Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Mity Okrągłego Stołu

Nasz Okrągły Stół sprzed 20 lat otoczony jest mitami w stopniu nie mniejszym niż znacznie starszy mebel o tym samym kształcie, przy którym zasiadał król Artur ze swymi rycerzami. Nic dziwnego. Na przesłonięciu go wieloma warstwami mitologicznej mgły zależało wszystkim układającym się przy nim stronom, które to zadanie przekazały swoim późniejszym spadkobiercom.

Próbując dzisiaj wyrobić sobie zdanie o porozumieniu władzy z opozycją, które uruchomiło zmianę nazwy, formy i treści polskiej państwowości, mamy zatem do dyspozycji jedynie różne produkty wyobraźni mitotwórczej. Tocząca się pomiędzy nimi walka konkurencyjna nie powoduje ich stopniowej eliminacji. Przeciwnie, nadaje im żywotność. Tak się bowiem dzieje, że kto tylko zwątpi w jedną wersję okrągłostołowej mitologii, ulega natychmiast innej, którą zaczyna głosić z entuzjazmem świeżego wyznawcy.

http://www.youtube.com/watch?v=rcNo5Bvapzo&feature=player_embedded Bez mitu jak bez ręki. Tylko on podpowiada, jak odnieść Okrągły Stół do poprzedzającej go lub też następującej po nim historii. Według rapsodów, którzy go wychwalają, ten pakt rządowo-opozycyjny był wielkim dziejowym wydarzeniem. Jego kultem nie zaszkodziłoby zastąpić mocno już wyeksploatowanych i nie zawsze poprawnych politycznie rocznic bitew pod Cedynią, Grunwaldem, Beresteczkiem i Warszawą. Ależ nie – odkrzykują bajarze z przeciwnego bieguna polskich debat – przecież nad meblem przeklętej nazwy i formy geometrycznej montowano drugą Targowicę.

Mędrcy z pierwszych stron gazet i programów nadawanych w pasmach wysokiej oglądalności – sugerują wreszcie słabo słyszalne, lecz uparte głosiki, pobrzmiewające w piwnicach gmachu Rzeczypospolitej – na równi mydlą nam oczy. Przy Okrągłym Stole rozpoczęto kontrrewolucję, za którą płacić będą niezliczone pokolenia ludu pracującego. – Veto, veto i jeszcze raz veto! – odkrzykną narodowi mesjaniści z pism poświęconych. Gdyby nie stół okrągły – wysunięty na widok publiczny oraz pokątny – suto zastawiony w rządowej Magdalence, żylibyśmy teraz w Polsce równie pięknej i wspaniałej, jak co najmniej za Wazów, jeśli nie Jagiellonów.

Sprowadzając te wizje na ziemię, zauważmy prowokacyjnie, że przy Okrągłym Stole nie zdarzyło się nic szczególnie przełomowego ani fundamentalnego. Przede wszystkim, nie doszło tam do żadnej zdrady. Szefowie i eksperci zdelegalizowanej „Solidarności” nie mogli zdradzić swojego zaplecza, ponieważ go nie mieli. A zasiadający naprzeciwko nich przywódcy – nazywanej tak w żargonie okrągłostołowych dokumentów – strony partyjno-rządowej? Patrz nieco wyżej.

http://g.infor.pl/p/_wspolne/pliki/43000/43225.jpg

„Solidarność” staje się powoli historyczną pamiątką – stwierdziła w roku 1987 mazowiecka struktura tego związku, która od 13 grudnia trwała w podziemiu, wyczekując daremnie na nowy zryw mas. Podobnie wypowiadał się wtedy, na łamach paryskiej „Kultury”, publicysta używający pseudonimu Maciej Poleski. W jego ocenie, solidarnościowe komitety strajkowe, zarządy regionów i podziemne komisje koordynacyjne – nie inaczej niż wiece studenckie czy rady robotnicze z marca 1968 bądź października 1956 – zasługiwały już tylko na honorowe miejsce w muzealnych opisach. Konsekwentni antykomuniści – nawoływał – powinni odbyć solidne rekolekcje. Czy w Polsce, którą ekipie Jaruzelskiego udało się ustabilizować, znajdzie się pole dla opozycji nowego typu, mogącej z czasem liczyć na względny sukces?

Żeby było zabawniej, autor tych bezlitosnych diagnoz i kłopotliwych pytań objawił się w początkach III RP – już pod nazwiskiem Czesław Bielecki – jako wieszcz nawołujący do rozgromienia postkomunistów, których zniszczyć we właściwym miejscu i czasie nie pozwoliła rzekomo zmowa okrągłostołowa. Prawda historyczna opowiada się jednak za Poleskim przeciw Bieleckiemu. Przeciwko stanowi wojennemu i jego politycznym konsekwencjom, „Solidarność” nigdy nie była w stanie zmobilizować ani w przybliżeniu tak silnego oporu, jak to obiecywała swym twardym zwolennikom. Demonstracje z roku 1982 wygasły, kiedy ich uczestnicy uświadomili sobie, że władza nie zamierza się z nimi liczyć. Działacze starających się nimi kierować komórek konspiracyjnych coraz dotkliwiej uświadamiali sobie, że zostali sami. Manifesty Jacka Kuronia, który z obozu dla internowanych w Białołęce wzywał wtedy do „zlikwidowania okupacji w zbiorowym wystąpieniu”, które miałoby polegać na „jednoczesnym uderzeniu na ośrodki informacji i władzy w całym kraju”, zostały więc przez nich skwitowane odruchem zdrowego sceptycyzmu. A Kuroń, ubolewając że umiejętność realistycznego myślenia o polityce na pewien czas go opuściła, po latach musiał się z nimi zgodzić.

Tak jak nie spełniły się marzenia, które wkrótce po grudniu 1981 wyrażano hasłem „zima wasza, wiosna nasza”, tak niewiele urzeczywistniło się z długofalowych planów stawiania oporu władzy przez budowanie państwa czy też społeczeństwa podziemnego. Adam Michnik w rozmowach z księdzem Józefem Tischnerem ubolewał, że legendarny konspirator z okresu stanu wojennego, Zbigniew Bujak, tak długo się ukrywał, mimo ze podziemie „ledwie zipało”. Poza wąskimi kręgami intelektualnymi i artystycznymi, gdzie trwanie na pokaz w nieprzejednanej opozycji stało się swego rodzaju rytuałem towarzyskim, o posierpniowym ruchu społecznym zapominano.

http://ma.blox.pl/resource/6.jpg

Szczątki „Solidarności” zdradziły pewne oznaki życia wiosną i latem roku 1988. Strajki, które wybuchły wówczas w Stoczni Gdańskiej, Nowej Hucie i kilku kopalniach na Śląsku, odznaczały się jednak zastanawiającymi osobliwościami. Przede wszystkim, wzięły w nich udział znikome oddziały załóg. Władze, gdyby im tylko na tym zależało, dałyby radę natychmiast je stłumić. Po jednorazowej demonstracji swej siły represyjnej, którą urządzono we wspomnianej podkrakowskiej hucie imienia Lenina, pogrążyły się jednak w jakimś niebywałym stuporze. Komentatorzy państwowego radia – co w ówczesnych realiach musiało się dziać za zgodą cenzury i nie bez inspiracji z wysokiego szczebla politycznego – zaczęli szydzić, że z podziemną „Solidarnością” walczy rządowa „ślamazarność”. Z drugiej strony, warszawskie elity opozycyjne (czego ślad zachował się w debatach Michnika z Tischnerem) rozpaczały, że robotnicy utracili zarówno serce do „Solidarności”, jak siłę, która niegdyś rzucała władzę na kolana.

Naród przestał zwracać uwagę na sygnały o strajkach, gdyż bardziej interesowała go letnia olimpiada w Seulu. Sportowcy ze Związku Radzieckiego, a nawet jego malutkiego satelity z Niemiec Wschodnich, zdecydowanie wyprzedzili tam swych amerykańskich rywali. Lecz widzów w bloku wschodnim bardziej niż wyniki rywalizacji na stadionach poruszały migawki hipernowoczesnych stadionów, wieżowców, stacji transmisyjnych i autostrad, które w niewiele lat potrafiła wybudować – formalnie wciąż zaliczana do trzecioświatowego obszaru zacofania – Korea Południowa. Im zbliżone osiągnięcia cywilizacyjne obiecywano bez efektów tak długo, że zaprzestali już na nie liczyć. Wyciągając wnioski z obrazów na ekranie, łatwo już było przewidzieć finał zimnej wojny. Radziecka sborna zwyciężyła po raz ostatni.

Gdy ludzie korzystali z wakacyjnych ostatków, odpoczywając również od polityki, w telewizyjnym okienku nieoczekiwanie pojawił się Czesław Kiszczak. Surowy zazwyczaj szef policji tym razem był miły i otwarty. Do rozmów o przyszłości reform politycznych i gospodarczych zaprosił wszystkich, którzy gotowi byli zatroszczyć się o dobro naszej wspólnej ojczyzny. Wtajemniczeni w ukryte znaczenia państwowotwórczego żargonu, którym posługiwali się współpracownicy Jaruzelskiego, bez trudu zdali sobie sprawę, że oznacza to zamiar porozumienia się z opozycją pod wodzą Wałęsy. A przecież generałowie zapewniali latami, że w imię patriotyzmu chętnie rozważą pomysły daleko idących zmian, ale jedno stanowczo wykluczają: ponowne dopuszczenie „ekstremy antysocjalistycznej” do legalnej działalności.

Jeżeli do wolty, której wyraz dał Kiszczak, nie zmusiła ich całkowicie nierealna siła „Solidarności”, to może powodowała nimi wielkoduszność? Tu natrafiamy na kolejny mit, będący niejako zwierciadlanym odbiciem poprzedniego. Tamten przeceniał opozycję solidarnościową; ten, dla odmiany, upiększa partię, a dokładniej – jej tzw. nurt reformatorski. Zgodnie z nim, Jaruzelski zlikwidował – czy może tylko zamroził – ruch solidarnościowy ze względu na rację stanu. Jednakże, gdy tylko odmieniły się uwarunkowania międzynarodowe, wyciągnął rękę do wczorajszych wrogów. Podzielił się z nimi zaszczytnymi obowiązkami rządzenia krajem, a wkrótce nawet przekazał im je w całości. Zrozumiał wreszcie, że ustrój, któremu służył całym życiem żołnierza, oficera, działacza i przywódcy musi opuścić historyczną scenę. Na ile mu pozwolono, przyłożył ręki do stawiania pierwszych zrębów Polski demokratycznej i wolnorynkowej.

http://images30.fotosik.pl/321/c24ca0db33f5834f.jpg

Niestety, prawda znowu upomina się o swoje. Po pierwsze, nie warto gratulować Jaruzelskiemu, że wykonał manewr przymusowy. Nie miał on bowiem do wyboru bardziej atrakcyjnej możliwości niż wynegocjowana kapitulacja. Za jego rządów, ostatecznie wykruszyły się tyleż ekonomiczne i socjalne fundamenty, co bardziej doraźnie oddziałujące siły polityczne, które przez kilka dekad lepiej lub gorzej wspierały Polskę zwaną Ludową. Partia, której przewodził, liczyła na papierze około dwóch milionów członków. Kilkakrotnie większym wskaźnikiem ilościowym mogło pochwalić się głosowanie na urzędowo mianowanych kandydatów do sejmu i rad narodowych, mimo iż za jego bojkot od dawna nie groziły żadne dokuczliwe sankcje. Około 20% abonentów jedynej wtedy telewizji rządowej – według ustaleń raczkujących za czasów Jaruzelskiego agencji sondażowych, które pracowicie zakładał pułkownik Stanisław Kwiatkowski – ufało jej politycznej informacji i propagandzie. Taka akceptacja obejmowała również wznawiane sporadycznie po oficjalnym odwołaniu stanu wojennego ataki na „wrogów socjalizmu”. I co z tego?

Ciągle imponujących pod względem matematycznym rezerw nie dało się wykorzystać na froncie. Od schyłku dekady gierkowskiej, partię toczył marazm. W napiętym roku 1981, sekretarzowi Stefanowi Olszowskiemu, uchodzącemu za człowieka silnej ręki, zarzucono na jednym z partyjnych zebrań, że nic się nie robi, aby zatrzymać falę negowania socjalizmu i jego dorobku. – Nawet w naszym zakładzie – skarżyli się wystraszeni PZPR-owcy – pełno jest plakatów ekstremy. – To chodźcie, pozrywamy te plakaty – zaproponował podobno Olszowski. Nikt się nie ruszył.

http://i.wp.pl/a/f/jpeg/21640/02281052.jpeg

Równocześnie z szeregowcami, demoralizacji ulegały kadry przywódcze. Musiały one działać w realiach określonych przez fatalną kombinację sztywnych (jak w stężeniu przedśmiertnym, można dodać obecnie) założeń systemowych z chronicznym kryzysem. Lokalni i krajowi zwierzchnicy instancji partyjnych nieuchronnie stawali się adresatami wszelkich możliwych pretensji, dotyczących zarówno powolnego tempa rozwoju cywilizacyjnego, jak i doraźnych trudności w zaopatrzeniu. O kiepską pogodę na wczasach też ich niejednokrotnie obwiniano. Wietrzała ideowa sól, którą posilanie się dopomogłoby im w ciągnięciu uciążliwego zaprzęgu. Wiara, iż historyczna przyszłość należy do ustroju powstałego z rewolucji rosyjskiej, nie o wiele przeżyła względne – choć opłacone znacznymi kosztami społecznymi i represjami – sukcesy reformy rolnej, masowego awansu i przyspieszonego uprzemysłowienia z pierwszej dekady powojennej.

Sekretarz lub rządowy fachowiec, o ile zarządzał swoim odcinkiem stosunkowo sprawnie, naruszał coraz częściej normy systemu gospodarczego, a nawet prawa karnego. Jak to wyglądało w praktyce, można obejrzeć na filmie „Uszczelka” z serialowego cyklu „Najważniejszy dzień życia”, gdzie obrotnego dyrektora fenomenalnie zagrał Henryk Bąk (jeżeli komuś uda się go znaleźć w kanałach „Polska” i „Polonia” albo na DVD). Już w okresie gierkowskim, przełomowym dla losów realnego socjalizmu w Polsce, powstawały analizy (m.in. Józefa Balcerka i Jana Malanowskiego), zgodnie z którymi zamiast oczekiwanego socjalizmu zmodernizowanego ukształtował się wtedy socjalizm klikowy. Stosownie do tych mechanizmów o wymiarze powszechnym, zmieniały się indywidualne systemy wartości. Typowi przedstawiciele aktywnej części społeczeństwa, a szczególnie jego elit, odstawiali ceniony niegdyś ideał pracy społecznej do przysłowiowego lamusa. Dolar opiera się na złocie – żartowano w latach siedemdziesiątych minionego wieku, nie zważając iż walutę amerykańską, decyzją prezydenta Nixona, przestano właśnie wymieniać na ten szlachetny kruszec – a złotówka na cynie…społecznym.

Jedynie dostępnym celem aktywności w strukturach wciąż jeszcze z deklaracji socjalistycznych stawało się osobiste i rodzinne wzbogacenie, które mierzono standardami wyznaczonymi przez zachodni kapitalizm. Oczywiście, przyspieszało to wypłukiwanie wszelkich idealnych i zbiorowych układów odniesienia z realnego życia. Szerzej patrząc, coraz wyraźniej rysowała się tragiczna (bez wielkiej przesady) antynomia. Aby spełnić zasadnie narastające materialne oczekiwania społeczeństwa, realny socjalizm musiał w stale znaczniejszym stopniu wypożyczać techniki wytwarzania i dzielenia służących temu dóbr od kapitalistycznej konkurencji. Reformy tego typu nie wzmacniały go, lecz na raty uśmiercały. Rzecz jasna, stagnacja niczego by tu nie uratowała.

http://www.geocities.com/wojciech_jaruzelski/ObradyOkraglegoStolu.jpg

Wojciech Jaruzelski, sterując państwem, z równie nikłym powodzeniem zamrażał istniejące stosunki i nieśmiało przy nich majstrował. W początkach stanu wojennego, zapowiadano – jak wiadomo – że „nie ma powrotu” nie tylko do sytuacji sprzed grudnia, ale i sprzed sierpnia. Znaczyło to, iż naród będzie zmuszony zapomnieć o nieustającej gotowości strajkowej i konsumpcyjnym nasycaniu się piwem eksportowych marek, wyszukanymi gatunkami kiełbas i samochodami z licencji Fiata, których posmakował kolejno za Gierka i Wałęsy. W zamian, z polskiego pejzażu miały zniknąć uczty, limuzyny i wille prominentów. Do przeprowadzenia rewolucji moralnej, trochę nasuwającej na myśl jakobinów i w pewnej mierze zapowiadającej późniejsze o 25 lat manifesty PiS-u, wezwano oddziały inspekcji wojskowej, a nadto robotniczo-chłopskiej. Jednakże, usiłując podnieść nadal skromny poziom życia – mimo nareszcie przeprowadzonej podwyżki cen mięsa, którą od grudnia 1970 blokowały wystąpienia robotnicze – generałowie zawołali na pomoc firmy polonijne. Te natomiast wkrótce stały się maską dla właścicieli kapitałów, których rodowód nie wytrzymałby jako tako wnikliwej weryfikacji prawnej. Jeszcze inaczej. Polska Jaruzelskiego była krajem, w którym student chodzący w miarę regularnie na zajęcia i zaglądający czasami do biblioteki częstokroć nie był w stanie polować na kapryśne dostawy do sklepów, niezbędne mu do wykupienia przydziałów kartkowych. A zarazem, ten przykładowy delikwent, jeśli w trakcie wakacji zatrudnił się prywatnie – chociażby w firmie nazywanej polonijną – zarabiał więcej niż jego wykładowcy w ciągu całego roku akademickiego. Widział przy okazji, że na samochód swojego przedsiębiorczego chlebodawcy ledwo, ledwo oszczędziłby, zatrudniwszy się z dyplomem magisterskim na państwowym, przez ładnych kilka żywotów.

To wszystko, razem wzięte, nie mogło trwać. Mit surowej ale sprawiedliwej Polski Jaruzelskiego zrodził się, na dobrą sprawę, dopiero w III RP, gdzie zyskał spore uznanie wśród elektoratu SLD. Gdy opiewana w nim kraina jeszcze istniała, mało kto bronił jej argumentami ideowymi. Przypominam sobie parę aparatczyków od nauk humanistycznych, którzy na krótko przed Okrągłym Stołem powtarzali za „Tygodnikiem Powszechnym”, że partia, stanowiąc zdecydowaną mniejszość społeczeństwa, nie ma prawa krępować jego demokratycznych dążeń. Pokątnie wyrażana zgoda z opozycyjnym pismem nie przeszkadzała im eksploatować nagród za lojalność praktyczną, które partia jeszcze rozdzielała. Wcześniej ludzie tego typu uzasadniali wybór strony, po której stali, przeklinając na „ekstremistów” (słówka „oszołomy” jeszcze nie było w obiegu), którzy o mały włos nie wywrócili Polski do góry nogami. A poza tym – i może nade wszystko – gdyby nie Jaruzelski, weszliby…Oni.

Na scenę, którą przewijają się mity okrągłostołowe, wprowadźmy wreszcie Związek Radziecki lub – jak kto woli – Sowiecki. Rzecz ciekawa: gdy mowa o dziesięcioleciu sprzed Okrągłego Stołu, chętnie przypisuje mu się niemal wszechwładny wpływ na Polskę. Ale, skoro tylko „na słońcach swych przeciwnych stojące bogi”, ludzie Jaruzelskiego i doradcy Wałęsy, zaczęli przygotowywać się do spotkania w siedzibie Urzędu Rady Ministrów, Kreml miał zostawić im wolną rękę. Obydwie strony naszych politycznych podziałów przywołują ZSRR, żeby usprawiedliwić nim swoje grzechy i błędy. Kiedy jednak chcą się pochwalić, natychmiast każą mu zniknąć.

Bez widma radzieckich czołgów nie mogą się obyć szczególnie obrońcy Jaruzelskiego. Służy im ono, naturalnie, do kojenia żalów wobec ich bohatera, rozbudzanych przez pamięć stanu wojennego. Gdyby Jaruzelski swoją gwałtowną interwencją nie powstrzymał dramatycznego rozwoju wypadków od sierpnia do grudnia, groziła nam powtórka z rzezi Pragi, stłumienia Powstania Warszawskiego oraz krwawego Budapesztu. Czy rzeczywiście? Na ile Związek Radziecki szykował się wtedy do interwencji, jeśli Polacy sami siebie nie uspokoją, zapewne nigdy nie uda się wiążąco rozstrzygnąć na podstawie dokumentów. Konieczność takich zasadniczych decyzji wojskowych wyłania się dopiero ex post. Gdy czołgi i samoloty pędzą już do wytyczonych celów, rozkazodawcy tej akcji pospiesznie zlecają swoim rzecznikom sklecenie dowodów, iż musieli je wysłać. I na odwrót, dopóki jednostki uderzeniowe czekały w bazach na instrukcje, otoczenie Leonida Breżniewa, które – nawiasem mówiąc – nie pokrywało się z oficjalnym składem Biura Politycznego, wahało się pomiędzy różnymi wariantami kierunku swego postępowania.

Przypuśćmy jednak, że Rosjanie by wkroczyli (a raczej tylko zwiększyli ich militarną obecność w ówczesnej Polsce pod względem ilościowym i jakościowym). W swoim ostatnim dziesięcioleciu, ZSRR od dawna już nie przypominał imperium z czasów Stalina, którego władcy, sądząc że zarówno wśród ich poddanych, jak i w krajach, które zdobywają, ludiej mnogo – nie uważali więc za stosowne oszczędzać ofiar. Moskwa posiadała natomiast spory obszar wspólnych interesów ze swoim antagonistą z Waszyngtonu. Supermocarstwa grały w geopolityczne szachy, nie ważąc się na pojedynek do krwi ostatniej. A wobec tego, nawet interweniując u nas, ZSRR zatroszczyłby się, żeby nie spalić za sobą mostów. Po co zresztą miałby dostarczać propagandowej amunicji przeciwnikowi, który akurat wojował z nim sloganem o imperium zła? Interwencja radziecka zapewne nie pociągnęłaby za sobą zmasowanego terroru. Jej efektem byłby ostrzejszy stan wojenny niż ten, który znamy. I wreszcie, po kilku latach, w zamian za amerykańskie ustępstwa gdzieś w Azji, wycofano by z Polski nadliczbowe – w stosunku do rutyny Układu Warszawskiego – oddziały radzieckie.

Tym rozumowaniem, prowadzącym do wniosków niezbyt korzystnych dla Jaruzelskiego, można posłużyć się i do zaszkodzenia mitologii solidarnościowej. Rewolucja posierpniowa – twierdzi się za Jadwigą Staniszkis – musiała się samoograniczać. Jej przywódcy unikali frontalnej konfrontacji z władzami, obawiając się, iż jej finałem byłby wjazd czołgów ze Wschodu. W obaleniu Jaruzelskiego – i w ogóle rządów PZPR – przeszkadzała im więc jedynie geopolityka. Wzgląd na nią – co ciekawe – nie powstrzymywał ich jednak od wielokrotnego ostrzegania swoich rozmówców z rządu: jeśli nie ustąpicie, będzie strajk generalny. Tu i ówdzie, ton tych ultymatywnych obwieszczeń stawał się znacznie ostrzejszy. Nawet tym działaczom i ekspertom związku, którzy po latach wyróżnili się umiarkowaniem swoich sądów, zdarzało się pogrozić, że „komitety spłoną”, a dla zasiadających w nich sekretarzy „bój to będzie ostatni”, o ile partia nie przestraszy się „Solidarności”.

W polityce, jak już się grozi, nie należy tego robić na wyrost. Związkowi rewolucjoniści poważnie przecenili siłę i determinację swojego zaplecza. Chwila prawdy, obalająca te złudzenia, nadeszła 13 grudnia. Na ostatnim posiedzeniu Komisji Krajowej w Gdańsku – według relacji jego uczestników – niejedna grupka debatowała w kuluarach nad listą ministrów do Rządu Tymczasowego. Tymczasem władzy, która jakoby miała leżeć na ulicy, bez większego trudu powiodło się internować kandydatów do jej zastąpienia. Feralnej grudniowej niedzieli na ulicach nie dostrzegało się woli sprzeciwu wobec ponurych skądinąd obwieszczeń o stanie wojennym. Uparci entuzjaści „Solidarności” wyczekiwali na twardy opór w dużych zakładach pracy. I on jednak – pomijając nieszczęsny incydent w kopalni Wujek – kazał na siebie wyczekiwać do dnia sądnego.

Co trzeźwiejsi działacze ruchu wyczuli za pięć dwunasta, co się święci. W trakcie radomskiego zebrania prezydium Komisji Krajowej, którym owładnął nastrój bojowy, Karol Modzelewski ostrzegał, iż „związek nie jest silniejszy”, lecz „znacznie słabszy niż był”. I jemu zdawało się jednak, że „Solidarność” – w razie czego – rozgromiłaby władzę, gdyby tamta poważyła się użyć siły. Faktyczny przebieg wypadków odwrócił takie optymistyczne prognozy o sto osiemdziesiąt stopni. Klęsce tej miary niełatwo było spojrzeć w oczy. Nie tak dawno w Iranie, ogólnonarodowy ruch protestu poradził sobie z armią szacha, która bez wahania strzelała ostrymi nabojami. Pokonanym rewolucjonistom z Polski została pociecha, że my też byśmy zwyciężyli, gdyby rosyjski niedźwiedź nie miotał strachów na Lachy.

Jaruzelskiemu, z kolei, ten sam niedźwiedź ułatwiał przekonywanie siebie, że jego strategiczna inercja stanowi przejaw wyższej odmiany patriotyzmu. Kierownictwo PRL – obawiał się jego szef – śmielej ruszając palcem w bucie, ściągnęłoby na swój kark największą armię świata. W pamiętnikach niedawno zmarłego Adama Schaffa znajduje się relacja o ciekawej ofercie, którą ekipie Jaruzelskiego, mniej więcej w połowie jej rządów, złożył podobno prezydent Reagan. W Białym Domu, wykonując rytualne gesty poparcia dla podziemnej „Solidarności” i po cichu zasilając ją finansowo, przestawano już wierzyć, że kiedykolwiek wróci ona do wielkiej polityki. Na kłopoty z jej strony dla Związku Radzieckiego nie można więc było liczyć. „Wielki szeryf” – jak go ładnie określa Schaff – postanowił więc zagrać na drugim fortepianie. Sztab Reagana kusił więc Jaruzelskiego, w rewanżu nie żądając od niego zbyt wiele, obietnicami zniesienia sankcji za stan wojenny i pomocy gospodarczej. Oczekiwano tam, że Polska znowu podejmie – niekonwencjonalną na tle swoich państw sojuszniczych – politykę szukania porozumień z mocarstwami kapitalistycznymi, z której słynęła w epoce gierkowskiej.

Jaruzelski odrzucił propozycje Reagana, gdyż – jak się obawiał – na ich przyjęcie nie zgodziłaby się Moskwa. Czyżby tak ostrożny i zachowawczy polityk przeobraził się po niewielu latach w śmiałego pioniera przemian ustrojowych? Wolne żarty. Do Okrągłego Stołu musiał Jaruzelskiego popychać Gorbaczow. Do podstawowych założeń projektu pierestrojki należała rezygnacja z utrzymywania imperium. Wbrew nadziejom Stalina, który je wywalczył – oraz Breżniewa, zasłużonego jego rozszerzeniem – nie umocniło ono na dłuższą metę światowej pozycji ZSRR. Przeciwnie, obróciło przeciw Moskwie wszystkie pozostałe stolice mocarstwowe: od Tokio i Pekinu przez Bonn, Paryż i Londyn aż do Waszyngtonu. W dodatku, im słabiej opłacała się eksploatacja krajów satelickich, tym więcej kosztowało ich dalsze kontrolowanie. Reformatorom skupionym wokół Gorbaczowa marzył się nadto poligon do przeprowadzenia próby, jak daleko można się posunąć w politycznych i gospodarczych innowacjach. Polska doskonale pasowała do obu rzędów tych kalkulacji. Zmiany nad Wisłą – spodziewał się Gorbaczow – dadzą pożądany sygnał, że imperium się zwija. Tym łatwiej zachęci się później Helmuta Kohla, François Mitterranda i Margaret Thatcher do budowania „wspólnego europejskiego domu”. A przy sposobności, polscy komuniści nauczą swoich radzieckich starszych braci, jak zachowuje się władzę, dopuszczając w znacznym zakresie polityczny pluralizm i gospodarczy wolny rynek.

Gorbaczow za późno się zorientował, że opuszczane przez niego strefy wpływów natychmiast i bez reszty wypełniają Stany Zjednoczone. Tak też, oczywiście, stało się i w Polsce. Towarzyszył temu zgodny poklask przeciwstawnych obozów miejscowego konfliktu. Jaruzelski przez dłuższy czas potępiał Amerykanów za „wtrącanie się w nasze wewnętrzne sprawy”, sięgając po utrwalone w bloku radzieckim wzorce retoryki zimnowojennej. Kiedy jednak Reagan przespacerował się, ręka w rękę z Gorbaczowem, po moskiewskim Arbacie, dowódca polskiego okrętu przestawił jego żagle i tuby propagandowe. Czas był najwyższy. Niedługo – na amerykańskim lotniskowcu przycumowanym u brzegów Malty – Gorbaczow przekazał następcy Reagana, George’owi Herbertowi Bushowi, zewnętrzne imperium Rosji. Przywódcy współtworzących je krajów, którzy tego aktu usiłowali nie zauważać, zostali – jak Nicolae Ceausescu – po prostu zdmuchnięci. Jaruzelski zręcznie uniknął ich losu. Ale zarazem pokazał, że tak na planie międzynarodowym, jak gdzie indziej, istotą jego polityki było połączenie konserwatyzmu z oportunizmem. Ten ostatni ujawnił się w całej krasie pod koniec jego rządów, tamten zaś dominował w ich pierwszej połowie.

Ostatnie spostrzeżenie można pogłębić. Jaruzelski zawsze był przedstawicielem jednego i drugiego, to jest konserwatywnym oportunistą lub – co na jedno wychodzi – oportunistycznym konserwatystą. Sądził, że sprawiedliwa zazwyczaj historia daje nam koniunktury i hegemonów, do których należy się przystosować. Ponieważ wyrobił sobie to przeświadczenie, będąc świadkiem epoki Katynia i syberyjskich obozów pracy, nie powinno się osądzać go zbyt ostro. Pewnie zresztą pozostawał on szczerym patriotą, wierząc święcie, że z każdej sytuacji stara się wydobyć to, co dla Polski najlepsze. Zwierzchników amerykańskich – w odróżnieniu od zacofanych Rosjan – się nie wstydził. Tak więc ostatnie rozdziały jego życiorysu, mimo że w ich trakcie nie oszczędzano mu szykan, przyniosły mu poczucie spełnienia.

Godne uwagi natomiast, że z geopolitycznym prądem równie łatwo popłynęli ludzie „Solidarności”, mający pełne usta niepodległościowych ideałów. Bez refleksji uznali oni, że Polsce zawsze i wszędzie musi wychodzić na dobre to, czego Amerykanie sobie od niej życzą. Nie troszczyli się zatem o – chociażby ograniczoną – suwerenność wobec hegemona imperialnego. Pod tym względem – o zgrozo – komunistom w rodzaju Gomułki czy Adama Rapackiego bardziej leżały na sercu narodowe interesy. No cóż, mieli oni do czynienia z Rosją, której u nas tradycyjnie tak samo się nie znosi, jak kocha się Zachód.

Do rozbudzania proamerykańskich sentymentów przyczyniał się też odruch wdzięczności. Powiedzmy wreszcie prawdę, że resztki „Solidarności” przestałyby istnieć najpóźniej w roku 1984, gdyby administracja Reagana nie pospieszyła im na ratunek. Otrzymując zapewniane przez nią dotacje i nagrody, można było niezmiennie postrzegać siebie jako bojownika przeciw siłom ciemności. Rzadko kiedy ideały duchowe aż tak harmonijnie zgadzają się z wymaganiami materii. Ta niepowtarzalna okazja wręcz domagała się wykorzystania.

http://www.nowosci.com.pl/cgi-bin/get_img?NrArticle=143746&NrImage=2

Powoli odsłania się historyczna ironia Okrągłego Stołu. To, co według mitologii zostało przy nim wypracowane w samodzielnym trudzie, okazuje się funkcją oddziaływań zewnętrznych. Gorzej nawet. Wałęsa i Kiszczak rozmawiali przy sławetnym stole nie tyle jak Polak z Polakiem, co – jak bankrut z bankrutem. Jacek Kuroń studził wtedy gorące głowy entuzjastów rozprawy z komunistami, przypominając anegdotyczną prawidłowość historyczną: rewolucjoniści przychodzą do pałacu władców albo na czele zwycięskich tłumów, albo na zaproszenie jego właścicieli. Nas – dodawał Kuroń – Kiszczak zaprosił.

Wypadałoby tu dodać, że do pałacu o zmurszałych fundamentach i pękających ścianach wkroczyli przywódcy ruchu rewolucyjnego, który od lat nie istniał. Temu unikalnemu zdarzeniu potrzebna była wielowarstwowa osłona mityczna, bo – gdyby jej zabrakło – sprowokowałoby ono zdziwienie, a pewnie i śmiech publiczności. Zresztą w lutym 1989, kiedy przy Okrągłym Stole zrobiło się gwarno, produkcja mitów dopiero ruszała. Jej dorobkiem, który narasta od dwudziestu lat, nieprzerwanie karmią kolejne pokolenia i przełomy, partie, frakcje, a nawet rządy.

Działacz

Źródło: e-mail przysłany do redakcji bloga pracowniczego, Autor tekstu: „Działacz”. W tekście wykorzystano film autorstwa Kacpra Gizbo blogera Nowego Ekranu i zarazem szefa TV Nowy Ekran.

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.