Mimo ostatniej wpadki rujnującej wiarygodność tygodnika „Nie” i jego reaktora naczelnego – Jerzy Urban dalej obsadzany jest w roli „sumienia lewicy”.
Przypomnę, że tygodnik chcący uchodzić za wzór rzetelności oczernił Zbigniewa Ćwiąkalskiego, sugerując, że będąc ministrem sprawiedliwości przyczynił się do zwolnienia z więzienia swojego b. klienta Henryka Stokłosy, co następnie uświetnił obecnością własną i bukietem róż osobiście zawiezionych do posiadłości biznesmena w Śmiłowie. Przy okazji redakcja zasugerowała, że Ćwiąkalski wziął od Stokłosy 1 200 000 złotych plus bagażnik wędlin plus jeszcze 200 000 od jego żony. Okazało się, że w czasie, kiedy według „Nie” Ćwiąkalski miał balować u swojego dopiero, co aresztanta, w rzeczywistości był w Pradze, a potem w Zakopanem. Były minister zapowiedział proces. Dopiero wtedy Urban i koledzy zaczęli sprawdzać fakty, bo wcześniej nie chciało im się tego uczynić. Pragnąc uniknąć przegranej Urban na kolanach przepraszał Zbigniewa Ćwiąkalskiego na łamach największych gazet i na własnych kolumnach. Poczym obtarł twarz, zakomunikował, że padł ofiarą oszustwa i udał, że nic się nie stało, ot, banalna wpadka.
Mimo to dla mediów nadal jest „sumieniem lewicy”, czyli tym, kim stał się od swego występu przed rywinowską komisją śledczą. Dzieląc się na tym forum urojeniami i omamami zaskarbił sobie uznanie nie tylko Zbigniewa Ziobry i Jana Rokity, ale tych dziennikarzy, dla których nie ma nic przyjemniejszego niż walnięcie w SLD. Gdy zatem jest takie zapotrzebowanie przywołuje się Urbana, a on stawia się karnie i mówi, co trzeba, czyli – jak to oznajmił przed wspomnianą już komisją – „więcej niż wie”. Tak też było z okazji dętej historii o tym, że Aleksander Gudzowaty wpłacił na komitet wyborczy SLD milion złotych, a firmy z nim związane jeszcze 2 miliony. Owszem wpłacił, ale Sojusz zwrócił te pieniądze uznając, że mogły pochodzić ze źródeł z udziałem kapitału zagranicznego, a to było sprzeczne z obowiązującym prawem. SLD wykazał się uczciwością i powinien być stawiany za wzór, a nie stawać się przedmiotem napaści i insynuacji. Jeśli pada teza, że była to korupcja polityczna, to jak określić wpłatę Gudzowatego na fundusz wyborczy Lecha Wałęsy, gdzie pieniądze zostały przyjęte i w całości skonsumowane.
Do jednego z programów zaproszono Urbana, żeby jako „sumienie lewicy” podrasował nieco ślepaki wystrzelone w SLD. Jerzy Urban nie zawiódł i przybiegł w te pędy. Na pytanie, czy jego proszono o wpłaty powiedział, że nie. Trafił nieco lepiej bajdurząc o tym, jak to Gudzowaty przyjmowany był w SLD jak papież. A już na pytanie: „kto spowodował rozpad SLD, kto rozkruszył ten do tej pory monolit”, odpowiedział, jak trzeba: Leszek Miller.
Naczelny tygodnika zdążył już pewnie zapomnieć jak to wykorzystując własne łamy przodował w awangardzie wilków żądnych krwi SLD. Jak zniekształcał ówczesną politykę. Jak pracowicie wymyślał afery i aferki. Jak wysyłał swoich dziennikarzy „w miasto”, żeby przynieśli mu cokolwiek obciążającego nie wyłączając rodzin polityków lewicy. Jak wspierał rozłamową inicjatywę Marka Borowskiego licząc, że spełnią się marzenia o pogrzebaniu Sojuszu i powstaniu wyśnionego aliansu z dawną Unią Wolności. Muszę przyznać, że po niewczasie przejrzał na oczy i przyznał, że współtworzył nieprawdziwy obraz rzeczywistości. „Czuję się uczestnikiem tej ciemnoty i ogłupienia” – napisał w „Nie” w październiku 2005 roku. Jak się okazuje – na krótko.