PAN
Poema synchroniczne
I oto zobaczył Arjuna w tej kosmicznej postaci nieskończenie wiele ust i nieskończenie wiele oczu. A wszystko to było zdumiewające. Postać ta była udekorowana boskimi, oślepiającymi ozdobami, przystrojona w mnogość szat. Przepiękne girlandy wieńczyły Pana, a ciało Jego namaszczone było upajającymi wonnościami. Wszystko to było cudowne, nieograniczone i wypełniało sobą wciąż bezkresną przestrzeń — wciąż i wciąż. To właśnie ujrzał Arjuna. I gdyby setki tysięcy słońc nagle rozbłysło na niebie, może dałyby one blask podobny światłości Najwyższej Osoby w tej kosmicznej formie.
I zobaczył Arjuna w kosmicznej formie Pana niezliczone ekspansje tego wszechświata, usytuowane w jednym miejscu — chociaż podzielone na wiele, wiele tysięcy.
Wtedy, oszołomiony i zdumiony, z włosami na ciele zjeżonymi na skutek wielkiej ekstazy, Arjuna zaczął się modlić ze złożonymi rękoma, ofiarowując Najwyższemu Panu głębokie pokłony.
Bhagavad–gita Taką Jaką Jest, 11 : 10–14
1
Tańcz sobie i krzycz
W otwartej ranie
Zdziwionych bólem —
I tak nie poznasz
We wrzącym kotle
Fartuszków naszych
Potomstwa ducha.
2
Walczące z sobą smoki przeciwieństw
Zmieniają szatnię w jurne pastwisko,
Gdzie święty Jerzy umywa dłonie
I jest mi przykro w mżawce tchórzostwa;
Na którym trawie budzą się głowy
Martwoty smoków, gdy patrzę w zieleń
Ich nienawiści uśpionej w ciałach
Poprzecinanych jak niezależność
Wyłącznie mego w mowie cierpienia.
3
Spraw, bym rozpoznał
W kwiatach znużenia
Ten jeden płatek,
Co chciał być skałą
Twojego głosu,
W którym się miesza
Wszystko, co żywe,
By się wyłamać
Z rozpaczy trwania.
4
Nie chcemy już gwałtu, ni rąk
Mieć brudnych, niesionych w tłumie
Jawnej przemocy świecących
W oko, tak dobrze nam znanych,
Tych naszych spotkań z własną
Istotą, którą jest kamień.
5
Bo on przemienia nas wszystkich w chleba
Obfitość; tym samym stajemy się
Wszyscy ziarnem z upadłych aniołów,
Którzy nie przeszli przez chaos głodu,
Więc im nie znane są wątpliwości,
Jakie nas dręczą, gdy nie ma różnić.
6
Zużyte płuca
Świata, wewnętrzny las
Dyskretnych spojrzeń —
Taki jest ogień
Życia, jak poczytalność
Wrogich zdrożności —
I już cię nie ma
Tam, skąd ciągle słychać wiatr
Walecznych skroni.
7
Piekło jest w tobie, gdy wracasz do domu
Po żmudnej nocy czekania na pełnię
W tej pustej łodzi księżyca i głowy
Z daremnych sieci.
8
W ogień wrzuciłem
Język braterstwa
Jako zabytek
Pradawnych dążeń
Bezgrzesznej złudy
Życia w wolności.
9
Flaki istnienia
W brzuchu konkretu
Trawią realność
Gestów ascezy.
10
Są jeszcze oczy, które widziały
Zgliszcza męczeństwa przekłutego boku;
Są także uszy, które słyszały
Skargę na ogień we włóczni pragnienia;
Miałem świadomość, że to już koniec,
Wszystko to jednak tylko pozór wiedzy.
11
Wierzyłem wtedy w niewinność kwiatów,
Kiedy pytany nie miałem pojęcia,
Co odpowiedzieć na ten rozgardiasz,
Który roztaczał przede mną widoki
Szerokich rynien życia w boleści,
Że się miotałem z przekleństwem milczenia
W objęciach walki o własny spokój
Na ustach świata ciągłych niepewności.
13
Na próżno szukam
Kwiatów; wszystkie są teraz
Plecami z głazów.
Aby nie upaść
Pod ich ciężarem, łamię
Podkowy wzlotu.
Lecz się wstrzymuję,
Jakbym już tracił władzę
W ogniu słabości.
14
I ciekła ślina
Żywego ciepła
Wokół cokołów,
Gdy dopuściło
Nagłe nieszczęście
Za progi z trawy
Wysokie nogi.
15
Przytulał sobie
Każdy grosz, nawet
Wdowi niepokój
Targał za włosy
Jak własną matkę
Poczęcia z ręki.
16
Nad wszystkie sprawy
Chorego świata
Przedkładam życie
Wolne od zgryzot
Przebranej miary
W sukienkę czasu.
17
Wolałbym spłacić wszystkie kredyty,
Które dostałem przez zaufanie,
Jakie budziłem u możnych świata
Pełni wśród piękna doznań zmysłowych,
Niż prać bieliznę niewinnych dziatek,
Które w swych pieśniach chwalą Heroda
Słonecznych krajów bez wątpliwości.
18
Kto żyje w prawdzie,
Ten nam sprzed nosa
Zabiera mleko
Naszych fałszywych,
Szkodliwych podniet.
19
Było nas wielu z miotu cierpliwości,
Którzy na Ziemi próbowali wskrzeszać
Ku własnej chwale istotę człowieczą,
A doszli prochu.
20
Calutki ranek
Szukałem grosza,
Jakim podcierał
Mnie prawy pieniądz,
Gdzieś pośród wieprzy
Rozwianych uciech.
21
Trup objawienia
Szukania dziury
W ciałach natury
Nie może ulec
Kwiatom zgnilizny
Spod oka żądzy
Własnych skłonności,
Skoro pochodzi
Z bieli jej żeber,
Na co ma dowód
W swoim szkielecie.
22
Iskro nadziei
Nie śmiej się z bożków
Szukania dziury
W opłotkach życia
Wstydliwej twarzy.
23
Rośnie napięcie, więc słabnie wola
Możności bycia już tylko wiernym
Martwym literom przegranych w życiu
Idei z taśmy umysłu w pełni
Księżyca, który popadł na głowę
I stał się bratem tak roztrzęsionym,
Że już nie mogę powiedzieć prawdy
Z mroku oddechów życia wśród figur.
24
Więc przestań szydzić
Z naszych namiotów
Rozmytych deszczem
Twego istnienia
Schowanej twarzy.
25
Kiedy obłokiem
Będę przez rękę
Swobodnych czynów,
Wtedy dopiero
Wyznam, co dzisiaj
Ponad tron z tortur
Wieńczy korona
W milczących wargach,
Zamkniętych bólem
W potok porodów.
26
Że się wstrzymuję
Przed dalszym żarciem, to rzecz
Normalna w sztuce
Puszczania wiatrów.
27
Siła sprawcza procesu zmartwychwstania
W ostatecznym rachunku kosztów własnych
Sprawdza się w zainwestowanym błotku
Pustego grobu.
28
Jakby w niewiedzy
Głodnego serca
Czuł ciężar życia
Bliskiego buntu,
Bo nie dotrzymał
Danego słowa
Własnym kaprysom
Spłoszonej dumy
W chłodzie zdziwienia.
29
Że się przydarza naturze bytu
Kurewska skłonność do wywyższania
Podrzędnych stworzeń na królów życia —
Widzę po sobie, gdy patrzę w lustro
Mego umysłu w igraszkach natręctw,
Którym hołubię, choć jestem wolny
Z pyłu tej drogi zwanej zazdrością.
30
Z uwagą śledzę obraz bez granic,
Dlatego nie wiem, gdzie się zaczyna
Konturów jego, cieni muzyka,
Do której roszczę zarówno ucho,
Jak też te oczy wpatrzone w głębię,
Choć nic nie widzę i nic nie słyszę,
A czuję tylko tę szczyptę ognia,
Gdyż podejrzewam ją o zaćmienie.
31
Będziemy nagość
Poskramiać w sobie
Popędu śmierci,
Solennie światu
Obiecujemy
Prawie codziennie,
Że się nie damy
Złamać natręctwom
Pobożnych życzeń,
Ale spojrzymy
W spokojne oczy
Wiecznej harmonii
Już bez obawy.
32
Byłbym się mylił, gdybym określał
Właściwość środka na oczyszczenie
Własnego wnętrza od gnoju duszy,
W którym jest ono cuchnącym łonem,
Właśnie się rodzi genialny pomysł,
By zaraz upaść w jeszcze czarniejszą
Rozpacz, na jaką nie zdobył się nikt
Z tych, co kochają trzeźwości świata.
33
Jeszcze się śniły
Łagodne łąki, kiedy
Kogut się wypiął
Na honor słowa.
34
Ponad szczytami
Gór była kiedyś
Cisza;
Dziś zlatuje z drzew
Olśniona twarzą
Liści;
I zdruzgotaną
Wpycham ją w serce
Świata,
Chociaż truchleję
Na sam jej widok
We mnie.
35
Znałem sekrety,
Co do złudzenia były
Z przegniłych sztachet
Rajskim ogrodem.
36
Wszystko to było
Ukartowane:
Młotek i gwoździe,
Kielich z powietrza;
Prawdziwą gorycz
Rozczarowania
Przeżyłem patrząc
Na obu łotrów;
Jednemu stało
Już bez różnicy,
Zepsuł zabawę
Nam pojednaniem;
Drugi natomiast
Nie chciał umierać,
Sypał nazwiskiem
Ważniejszych person;
Tak zrywał z życiem.
37
Nie było to życie godne zachodu
Słonecznych klapsów troskliwej opieki
Nad zwierzętami ciągle doskonałej
& nbsp; Speluny trwania.
38
Który z kamienia
Ma tylko serce —
Resztę zaś żywą
Przeszytą bólem
Ulżenia światu
W jego cierpieniach,
Ten jest człowiekiem,
Który mnie gnębi
Dreszczem wieczności
Przez wszystkie noce
Naszej wędrówki
W błogości życia.
39
Jakbym się ocknął już w przyszłym życiu,
Tak mnie paliła nadzieja zmiany,
Że będzie lepiej, bo bez powietrza
Gorszących oczy przyjaznych zwierząt
Z mojego serca sypiących popiół
Na to, co chore i w świecie znane.
40
Jesteśmy jednym
Ciałem na Ziemi
Mimo rozwodu,
A więc rozdziału
Stołu i łoża;
Siedząc samotnie
Przy wiecznym ogniu
Samoudręki,
Ciągle tęsknimy
Za wielkim słowem
Dawnej jedności.
41
Nie to jest ważne, że się spieramy
W czeluściach serca gasnących światów
Wobec śmieszności z powagi życia,
Ale że ciągle buty nam szyją
I kroki stawiać trzeba wciąż głową
W obłokach złudzeń przez bruk pewności.
42
Zdobyć się chociaż na tę serdeczność
Podania ręki zbędnych nam przecież
Groszy rozumu, od których umysł
Spełnia się w śpiączce i mu się zdaje,
Że poznał wszystkie rzeczy w olśnieniu
Nagłej eksplozji w głupocie wiosny.
43
Dostrzegł w zwierciadle
Miażdżącą belkę
Nie tylko kwiaty —
Zdjął ją wraz z wzrokiem:
Inaczej nie szło
Powstrzymać kwiatów
Przed źdźbłem szaleństwa.
44
Dolce mądrości
Udają dzisiaj miękką
Walutę pochwał
Nad własnym czarem.
45
Działo się białko
Poprzez ukropy
Jednego stań się
W gorączce słowa.
46
Zamknięci w bronach świeckich uciech świata
Przedni kapłani przekornego ducha
Siedzą przed lustrem stawania się pyłem
W grzechu mądrości.
47
Niejedno pęka
Błyszczące serce,
Jeśli z nicości
Znów je usłyszy.
48
Po co się spierać
O to, co będzie
Tylko etapem
Na wyższy szczebel
Naszego życia
W drabinie śmierci?
49
Wierzę na słowo
W istnienie ptaków
Lżejszych od głowy,
Na którą upadł
Anioł niejeden
Kopniakiem z nieba
Zwrócony Ziemi.
50
Po to, by przyszła upiorów banda
I z nieszczęść zmyła nam wszystkim głowy,
Które są teraz sennym widziadłem
W świecie usłanym z grzechów milczenia:
Upadek jego znaczą oklaski
Z substancji naszych umysłów próżnych.
51
Dajcie mi dłonie wolne od kajdanek,
A dalszą drogę przebędę spokojnie,
Nawet gdybyście słali mi pod nogi
Pola minowe.
52
Zagrzebię w piasku
Wiecznego życia
Jedynie głowę —
Reszta niech zwiędnie
Jak biedne kwiaty,
Którym zbyt mroźno
Biec ku korzeniom.
53
Kto zna tęsknotę
Za sobą samym,
Ten wie, co znaczy
Potknąć się w życiu
O krwawą chustę
Z własnego potu
W namiocie dziejów
Już bez rozpaczy.
54
Nas wszak ocalił
Przed piaskiem z głodu,
Który w tym świecie
Zaprószył źródła
Ogniem i miecza
Błyskotliwością.
55
Przeklęte zyski
Na szali miecza
Mają coś w sobie
Z niewiary w męstwo
Powszechnych łowów
W dojeniu ludzi.
56
Śpiewam zwycięstwo pustych kieszeni
Nad niedołęstwem robiących w szmalu
Przyziemnych wiatrów łatania nieba
Grozą skromności, umiarkowaniem;
Bo nic już nie chcę zgwałcony w schronie,
Gdzie me bogactwo cieszyło nogi,
I to jest szczęście na chybił strzelił,
Jak mi zazdroszczą ci przypadkowi —
Ale tych głaszczę w łopocie czasu.
57
Tak mi się żarzył
W oczach papieros
Żmudnej roboty
Nad całokształtem
Kopniaków z grobu
Życia w rozkoszy.
58
Całkiem prawdziwe są sny o kasztanach
Wielkiej budowli wewnątrz szarych zwojów
Strachu przed życiem w niebie ciągłych batów
Z żywego ognia.
59
Brak mi energii, jak też zapału,
Aby poznawać za każdym razem,
Kiedy spotykam w przechodniu brata,
Jedynie dobro, które mi niesie,
Chociaż na czole ma wypisane,
Że chowa węża wrogich skłonności,
Więc dobrze gdybym już sobie poszedł,
Byłoby niebo bez zbędnych myśli.
60
Z tego świata zmiotły mnie wiechcie hymnów
Rozśpiewanej ciemności zdradzonego
Brata; zaparłem się w sobie z nadmiaru
Rozwianych wygód.
61
Bez nienawiści
Patrzymy w oczy,
Które zgarniają
Z ulic kamienie
Niewinnych naszych
Snów o potędze.
62
Nie chcę już więcej
Grzeszyć wśród światów
Logicznych związków —
Teraz przymkniętych
Wulkanów z powiek.
63
Bicze gwiazd:
Iskry jak
Niepokój;
Podążam
Ku nim sam,
W uścisku
Znużonych
Nami ścian,
Żaląc się
Z kłamstwa krwi.
64
Wszechświat jest grudą mego zmęczenia,
Które mnie wciąga w odpowiedzialność
Za jego zieleń na wszystkie drzewa,
Lecz nie upadnę pod tym ciężarem
Z cienkich gałązek w otchłań owoców.
65
Schowam się w ścianę śmierci za życia,
Żeby uwolnić się od tej młócki,
Która w młodości jest rakiem skrzydeł
Tchórzliwych orłów wpatrzonych w niebo
Tak samo nieme, jak przerażenia
Głos wołający, cóż robić dalej,
Kiedy z jasności obciętą rękę
Widzę w popisach gwiazd wykrwawionych
Tam, gdzie przed chwilą jeszcze krzyczałem
O wolne krzesło, jak o ratunek.
66
Tak mi dopomóż,
Żeby to było
Ostatnie cięcie
Tej gilotyny
Nazwanej życiem
Jeszcze jednego
Smutku wcielenia
Z koła narodzin.
67
Z czystych bezmiarów zdzierał sens błyskawic
Głodnego serca nad rzeką wybuchu
Pokornych brzegów między wód nadzieją
Na pojednanie.
68
Znowu jestem sam
W ogrodzie rzeczy
Odjętych z ręki
Chciwych namysłów;
Bez Boga, ludzi,
Pomniejszych diabłów
Zła w stanie czystym,
Ściskam paluchy —
Zbroczone życie.
69
Chytrość jest maską,
Pod którą prostak
Grzechy szczerości,
Sklerozę grzebie.
70
Niewinne dziatki tylko w gazetach
Ponad bieg rzeczy wszystkich świętości
Wynoszą chwałę swego męczeństwa;
Bo w mroku zdarzeń to one właśnie
Panu swojemu zgotowały dzban
Mocnego trunku w przewrotnej zdradzie,
Tak Herod padł, ojciec — nie morderca.
71
A napomnienie
Jest jak trucizna
Utraty głowy
Całego mienia,
W którym się pienią
Obłoki duszy.
72
Przed nami świeci
To trzecie ślepie,
Chętnie widziane
Na wszystkich stołach
Zakompleksionych
W sobie Edypów.
73
Prostota życia
Winna dopomóc
Potrzebującym
Ukryć cios losu.
74
Tylko bez łaski jasnowidzenia
Możemy sprostać skopanym w życiu
Przez tę nieśmiałość w naszych marzeniach
Prześlicznym twarzom nadchodzących dni
Zagłady wszystkich na drzewach ziszczeń,
O których wiemy, że są pytaniem.
75
Wiele się jeszcze nasłuchasz bajek
O przyszłym życiu w skórze błogości,
Skoro poskromisz złośliwość węża
Takiego życia, które porządek
Ceni nad złoto czynności jasnych
I zrozumiałych nawet dla zwierząt.
76
Nazmyślać kwiatów
Krzywych zwierciadeł
Przecież potrafię
W obłokach ciepłych,
Serdecznych dłoni.
77
Gałęzie smrodu
Sterczą z roztropnych zadów
Pokryte szronem
Genialnych myśli.
78
Wyrwij serce z piersi świata,
Niech się zieleń w krew przemieni,
Którą jesteś od początku,
Kiedy żyłeś jeszcze w sobie —
Nie pamiętasz nic o schodach?
Tych, co diabłem były z rogów
Wszechboleści wszystkich kwiatów,
A to rozpacz jest w ogrodach.
79
Jestem zbyt młody,
Niedopieszczony,
Abym już zbierał
Z żądła goryczy
Plon doświadczenia
Kosmaty łzami.
80
Więc zawierzyłem w uczciwość
Rzeczy, które ruszyły wbrew
Woli słońca; wydaje się
Teraz, że ogień z ciemności
Wypycha ufność pewnością
Wiary, tą gąbką porządku.
81
Jak długo żyję jeszcze nie słyszałem,
Żeby ktoś zdołał poruszyć kamień,
Który pozostał na wieki z piekła
Znaczącym gestem tęsknoty w sercu
Dążenia w górę z wiązką na plecach
I z nożem w garści spełnienia siebie.
82
To straszne wnętrze chorych na miękkość
Dotykam w sobie, gdy boli żywot
W wypukłym brzuchu pisklę wieczności
Wiercąc się zmienia pieska naiwnych
W wyrachowaną z serca złośliwość,
Choć tak nie chciałem — otwieram oczy.
83
Jeśli zrozumiesz
Stojąc na mrozie
Tę jedną z godzin
W wieczności chwili,
Jesteś żyjącym
Już poza czasem,
Bez zwłok wątpliwych,
Wstydliwej skruchy.
84
Kosmiczna czasza
Niemiłych wspomnień
Jest spadochronem,
Który otwieram
Na sygnał z ziemią
Zmieszanych prochów
Przodków zdziwienia.
85
Wśród ciszy nocnej
Płaczem rozlega się śmierć
Z piekła narodzin.
86
Popatrz na życie bezbrzeżnych sierot,
Które tak chciały usłać z galaktyk
Tylko dla siebie praktyczne łoże
Ozdobne w gwiazdy swej pasywności,
Teraz się tłamszą z kołdrą rozpaczy.
87
W szkole duchów obsługiwałem nożem
Każdą możliwą dwuznaczność niezgody
Na pójście w życie szare i bez zwierzeń
Bogactwa kształtów.
88
Wrzątek umiaru
Łagodzi serca
Gwałtowną skruchę,
W trudną tożsamość
Trzciny myślącej
Z łamiącym wiatrem.
89
Tak bardzo chciałem
Spłukać wraz z deszczem
Me znieważane
Jak mądrość ciało.
90
Suchy rozsądek
I dyscyplina
Tych wszystkich świętych
Lepiących garnki,
Gdy potrzebuję
Płaskich talerzy,
A świat się zmienia
W gorącą kulę —
Szorstką od stołów.
91
Lecz bałem się nieco życia wśród mydeł,
Świadomy następstw rozłożenia w pianie
Czystości serca w brudzie jego naczyń,
Choć deszcz był z ognia.
92
Właściwie nie wiem, o co chodzi w grze
Urojonych wielkości w umysłach
Naszych; jest jednak coś, co mnie boli,
Gdy patrzę na ten stadion rozpadu
Wolnych od wózków tabliczek sensu
Spowitych jeszcze w chustach milczenia.
93
Zapragnął zrodzić
Bliźniaka góry —
Myszkę maleńką;
Lecz to, co przyszło
Na ten świat nędzy
Było świadome
Klęski tworzenia.
94
Dałem się złapać we własne sidła
Jak na małżeństwo z bezprawiem czasu,
Którym splamiłem czystość serca —
Spadam ze schodów bycia bez miary.
95
Ulecz nas mowo
Z kalectwa słowa
Jednym dotknięciem
Groźnej twej pały
Po gołych plecach —
Chociaż już teraz
Czujemy świeże
Znaczenie słowa,
Bij odstające
W stwardnieniach rany
Piekła przypuszczeń.
96
Rozwijam skrzydła
Z piór; tę tęsknotę duszy,
Nie diabelskich sztuk.
97
Odpowiedzialność
Za zamęt w głowach
Niewinnych dziatek
Na swoje barki
Zabrał Sokrates.
98
To pierwsza miłość
Łaskawym rzuca okiem
W naszą niezgrabność.
99
I przeholował:
Utonął przecież
W podświadomości
Zawsze zawistnych,
Młodzieńczych starców.
100
Jak w górze, tak i
W zwiędłych dolinach —
Ubliżać ciągle
Spokojnym sercem
Snom rozbestwionym
Naiwnych spojrzeń
W możliwość walki
Z własnym królestwem
& nbsp;
Bycia bez szansy
Na drżące trony
Źdźebełka światła.
101
Na tym się kończy,
Co się zaczyna
Naprawdę sprawdzać
Wraz z moim życiem —
Powstanie z martwych,
Cudacznych światów
W zagładzie cierni.
© Copyright by Andrzej Pańta