledzić „platformiane” ruchy i energicznie podejmować czynności neutralizujące je. W chwili obecnej powstał trójkąt nierównoboczny, na którego wierzchołkach znajdują się kolejno: polski MSZ mający wyrazistą twarz Waszczykowskiego, niemiecki rząd, wrzeszczący o swojej krzywdzie z łamów „Sueddeutsche Zeitung”, oraz rodzimą opozycję parlamentarną, ślepo wykonującą plecenia Merkel. Długość boków, tej swoistej figury geometrycznej, będzie się zmieniać, w zależności od dynamiki sytuacji. Jestem pewien, że po pierwszym szoku, Angela Merkel zaangażuje do walki po swojej stronie Komisję Europejską z Timmermansem na czele. Dla polskiego rządu, będzie to przeprawa trudna, a jej główny ciężar musi udźwignąć MSZ. Wierzę jednak, że w tej sprawie stanie się to, co „Waszczu” wyartykułował 9 sierpnia 2017 roku, w programie „Gość Wiadomości”, kiedy indagowany przez Danutę Holecką, powołał się na rzekome plany Hansa Morgenthaua „żeby Niemcy zaorać i posadzić kartoflisko”. Pomijając fakt, że Morgenthau raczej takich planów nie wygłaszał, chciałbym przypomnieć Panu Witoldowi, iż kartofliska się nie sadzi, ale jak najbardziej należy „zaorać” Niemcy w sprawie odszkodowań.

Nie wiem jak zakończy się sprawa konfliktu na osi Warszawa - Bruksela. Nie wiem też, jakiego możemy spodziewać się finału, w sprawie naszych roszczeń finansowych w stosunku do Republiki Federalnej Niemiec. Sądzę, że nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Jestem jednak przekonany, iż wypalenie ogólnoeuropejskiego kalumetu nie jest możliwe, bez rozwiązania tych fundamentalnych problemów. Jeśli jednak szef MSZ doprowadzi je do pomyślnego dla Polski końca, to obiecuję, że będę inicjatorem krajowej zbiórki pieniężnej, za pozyskane środki kupię małą wysepkę gdzieś w tropikach, aby Pan Witold mógł spokojnie spędzić tam czas, na zasłużonej emeryturze. Wyspa będzie nosić wdzięczną nazwę San Escobar.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 14 sierpnia 2017 r.

Data:
Kategoria: Polska
Tagi: #
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.