Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

10 kwietnia widziałem normalnych Polaków

– Pod Pałacem Prezydenckim widziałem ludzi, którzy nie mają mediów, nie mają, w sensie opcji politycznej, żadnych instytucji państwowych, nie są reprezentowani w debacie publicznej.

Są, w tym sensie, osieroceni przez polskie państwo – mówi prof. Piotr Gliński(na zdjęciu). Z socjologiem z Polskiej Akademii Nauk rozmawia Jakub Jałowiczor.

– Czy żałoba po tragedii smoleńskiej się skończyła?
– Jeśli chodzi o całe społeczeństwo, skończyła się żałoba w sensie społecznym, a nawet symbolicznym, choć są niektóre grupy, które nadal silnie ją przeżywają. Czym innym są natomiast reperkusje społeczne żałoby.


– Jakie to reperkusje? Czy w polskim społeczeństwie zaszły trwałe zmiany?
– Wydarzenie bez precedensu, jakim była tragedia 10 kwietnia, spowodowało wielką emocjonalną integrację. Bezpośrednio po katastrofie prawie całe społeczeństwo stało się wspólnotą polityczną i narodową. Badania pokazują, że czuło się nią ponad 90 proc. Polaków. Można oczywiście powiedzieć, że cały czas był jakiś margines, który w tym nie uczestniczył. Np. młodzież w prowincjonalnych środowiskach na Pomorzu nie przeżywała żałoby tak jak 90 proc. Polaków; pewnie zajmowała się swoją codziennością, a nie miała Krakowskiego Przedmieścia czy Wawelu za oknem. Podobnie rzecz się miała z częścią internautów. Reakcją dużej grupy użytkowników sieci było wstrzymanie się od uczestnictwa w grupach i forach.


Natomiast generalny wniosek z badań bezpośrednio po katastrofie jest taki, że zdecydowanie zaistniała wspólnota całościowa. Ona później zaczęła się rozpadać. Wskutek interwencji medialnej szybko przestała istnieć wspólnota żalu. W książce „Katastrofa smoleńska. Reakcje społeczne, polityczne, medialne” wydanej przez IFiS PAN i Polskie Towarzystwo Socjologiczne, pod redakcją moją i Jacka Wasilewskiego, wiele miejsca poświęciliśmy analizie reakcji medialnych. Pokazany jest proces mitologizacji Lecha Kaczyńskiego, a z drugiej strony bardzo agresywny proces demitologizacji, który można określić jako odzyskiwanie pozycji utraconych w chwili katastrofy. Przed nią oceny prezydenta były raczej negatywne, a przekaz prasowy zdecydowanie krytyczny, nawet brutalny. Katastrofa to wyciszyła, ale już kilka dni po 10 kwietnia pojawia się spór o Wawel. Obserwujemy staranne próby napiętnowania zmarłego prezydenta. Łączyło się to nie tylko ze stosunkiem do Lecha Kaczyńskiego, ale i do wspólnoty narodowej oraz patriotyzmu, bo te pojęcia katastrofa na nowo postawiła w centrum debaty publicznej.


– Tuż po tragedii też uaktywniały się grupy jawnie przeciwne żałobie.
– Były niezauważalne. Jak napisał jeden z naszych autorów, Tomasz Żukowski, siła katastrofy była tak wielka, że media zaczęły odzwierciedlać rzeczywistość, a nie kreować ją, co jest dość rzadkie w Polsce. Mariusz Drozdowski przeanalizował z kolei wydania specjalne gazet z pierwszych czterech dni – od tabloidów po opiniotwórcze dzienniki. Przekaz był jeden: wszyscy byliśmy razem. Przypominało mi to pierwsze dni Solidarności, kiedy komunizm nagle zniknął i była tylko Solidarność.


– I ta wspólnota nagle pękła?
– Rysy zaczęły się tworzyć powoli. Ale już kilka dni po katastrofie nastąpiła reakcja na naturalną akcję, jaką było silne przeżywanie żałoby i kreowanie mitu – w sensie pozytywnym – zmarłego prezydenta. Łączono go z wartościami, które w poprzednich latach były spychane na drugi plan, takimi jak wspólnota polityczna, patriotyzm, naród. Możliwe, że od samego początku istniał strach, iż katastrofa przewartościuje naszą debatę publiczną, przekaz medialny, postawy polityczne, a w konsekwencji – społeczeństwo pod względem aksjologicznym. I będzie to miało istotne konsekwencje dla kształtu naszej sceny politycznej. Ten strach doprowadził do tego, że przystąpiono do budowy antymitu. Antymitologizacja była brutalna i wpisywała się w to, co Jakub Zieliński, jeden z autorów naszej książki, nazywa zarządzaniem żalem, czyli próbą interpretacji żałoby zgodnie ze swoimi interesami. Tłumaczono, że żal jest sztuczny i nieistotny, a martyrologia niepotrzebna, zwłaszcza że dotyczy mało wartościowego prezydenta. Z badań wynika, że proces demitologizacji Lecha Kaczyńskiego był bardziej obcesowy i wyrazisty, natomiast proces mitologizacji zdecydowanie przeważający ilościowo. To naturalne, bo zgodnie z polską i europejską tradycją o zmarłych nie mówi się źle, a raczej wydobywa się ich cnoty i zasługi. Po śmierci prezydenta mogliśmy wykorzystać jego postać jako symbol naszego zjednoczenia wokół tak podstawowych wartości jak patriotyzm czy wspólnota. Mitologizacja była zatem procesem niejako naturalnym, ale i pragmatycznym, bo wyzwalała i wzmacniała wartości niezbędne społeczeństwu do sensownego życia.


– W sierpniu miała miejsce „akcja krzyż”. Przyjęło się mówić, że wzięli w niej udział młodzi ludzie, którzy spontanicznie zebrali się na portalu społecznościowym. Ale manifestacja miała wielką reklamę w „Gazecie Wyborczej” i radiu TOK FM. Czy można ją w takim razie nazywać spontaniczną?

– To nie jest jednoznaczne, bo ruchy społeczne używają różnego rodzaju technik do mobilizacji członków. W tym wypadku częścią ruchu są potężne media. Można powiedzieć, że był to spontaniczny ruch, którego częścią była „Gazeta Wyborcza”. Oczywiście sytuacja jest obłudna, kiedy gazeta uważa, że jest w tej sytuacji tylko komentatorem wydarzeń.


Ten ruch to element walki i podziału społecznego. Uważam, że po katastrofie była szansa na jedność, choć pod wieloma warunkami. Wspólnota żałoby sama nie może trwać, tego typu doświadczenia są ulotne. Żeby były utrwalone, potrzebne jest stworzenie odpowiednich instytucji. Mogą to być ruchy społeczne, hospicja, pomniki, karty zasad moralnych czy etycznych, a mogą to być pakty polityczne. Wyobraźmy sobie takie political fiction: Tusk, Komorowski i Kaczyński siadają przy stole i umawiają się, że dla dobra Polski szukają porozumień, ale nie na zasadzie hasła zgoda buduje, które nie współgrało przecież z rzeczywistością, ale naprawdę się umawiają niejako nad grobem zmarłego prezydenta osieroconej wspólnoty politycznej, że racja stanu wymaga wyrzeczenia się własnych ambicji i interesów, powołania wielkiej koalicji z kompromisowym rządem ekspertów. Niemożliwe? Jak widać niemożliwe do spełnienia dla liderów polskiej klasy politycznej. Takie instytucje oczywiście nie powstały. Możemy za to winić całą klasę polityczną. Jedna opcja nie miała w tym porozumieniu interesu, bała się utraty władzy, ale i Jarosław Kaczyński – po przegranych wyborach – nie stanął niestety na wysokości zadania. Miał sytuację trudną, także emocjonalnie po utracie brata, a druga strona nie była zainteresowana porozumieniem, ale – spekuluję, może nie mam racji – mógł działać inaczej niż to się stało z tym nieszczęsnym krzyżem. Mówię „nieszczęsnym”, bo konflikt był wywołany przez Bronisława Komorowskiego (nie wiem, czy świadomie; na ile znamy obecnego prezydenta mógł coś niechcący chlapnąć). Szybko zauważono, że to dzieli społeczeństwo i podsycano konflikt, na którym jedna strona zyskiwała (w sondażach). Rządzący, mając swoje media, wykorzystują je do pokazywania przeciwników jako oszołomów. Pochodnie w nocnej demonstracji to już faszyzm, a nawoływanie do odejścia rządu – co jest normalnym prawem każdej opozycji w demokracji – to działalność antysystemowa. Doszło do szaleństwa. 8 mln ludzi, którzy głosowali na Jarosława Kaczyńskiego, prawie połowa wyborców, to mohery, oszołomy i wariaci.


Konflikt o krzyż był pułapką, w którą wpadliśmy, jako społeczeństwo. Kaczyński też wpadł, bo mógł nie odpowiadać ostro na obelgi i małostkowość władzy. W sierpniu istniały jeszcze inne możliwości poprowadzenia polskiej polityki. Także po stronie PiS. Wybrano jednak eskalację konfliktu. Niestety, odnoszę wrażenie, że Kaczyński też już wtedy wolał ten klarowny, ostry podział. Konsekwencją było nie tylko całkowite rozbicie posmoleńskiej wspólnoty (co w gruncie rzeczy nastąpiło wcześniej), ale ogólnie pożegnaliśmy się z nadziejami na to, że ta straszliwa katastrofa nas trochę zmieni na lepsze, że nie można nienawidzić nad grobami „poległych”. Badania wykazały, że właśnie wtedy spadły, utrzymujące się na dość wysokim poziomie od czasu katastrofy, wskaźniki optymizmu społecznego.


– Czy podczas żałoby nie powstało coś wartościowego, co mogłoby przetrwać? Mam na myśli organizacje, idee, instytucje.
– Obawiam się że nie, pomimo wielu prób. W tym wypadku pozytywna zmiana społeczna mogłaby być związana z ulotnymi emocjami i bardzo istotnymi wartościami, mającymi jednak pragmatyczne – jak wspominałem – nie tylko kulturowe znaczenie. Pragmatyczne, bo bez patriotyzmu żadne społeczeństwo nie może przetrwać. To najsilniejsze spoiwo wspólnotowe i nikt niczego lepszego nie wymyślił. Opowiadanie, że tradycyjny patriotyzm można zastąpić jakimś nowym, to nieprawda. Trzeba go pilnować, żeby nie przeradzał się w szowinizm czy czczą martyrologię, można uzupełniać, modyfikować, unowocześniać, na przykład patriotyzmem „obywatelskim”, bo powinniśmy być patriotami i w sensie wspólnotowym, i w sensie indywidualnej odpowiedzialności obywatelskiej, ale jednego drugim się nie zastąpi. A takie próby są podejmowane od 20 lat, po Smoleńsku też. Przestraszono się patriotyzmu. „Kilku myśli, co nie nowe…”. Jak wykazał Jakub Zieliński, jeden z autorów naszego tomu, na łamach „Gazety Wyborczej” rozpoczęto debatę wykluczającą tradycyjne pojecie patriotyzmu z obszaru prawomocności. Kierunek był taki, że ten stary, narodowy, wspólnotowy patriotyzm trzeba zastąpić nowym. I tu pojawiły się różne „równoprawne”, egzotyczne wersje patriotyzmu.


– Czyli nic tu nie powstanie?
– Żeby tak było, trzeba budować instytucje. Budować je trudno, a utrzymać jeszcze trudniej. Noblista Douglas North mówi, że instytucje to ograniczenia strukturalizujące ludzkie interakcje. To zespoły norm, które od ludzi czegoś wymagają. Same z siebie normy i wartości się nie realizują. Wymagają wysiłku. Jak dotąd nie udało się zbudować instytucji, które mogłyby przekuć emocje i wartości rozbudzone po katastrofie smoleńskiej w instytucje trwałe, promujące zmianę społeczną, jednocześnie racjonalne i otwarte na dialog. Podjęto kilka prób, ale to ginęło. Moim zdaniem dlatego, że te organizacje opierały się na zbyt wąskim gronie działaczy. Nie były inkluzyjne. A dominujące otoczenie instytucjonalne (kształt sceny politycznej, media) nie były im przychylne. Nie było też chyba dostatecznie dużo dobrych, oryginalnych pomysłów i osób nastawionych na długi marsz, na pracę pozytywistyczną. Do tego mogą dochodzić czynniki podskórne, zakulisowe. Komuś przecież zależy na tym, żeby dobre, wspólnotowe instytucje w Polsce nie powstawały. Żebyśmy byli krajem słabym i skłóconym wewnętrznie. Ale więcej na ten temat mógłby może powiedzieć specjalista od zjawisk zakulisowych prof. Andrzej Zybertowicz.


– Ewa Stankiewicz mówiła, że patrząc na zadymiarzy na Krakowskim Przedmieściu, widziała rodzący się totalitaryzm. Jan Pospieszalski mówił o pogardzie jako sile społecznej. Czy Pana zdaniem sytuacja jest aż tak niebezpieczna?
– Pewne elementy są bardzo niebezpieczne. Czy pogarda? Oczywiście, pogarda wyrażana przez podpitych ludzi wobec staruszki jest ohydna. I jest grzechem polskich mediów, że kłamią w tej kwestii. Ich psim obowiązkiem jest to pokazywać. Jeśli się bije słabszego, szydzi z czyichś wartości, musi to być publicznie napiętnowane. Ale mam nadzieję, że to jednak margines. Czymś bardziej niebezpiecznym, co może współgra z pogardą, jest anihilacja pewnych wartości, postaw i osób przez ośrodki medialne. Pewni ludzie i wartości w świecie mediów prawie nie istnieją. To nie jest nowe. Znamy to od 20 lat, ale sytuacja pogarsza się, kiedy zaostrza się walka polityczna. Pogarda i eliminowanie współgrają ze sobą. Powiem demagogicznie – 1/3 Polaków to grupa, która ma nie istnieć. Ma odebrany głos. Jej przekaz ma być przemilczany lub zakłamany, sprowadzony do kilku transparentów z radykalnymi hasłami.


Byłem 10 kwietnia przed Pałacem Prezydenckim i nie widziałem tam ziejących nienawiścią małpoludów. Widziałem normalnych Polaków, starszą panią z dwojgiem wnuków, młode, modnie ubrane małżeństwo, kolegę profesora socjologii. Na ogół spokój, trochę żartów, wzajemna życzliwość. To są ludzie, którzy nie mają mediów, nie mają (w sensie opcji politycznej) żadnych instytucji państwowych, nie są reprezentowani przez żaden mainstream, nie są reprezentowani w debacie publicznej. Są – w tym sensie – osieroceni przez polskie państwo i to powoduje radykalizm poglądów. Nie mają „swojej” policji, więc krzyczą: gestapo. Odradza się podział na „nas” i „onych”. Nie dziwmy się, że w tej sytuacji na transparentach pojawia się imię prezydenta z sierpem i młotem. Trzeba rozumieć dynamikę zachowań społecznych.

Źródło: Tekst pierwotnie opublikowano w Tygodniku Solidarność, na Nowym Ekranie publikujemy za zgodą Jerzego Kłosińskiego, Redaktora Naczelnego T.S.

 

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.