Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

"Ale nie ma ślimoka...", czyli Ogień, w którym płoniemy

„Festiwal“ baumanowski dobiegł już końca, choć mam nadzieję, że jego skutki okażą się trwałe. Ale czy komuś, kto jednoznacznie potępił osobę (niekoniecznie dzieło) „profesora majora“, samemu wypada się powoływać na Grassa?

"Ale nie ma ślimoka...", czyli Ogień, w którym płoniemy
Moja odpowiedź brzmi: tak, choć pod warunkiem dokonania odpowiednich rozliczeń.

Günter Grass, gdańszczanin, już na długo przed zdobyciem literackiego Nobla był żyjącym klasykiem. Najważniejszy powojenny pisarz  niemiecki, najznaczniejszy w ogóle autor literatury światowej, wykorzystujący w swojej twórczości wątki polskie, do Polaków odnoszący się zresztą z wyraźną życzliwością. (Pojawiając się ze strony fanatyków narodowych albo religijnych oskarżenia o antypolonizm to zwyczajne brednie.)

Nie miejsce tutaj, aby tłumaczyć, dlaczego Blaszany bębenek jest książką genialną. Niech wystarczy, że przywołam dwa stwierdzenia: 1) u podstaw literatury leży opowiadanie historii ; 2) głównym narzędziem pracy pisarza jest język. Truizmy? Być może, ale większość prozy dwudziestowiecznej uważała te stwierdzenia za wzajemnie się wykluczające. Grass pokazał, iż ich jedność jest możliwa. W odrobinę słabszych, ale również mistrzowskich Psich latach postawił wyraźną tezę, że Niemcy jako naród w całości byli odpowiedzialni za III Rzeszę. To utorowało mu drogę do pozycji moralisty, którą wykorzystywał do działalności politycznej (o czym niżej) i ideowej. Jego ostatnie książki puchną od zaangażowania retorycznego. Czasem bywał bardzo pryncypialny, jak wtedy, gdy skrytykował wizytę Reagana na cmentarzu wojskowym w Bitburgu, gdzie pochowani są także naziści. Na ten sam temat The Ramones napisali, skądinąd świetną, piosenkę Bonzo Goes To Bitburg:



Grass w chwili powszechnej mobilizacji miał 17 lat, wiadome było więc, że poszedł do wojska. Przez większość czasu w oficjalnej biografii podawał, że wcielono go do Wehrmachtu. W 2006  roku, podczas promowania tomu prozy wspomnieniowej Przy obieraniu cebuli przyznał, że w odruchu buntu przeciw atmosferze domu rodzinnego zgłosił się na ochotnika i ostatecznie wylądował w Waffen-SS, czyli formacji uznanej w Norymberdze za zbrodniczą. Szczerość osiemdziesięciolatka należy raczej ocenić pozytywnie, na pewno lepiej od ewentualnej pośmiertnej demaskacji. Co jednak zrobić z latami, gdy autor nieuczciwie korzystał ze społecznego zaufania? W mediach kłótnia o przeszłość noblisty była intensywna, ale krótka. Sam zainteresowany niechlubnie przypomniał  jednak o sobie publikując „wiersz“ (w rzeczywistości artykuł publicystyczny pocięty na wersy) Co musi zostać powiedziane. Jego stwierdzenie, że Izraelczycy chcą wymordować Irańczyków i stanowią poważne zagrożenie dla światowego pokoju zostało przyjęte z, delikatnie ujmując, umiarkowanym zrozumieniem. Karierę beletrysty zakończył już jakiś czas temu, z racji wieku i ilości dotychczasowych osiągnięć nie należy się po Grassie spodziewać większych dokonań w przyszłości. Zatem niechaj mu ziemia lekką będzie. Wybitnego prozaika zaliczam już do historii, a jego żyjącą jeszcze postać doczesną mogę traktować najwyżej ze współczuciem...

***
grass-gunther-1927-germany-selbstportrat
Ślimok prawdę ci powie

Z dziennika ślimaka należy do rzeczy w Grassowym dorobku pomniejszych, ale lepiej napisanych. Była jedną z pierwszych książek przełożonych na polski po zdjęciu z pisarza ograniczeń cenzuralnych w naszym kraju. Problem z nią polega na tym, iż nie bardzo można ją polecić językiem marketingu. Pod względem treści łączy ona trzy wątki: opowieść o udziale pisarza w kampanii wyborczej do parlamentu w 1969 roku, fikcyjną historię profesora Hermanna Otta zwanego Wątpiszem, w ramach której zaprezentowana jest mała monografia losów gdańskich Żydów tuż przed wojną, jak i w jej trakcie;  warstwę trzecią stanowią „dziennikowe“ wpisy odnoszące się ogólnie do takich spraw jak życie ludzkie, literatura, czy polityka. Świetnie się to czyta, ale nie jest to zdecydowanie materiał na bestseller.

Ale co takiego było niezwykłego w tej konkretnej kampanii? Otóż po wojnie w RFN rządzili chadecy, nazywani przez Grassa „czarnymi“. Adenauer, w czasie wojny antynazista, obecnie chwalony jako jeden z ojców zjednoczonej Europy (czyli, przynajmniej oficjalnie, czegoś w rodzaju konsorcjum „Pacyfizm i kwiatuszki“) rozumiał potrzebę remilitaryzacji Niemiec, nawet za cenę ograniczenia denazyfikacji. W efekcie jednym z jego następców mógł zostać Kurt Kiesinger, były hitlerowski propagandysta. Noblista gardził chadekami i uważał ich za co najmniej kryptonazistów. Wybory z 69, w które zaangażował się jako członek komitetu socjaldemokratów z SPD i podróżujący po całym kraju mówca, przyniosły parlamentarne zwycięstwo lewicy i wybór pierwszego od prawie ćwierć wieku kanclerza z tej partii, Willy’ego Brandta. Sam Brandt, w świecie Grassowej prozy, z reguły niechętnej wobec autorytetów, traktowany jest jako rycerz bez skazy. Następna powieść pisarza, Turbot, traktująca o dziejach ludzkości widzianych z perspektywy Pomorza, zaopatrzona była w gorzki akcent. Kanclerz musiał ustąpić po pięciu latach, gdy jego najbliższy współpracownik okazał się wschodnioniemieckim szpiegiem.

„Ślimak“ zaopatrzony jest w minimalne przypisy od polskiego wydawcy. Ten ostatni doszedł zapewne do wniosku, że jeśli ktoś już zdecydował się sięgnąć po tego typu  książkę, to zrozumie jej intencje i przesłanie bez konieczności kojarzenia dziesiątek nazwisk niemieckich polityków sprzed kilku dekad. Tym bardziej, iż dzieje SPD przypominają historię polskiego PPS, partii inteligenckiej i postępowej (zanim lewica komunistyczna i postkomunistyczna zdołały ośmieszyć to słowo), do której garnęli się społecznicy oraz patrioci. Ludzie prezentujący zupełnie inny typ myślenia o polityce od tego stosowanego w dzisiejszej demokracji parlamentarnej, aferogennego i wspierającego działania niemoralne. Prześladowani i tłamszeni kolejno przez cara, sanację, nazistów i komunistów, nie zdołali nigdy w pełni zrealizować swojego programu. W III RP także nie znaleźli dla siebie miejsca, postkomuniści nie byli partnerami do współpracy. Kiedy do potrzeby ich rozliczenia dążyli Jan Olszewski czy Gustaw Herling-Grudziński, nie robili tego z pozycji prawicowych. Późniejsze rządy SLD połączyły zresztą wady obu stron dychotomii lewica - prawica, wystarczy wspomnieć o ulgach dla najbogatszych, czy „bezpłatnej“ pomocy dla Stanów Zjednoczonych.

Grass jako ślimaka określa sam siebie, pisze pod koniec „o bezruchu w postępie“. Co ma przez to na myśli? Konstatację, iż radykalizm i gwałtowne działania na dłuższą metę są sprzeczne z dobrem ludzkości. Pisarz widział za młodu zarówno bardzo szybkie zmiany, jak i naród solidarnie zjednoczony wokół wspólnej idei i to nauczyło go ostrożności. Z podobnych powodów odrzuca także komunizm, podówczas,  w „odwilżowej“ po śmierci Stalina postaci uważany przez niektórych w Niemczech, Francji, czy Włoszech za dobre rozwiązanie. Droga do autentycznego postępu jest powolna, wymaga uważnej analizy zastanych warunków i dostosowywania się do nich, aby móc zmienić zasady gry w odpowiedniej chwili. Socjaldemokraci zdołali przeczołgać się przez Bismarcka, agonię Weimaru, koszmar wojny i rządy czarnych. Objęcie urzędu przez nowego kanclerza także nie oznacza rewolucji, ale raczej kolejny etap ewolucji. Od przyziemnych trudów, aż do wniesienia się.  Alegoria o prawie chrześcijańskim wydźwięku, choć jej autor coraz bardziej dystansował się od religii, aż w końcu dokonał apostazji.

A gdzie leży problem? W tym samym miejscu, co zazwyczaj. W człowieku.

***

O korporacjach chodzą różne wieści. Sceptycy twierdzą, iż nie ma ludzkich i nieludzkich, te pierwsze się po prostu umiejętniej maskują. Choć w każdym razie, sytuacja jak z czarnego snu Amerykanina, gdzie jak grom z jasnego nieba spada polecenie usunięcia swoich rzeczy w pół godziny i opuszczenia miejsca pracy na zawsze, nie jest jeszcze powszechnym standardem.

Uczelnia postanowiła mnie potraktować podobnie do takiego korpo. Narobiłem w życiu trochę głupot, ale przez pięć ostatnich lat, poza obnoszeniem własnego siedzenia po kolejnych wykładach, udało mi się zrobić także parę rzeczy pożytecznych. Podziękowano mi dość bezceremonialnie i bez możliwości konkretniejszego dowiedzenia się dlaczego. Od kilku godzin funkcjonowałem jako człowiek bez przydziału ( bezprizornyj ze wschodnia), kiedy jeden z bohaterów mojej poprzedniej notki skończył 90 lat. Fetę generałowi początkowo naszykowano mu w Sejmie,  ale wskutek uporu narodowców przeniesiono ją do hotelu niedaleko centrum kultury rosyjskiej. RN odpowiedział mniejszą demonstracją. Postanowiłem, że jest to całkiem niezły sposób na spędzenie pierwszego dnia reszty mojego życia.

Na miejscu było całkiem znośnie, ale bez rewelacji. Przemówienia na chodniku na Wiejskiej, nic, czego, wcześniej bym nie wiedział. Salwa z papieru toaletowego i upał, po którym opalenizna została mi do dzisiaj. Schody przed Hyattem, znane cytaty sprzed trzydziestu lat („Raz sierpem, raz młotem...“, „A na drzewach zamiast liści...“), trochę kawałków nowych (najbardziej do gustu przypadło mi pogopodobne „Ubij-ubij-ubij komucha“). Dobrzy panowie policja, nagrywający wszystkie twarze na wypadek, gdy ktoś w przyszłości postanowił się silniej pobawić w działalność antypaństwową.  Grzeczne rozwiązanie demonstracji po dwóch bodajże godzinach. Sami adresaci mieli ją najprawdopodobniej w rzyci, ale też nie miała ona realnej szansy zaapelowania do ich sumień. Była tylko kolejnym etapem w drodze do... , czego właściwie?

To, co było najciekawsze, zjeżdżanie się ludzi z wrogich niegdyś stronnictw, aby złożyć wspólny hołd, miałem okazję widzieć tylko fragmentarycznie. Kutz, którego masakra w „Wujku“ okazała się obchodzić tylko o tyle, że Polacy strzelali tam do Ślązaków. Pan Redaktor, którego słowa o „głupich i podłych pismakach“,  po których stronie stoję, kazały mi zadać sobie pytanie, z jakiego właściwie powodu mam szanować państwo, ogłaszane teraz bezpośrednią kontynuacją PRL. Dlaczego prosowieckość ma być jakąkolwiek zaletą, kiedy wiadomo, że samo powstanie Sowietów było największą katastrofą poprzedniego wieku?

Grass wiedział. Kiedy pisał Blaszany bębenek, wiedział, że bunt jest dla człowieka drogą do uzyskania świadomości, bo bez niego ludzie najczęściej są tylko zabawkami polityków i innych decydentów w mechanizmie historii. A historia ma tę przykrą cechę, że nie czeka na decydujące momenty dziejowe, tylko wciska się do najbardziej banalnego bytowania nawet w okresach spokoju.

Pozytywizm tak, nie rzucanie hasłami o „czerwonych ścierwach“. Sam to napisałem ostatnim razem, ponieważ wierzę, że obserwuję stopniowo narastającą falę sprzeciwu, jaka znajdzie ukoronowanie w najdogodniejszym nie tylko dla siebie, ale też dla całego państwa momencie. Lecz właśnie, narastającą, mierzoną w latach, a nie dekadach.

Z Grassowskim programem  koliduje bowiem prawo dążenia do szczęścia. W jego percepcji życie niektórych ludzi stanowi tylko pomost do szczęśliwości dla przyszłych pokoleń. Powinniśmy się uczyć od nich altruistycznej szlachetności? Czy raczej przeciwnie, uznać, iż takie działanie leży wbrew naturze ludzkiej i jeżeli w rzeczywistości leży czynnik sprawiający powszechne cierpienie, to należy go zlikwidować jak najprędzej? Pisarz używa pojęcia Utopii, które osobiście rozumiem jako stan optymalny, umożliwiający wygaszenie wszystkich konfliktów. Czyli koncepcję, której współczesną realizację skrytykowałem na samym początku. To znaczy, że albo jest niemożliwa, albo próby jej stworzenia przez człowieka zawsze się kończą wojną, katastrofą, albo kłamstwem. Nadto, jeżeli dążenie do postępu ma być ciągłą walką, to następstwo pokoleń, dziedzictwo przekazywane rodzicom przez dzieci ograniczałoby się do bezustannego sprzątania starych zniszczeń i tworzenia nowych.

W tej krótkiej analizie udało mi się już zapędzić do punktów dla mnie bezwyjściowych. Wiem za to, że
Grass, początkowo mistrzowski analityk „ognia, w którym się urodziliśmy“ (jak pisał Springsteen), w którym się hartujemy, niech mi będzie wolno powiedzieć, ognia, w którym płoniemy, w imię szlachetności zwrócił się stronę idealizmu tego typu, który tworzy drastyczną różnicę między Ideą a Materią.  Musiał odpowiednio zareagować, kiedy mu doniesiono o szpiegu, o tym że nie ma ślimaka (jego kaszubscy bohaterowie mogliby powiedzieć „ślimoka“), nie ma powolnego postępu.

***

W chwili obecnej najmocniej wierzę już tylko w Boga i wstęp do Backstreets. Ale jestem otwarty na propozycje.


Data:
Kategoria: Polska

Piotr Kowalczyk

Z notatnika sceptyka - https://www.mpolska24.pl/blog/18

Polonista, aktor Teatru Polonistyki UW, autor artykułów o tematyce kulturalnej.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.