Przykro czytać o powtarzających się cyklicznie i sprawiających wrażenie zaplanowanych akcji działań niemieckiego Jugendamtu, który zabiera dzieci polskim rodzicom w RFN. To nie nowy problem. Dramaty rozdzielanych przez niemiecki urząd polskich rodziców i polskich dzieci mają miejsce od lat.
Tylko część z nich wychodzi na światło dzienne. Olbrzymia większość konfrontacji „niemieckie państwo kontra polskie dzieci” odbywa się po cichu i, jako żywo, przypomina najgorsze momenty z historii. Jako historyk mogę dużo napisać o porywanych polskim rodzicom przez niemieckie władze okupacyjne i wywożonym do III Rzeszy „Dzieciach Zamojszczyzny”. Opowiadała mi o tym, gdy sam byłem jeszcze dzieckiem moja śp. Mama. Opisałem już w innym miejscu historię rodziny prezesa jednej z najważniejszych Spółek Skarbu Państwa pochodzącego z Poznania, którego dwaj bracia ojca zostali siłą zabrani jego dziadkom – i tylko jeden stryj wrócił potem z Niemiec do Wielkopolski. Teraz, w innej formie, ale dzieją się rzeczy, które zmuszają, nawet zwolenników współpracy polsko-niemieckiej – jak ja – do czynienia kłopotliwych dla Berlina porównań. Działania Jugendamtu są de facto przeszkodą w ugruntowaniu czy polepszaniu relacji polsko-niemieckich.
Są tacy, którzy mówią, że ów niemiecki urząd czyni to ze względów ideologiczno-politycznych i specjalnie uderza, zwłaszcza w polskie, rodziny. Są też tacy, którzy podnoszą… kwestie finansowe, bo Jugendamt otrzymuje minimum 190 euro dziennie za zabrane dziecko, nie licząc innych dodatków. Być może obie te przyczyny występują niezależnie od siebie. Dramaty dzielonych rodzin, w tym dzielonego rodzeństwa towarzyszą innym haniebnym praktykom, jak zakazy używania języka polskiego! Dotyczy to nie Niemiec w latach 1939 -1945, a Republiki Federalnej, filaru Unii Europejskiej, pod koniec drugiej dekady XXI wieku. Dodatkowo słyszymy o uniemożliwianiu polskim dzieciom kontaktów z biologicznymi polskimi rodzicami, polską matką lub polskim ojcem. Co więcej, zdarzają się przypadki umieszczania polskich dzieci w homoseksualnych „rodzinach” zastępczych. Dodatkową grozę budzi fakt, że w naszej, tak chwalącej się tolerancją religijną Europie dochodzi w tym kontekście do dyskryminowania polskich dzieci za wyznanie rzymsko-katolickie. Skandaliczne są praktyki aktywistek Jugendamtów wyrzucania „polskich” krzyży do śmietnika (sic!). Gdy się o tym dowiedziałem, natychmiast nasunęło mi się skojarzenie z innym sąsiadem i sytuacją z 2010 roku, gdy w Moskwie rosyjscy funkcjonariusze rzucili na podłogę w prosektorium krzyże przeznaczone do przymocowania na trumnach ofiar tragedii pod Smoleńskiem.
Na tym tle łamanie tajemnicy korespondencji przez otwieranie korespondencji między polskimi rodzicami i ich dziećmi czy odwrotnie przez urzędników Jugendamtu to już prawdziwy „drobiazg”.
Dobrze, że w ostatnich dniach odbyła się na ten temat konferencja prasowa w Berlinie. Takie rzeczy trzeba nagłaśniać, bo tylko to może nie tyle powstrzymać całkowicie, ale choćby ograniczyć to niemoralne postępowanie niemieckiego urzędu. A fakty są wstrząsające. Pod koniec kwietnia tego roku w Lubece Jugendamt zabrał polskiej rodzinie piątkę (!) dzieci, w wieku 12, 10, 7, 5 i 2 lat. Najstarszy brat zabranych dzieciaków w dniu tej samowoli Niemców popełnił samobójstwo. Tego samego dnia, tylko na drugim końcu RFN, w Północnej Nadrenii-Westwalii, w Wolfsburgu polscy rodzice stracili na rzecz Jugendamtu 16-letnią córkę – choć Niemcy zostawili drugie dziecko (takich przypadków odrywania rodzeństwa od siebie jest wiele). Cztery dni później w Berlinie zabrano rodzicom 3-letniego Eryka. Szesnaście dni później w Bremerhaven Jugendamt zabrał dwoje dzieci – 8-letniego Konrada i 2-letniego Natana. Charakterystyczne, że to swoiste porywanie naszych małych rodaków następuje niezależnie czy są one obywatelami niemieckimi czy też polskimi.
Jugendamt jest krytykowany w Niemczech przez obrońców praw człowieka, a także przez byłych jego pracowników, jak na przykład Uve Kirchhoff.
Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że na takie działania Jugendamtu skarżą się również Francuzi i Włosi z mieszanych małżeństw z niemieckimi partnerami.
Do mnie jako do polskiego eurodeputowanego napływa od wielu lat szereg skarg od Polaków w Niemczech w związku z działalnością urzędu, który przecież jest częścią struktury władz RFN. Dodam także, że podobne skargi, choć w znacznie mniejszej skali, napłynęły też odnośnie działania odpowiednika Jugendamtu w Holandii. Wiem też o przypadkach krzywdzenia polskich rodzin przez podobne urzędy w Norwegii i Finlandii.
Ale najwięcej tych polskich dramatów ma miejsce tuż za naszą zachodnią granicą.
*tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (19.06.2017)