Czy na pewno aż tylu Polaków zagłosowałoby na PiS, gdyby wiedzieli, że czerwcowa konwencja PiS, na której hucznie rekomendowano Beatę Szydło na przyszłego premiera, to tak naprawdę przedwyborcza ściema? Jakby się rozłożyły głosy, gdyby miesiąc temu wszyscy wiedzieli to, co teraz – że dla Beaty Szydło przewidziano rolę bezwolnej marionetki w rękach Jarosława Kaczyńskiego i że to on samodzielnie zadecyduje o składzie całego przyszłego gabinetu?
Prawo i Sprawiedliwość nie znalazłoby aż tylu wyborców, gdyby mieli oni świadomość, iż wcześniejsze, składane w trakcie kampanii wyborczej deklaracje pani premier in spe, iż „ma ona już pierwszy zarys składu rządu” lub „kandydatem na ministra obrony nie jest Antoni Macierewicz lecz Jarosław Gowin” należy włożyć tam, gdzie ich miejsce, czyli między bajki. Bo jednak dla części bardziej umiarkowanych Polaków, którzy 25 października oddali swe głosy na PiS, Macierewicz jako minister obrony, Ziobro jako minister sprawiedliwości i Kamiński jako spec od spec-służb to jednak trochę za dużo.
Ale w tych wszystkich sprawach przez całą kampanię wyborczą panowała w PiS zmowa milczenia. A gdy już trzeba było coś powiedzieć, zmowę milczenia zastępowano zmową kłamstwa.
Nie twierdzę, że Prawo i Sprawiedliwość nie wygrałoby ostatnich wyborów. Ale bez tej zmowy milczenia i kłamstwa nie miałoby aż 235 sejmowych mandatów.
PiS ma tylko 220 mandatów. 15 to ziobrzyści i gowinowcy. Brakujace 11 trzeba podkraść u Kukiza albo przekabacić pietnastkę.
Teraz będzie rząd koalicyjny