Minister Sikorski ochoczo uznał niepodległość Kosowa i przekonał do tego własny rząd. Uczynił to wiedząc, że ta serbska prowincja jest do tego całkowicie nieprzygotowana i nie spełnia żadnych kryteriów państwowości. Zdawał sobie sprawę, że oderwanie Kosowa oznacza pozbawienie Serbii zwierzchnictwa nad 15 procentami własnego terytorium. Musiał wiedzieć, że obowiązująca rezolucja ONZ nr 1244 przesądza utrzymanie Kosowa w granicach Serbii. Widział niechętne reakcje Cypru, Hiszpanii, Grecji, Bułgarii, Słowacji i Rumunii, które mając własne kłopoty z separatystami przestrzegały przed efektem domina. Rozumiał też stanowisko Rosji, która z jednej strony bez zastrzeżeń poparła Belgrad, ale z drugiej dostrzegła zielone światło dla własnych celów na Kaukazie.
Mimo to Sikorski nie miał wahań, które przejawiał jeszcze będąc senatorem. Wtedy przestrzegał przed islamizacją Kosowa. Pytał też czy nasi żołnierze będą mogli użyć siły, aby bronić Serbów. Już jako minister miał do powiedzenia tylko tyle, że wobec Kosowa obowiązuje zasada sui generis, czyli „jedyny taki przypadek”. Nie wyjaśnił jednak, kto dał mu prawo do stanowienia, który przypadek jest sui generis, a który nie.
Jak było do przewidzenia Rosja zastosowała własną interpretację pomysłu polskiego ministra. Abchazja i Osetia poszły drogą Kosowa. Też jako sui generis, ale z rosyjskim, a nie z angielskim akcentem.