Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Robert Rescue: „Opowieści berlińskie”

Superbohater z wątpliwym talentem

Mając 13 lat Georg Karl Schrapnell odkrył ważną sprawę, która w decydującym stopniu miała wpłynąć na jego dalsze życie. Owo przekonanie objawiło się podczas śniadania. Zajął tam miejsce naprzeciw swej matki. Spojrzał jej w twarz, a przed jego duchowymi oczami pojawiły się dane: 7 godzin, 13 minut i 11 sekund.

Przerażony Georg Karl Schrapnell upuścił filiżankę z kawą. Jego matka spoglądała nań tak samo zbita z tropu, jak on, i w końcu poirytowana zapytała co się stało.

Georg Karl pobiegł do łazienki i spojrzał w lustro. W myślach ujrzał następujący tekst: BŁĄD. BRAK ŚCIEŻKI DOSTĘPU DO BAZY DANYCH.

Ten moment w łazience powtarzał się odtąd, zawsze kiedy spoglądał w lustro.

Jeszcze tego samego dnia wpadł na trop owego fenomenu. Po drodze do szkoły napotykał setki przechodniów i gdy tylko na nich spojrzał, widział w głowie podobne dane: 3 tygodnie, 4 dni, 6 godzin, 17 minut i 4 sekundy albo 5 miesięcy, 2 tygodnie, 5 dni, 13 godzin, 29 minut i 17 sekund. Szybko odrzucił pierwsze przypuszczenie, że w tajemniczy sposób, spoglądając na ludzi był w stanie rozpoznać, jak długo mieli jeszcze żyć. Nie chciał poddać się obawie, że jego matka miała spędzić na tym świecie już tylko parę godzin i kilkanaście minut.

W szkole jednak rzuciło mu się w oczy pewne rozróżnienie. Przy większości chłopców i dziewcząt z jego klasy pojawiał mu się w głowie identyczny meldunek, jaki odczytał już rankiem przed lustrem: BŁĄD. BRAK ŚCIEŻKI DOSTĘPU DO BAZY DANYCH.

Wieczorem Georg Karl Schrapnell uświadomił sobie definitywnie, że zawładnął nim pewien osobliwy talent. Matka i jej przyjaciel, o czym Georg Karl wiedział, ogarnięci pragnieniem spłodzenia następnego dziecka podnieśli częstotliwości pożycia płciowego, przechodząc poniekąd od stanu „już niemal wcale” do „trzeba próbować każdego dnia”. Jeszcze tegoż wieczora, ojczym i syn spotkali się przypadkiem w kuchni, powodowani tą samą chęcią wypicia szklanki mleka; na widok tego mężczyzny potomek ujrzał w głowie meldunek: 12 minut i 27 sekund. Był to ściśle odmierzony czas potrzebny na orgazm, jednostronną refleksję nad jego jakością i wypalenie papierosa.

Zdarzyło się też, że Georg Karl przez dziurkę od klucza potajemnie obserwował oboje dorosłych podczas ich gry miłosnej. Teraz wiedział już na pewno, że z wyrazu twarzy ludzi był zdolny do odcyfrowywania, kiedy dokładnie ostatni raz uprawiali seks.

Poczucie, że posiadł pewien nadzmysłowy talent sprawiło, że poczuł się superbohaterem. Wprawdzie nie potrafił latać ani też wspinać się wysoko po ścianach domów albo mocą swoich myśli szkodzić innym ludziom, jednakże takie rozeznanie seksualne poczytywał wszakże w jakiś sposób za istotne. Ku przerażeniu własnej matki, która nabrała przekonania, że jej metody wychowawcze poszły w złym kierunku, Georg Karl przywdział czarno–czerwony kostium skrojony przez babcię (32 lata, 7 miesięcy, 3 tygodnie, 2 dni, 16 godzin i 4 sekundy). Na przedniej stronie znajdowała się naszywka z inskrypcją SL, pod nią zaś dużymi literami było wypisane SEKSOLUDEK.

Ktoś, kto żyje tak przyodziany, otrzymuje wprawdzie większą porcję uwagi, jednakże wcale nie tak wnikliwej, jak można by było oczekiwać. SEKSOLUDEK przez wszystkie te lata był pochłonięty zdefiniowaną przez niego samego rolą superbohatera i swój talent manifestował przy każdej nadarzającej się okazji. Jednakże mimo to jego pożycie seksualne było mizerne, i zazwyczaj nie utrzymywał kontaktów z płcią odmienną. W większości przypadków kobiety reagowały nieprzyjaźnie na awanse młodego, pryszczatego mężczyzny w osobliwym przebraniu, który szeptem wyznawał, że potrafi „zaradzić” abstynencji trwającej już 4 miesiące, 2 tygodnie, 5 dni, 17 godzin i 11 sekund.

Dlatego wraz z upływem lat SEKSOLUDEK stawał się odludkiem. Jego nadzmysłowy talent nie wystarczał, aby ratować dzieci przed spadającymi szafami pancernymi, chronić ofiary przed sprawcami, a rozeznanie seksualne nie dało mu sposobności do ocalenia tego świata. Rozpił się i przyjaciół znajdował już tylko wśród alkoholików przesiadujących przy supermarkecie. Kiedy SEKSOLUDEK był pijany, jego talent odmawiał mu częściowo posłuszeństwa. Wówczas nie był już w stanie dokładnie ustalić, czy przechodząca osoba ostatni raz uprawiała seks przed 2 miesiącami, 3 tygodniami, 4 dniami, 3 godzinami i 12 minutami czy przed 2 godzinami, 13 minutami i 47 sekundami. Pośród alkoholiczek SEKSOLUDEK po raz pierwszy znalazł osoby obdarzone podobnymi uzdolnieniami, które tak samo jak on wykazywały się pewnym niepospolitym talentem. Była tam więc pewna Sabina, która nazwała się KSIĄŻNICĄ i również nosiła kostium. Wystarczyło, że zaczęła czytać jakąś nowelę albo powieść, aby wiedzieć, jak zakończy się ta historia. KSIĄŻNICA była złą, by nie powiedzieć, obrzydliwą superbohaterką.

Zawsze kiedy któryś z alkoholików brał do ręki E. T. A. Hoffmanna albo Petera Handkego, natychmiast wynurzała się za plecami i zdradzała zakończenie. Nieustannie rozbrzmiewał przy tym jej obleśny śmiech, dla wszystkich stawało się jasne, iż KSIĄŻNICA przystąpiła znowu do działania. SEKSOLUDEK nie uważał zresztą jej talentu za coś szczególnie imponującego. Sabina była oczytana i być może po prostu jej znakomita pamięć świadomie lub nieświadomie wyzwalała ów efekt, który tak nikczemnie wykorzystywała.

Był też niejaki Ernest, który oznaczał się z kolei talentem ciekawym i pożytecznym. Chociaż słuchał tylko radia i nie czytał pism ilustrowanych, znał na pamięć program telewizyjny. Nazywano go Ernst-TV, i zawsze kiedy ktoś miał ochotę na oglądanie telewizji, można go było zapytać, czy w pudle leci akurat coś dobrego.

SEKSOLUDEK był bezrobotny i żył z pomocy społecznej. Niewielkie zarobki starał się poprawić, oferując instytutom badającym sytuację na rynku i magazynom poświęconym kształtowaniu stylów życia opracowania o zachowaniach seksualnych berlińczyków. Znajdował jednak tylko chwilowe zainteresowanie i możliwości sprzedaży. Mniej więcej po trzeciej ofercie nikt się już nie interesował Schrapnellem i jego badaniami, mimo że opatrzył je naukowym tytułem: „Moment ostatniego stosunku płciowego, mierzony na blisko 700 osobnikach obu płci, spotkanych na Placu Poczdamskim w Berlinie”. Próba sprzedaży tych analiz już tylko w berlińskich mediach rozbiła się o podejrzliwe pytanie, jak w ogóle mógł zgromadzić takie dane. Nadzwyczajny talent nie wydawał się wystarczającym wyjaśnieniem. Bo jak można było traktować poważnie statystki, powstające w ten sposób, ze Schrapnell spacerował po domu towarowym, zerkał ludziom w twarz, a wynik zerkania nanosił na kartkę papieru.

Pewnego dnia SEKSOLUDEK utracił swój niezwykły talent, otrzymując w zamian nowy. Rankiem, jak zawsze ubrany w kostium SL, udał się do najbliższego supermarketu. Już po drodze zauważył, że naraz nie pojawiły się w jego głowie żadne meldunki czasowe. Ujrzał raczej znienacka dane barwne, zawsze w określonym układzie, jak na przykład BIAŁO–NIEBIESKI, BIAŁO–BIAŁY, ZIELONO–CZERWONY albo BRĄZOWO–CZARNY. SEKSOLUDEK nie potrafił sobie tego wyjaśnić. Dopiero kilka dni później znalazł pewną odpowiedź. Siedział w kawiarni naprzeciw młodego mężczyzny i ilekroć podnosił głowę widział jego twarz i odczytywał meldunek NIEBIESKO–SZARY. Gdy facet wstał, Schrapnell przypadkiem spojrzał na jego nogi. Spodnie zawinęły się nieco, i można było zobaczyć, iż miał on na sobie jedną skarpetkę niebieską i jedną szarą. Tak zatem zmienił się jego nadnaturalny talent.

n

Georg Karl Schrapnell zdecydował się na nową nazwę superbohatera: SKARPETOLUDEK. Jutro od razu zmieni kostium na inny.

Być może nareszcie pojawiła się jednak możliwość uratowania tego świata.

W JAKI SPOSÓB PRÓBOWAŁEM PRZETWORZYĆ WOJNĘ NA LITERATURĘ

W gruncie rzeczy była to błaha przyczyna, jaka doprowadziła do wojny między Czechami a Niemcami. Pierwsza kampania polowa dla Niemców po 50 latach pokoju i, ze względu na powód, odpowiednia jednak znowu do tak wysoce rozwiniętego państwa przemysłowego. Poszło o usuwanie plastikowego śmiecia przez niemieckie subprzedsięwzięcia. Usuwali oni po prostu nielegalnie tysiące ton przeznaczonego do odzysku śmiecia z zielonym punktem na czeskie śmietniska i dorabiali się na tym złotych nosów. Zrozumiałe, że Wschodnioeuropejczycy nie chcieli tego trzymać u siebie. Republika Federalna natomiast odważyła się ponownie importować wyeksportowane. Czesi, w sensie uchybienia prawu europejskiemu, odwołali się od tego do sądu najwyższego UE. Chcieli jednakże na później odroczyć tę sprawę, gdyż byli właśnie zajęci nowym ładem dotyczącym długości i szerokości opakowań na margarynę. Jakoś przecież pasowało to do siebie.

Na wszelki wypadek Czechy wypowiedziały potem Niemcom wojnę i ku przerażeniu wspólnoty światowej oddziały czeskie wtargnęły do Bawarskiego Lasu. Niektórzy Niemcy, zwłaszcza na Północy, nie uważali tego za nazbyt ciężką klęskę i dawali do zrozumienia, że wróg mógłby zatrzymać sobie ten kraj, gdyby tym samym udało się uregulować sprawę. Rząd wszakże widział to inaczej. Ze swej strony wypowiedział wojnę, wyprowadził Bundeswehrę z koszar i walczący oddział wzmocnił powołanymi do służby wojskowej rezerwistami.

Byłem żołnierzem prasowym rezerwy. W przypadku wojny wychodziłem z założenia, że musiałbym siedzieć w jakimś bunkrze i pisać podburzające artykuły albo nierealistyczne meldunki o zwycięstwie. Zamiast tego zostałem przeniesiony do jednostki piechoty, co — jak sądzę — zawdzięczam jakiemuś roztrzepanemu urzędnikowi w rejonowej komisji uzupełnień.

Właściwie byłem zadowolony, że udaję się na wojnę, byłem bowiem pisarzem i ciągle poszukiwałem materiału.

Na to właśnie odpowiednia była dla mnie zmiana miejsca. Z Berlina wyjeżdżałem rzadko. Doprowadziło to do tego, że pisywałem prawie wyłącznie krótkie historie rozgrywające się w stolicy, najczęściej zajmowały się absurdalnymi modelami relacyjnymi i opisywaniem szalonych postaci. Sam miałem już tego po dziurki w nosie. Stąd w tym powołaniu dojrzałem doskonały powód, aby pisać o czymś innym i do tego w innym miejscu. Już na przeglądzie i następującym po nim wcieleniu do armii postanowiłem sobie napisać powieść o tych moich przeżyciach. W tym celu postarałem się o notatnik i już przy przenoszeniu się do Bawarskiego Lasu zastanawiałem się nad tym, jak miałaby być zbudowana ta powieść i jaki nosić tytuł.

Chciałem zacząć opisem potwornego, z ludzkich uczuć wyzutego oficera. Jednak moje oczekiwanie odnośnie tego przełożonego nie spełniło się. Porucznik Hartwig w cywilu był dyplomowanym inżynierem, który na zlecenie organizacji ochrony środowiska konstruował urządzenia solarne. Należał do Zielonych, po koleżeńsku niewzruszenie uderzał nas po ramieniu i na „ty” mówił nam od początku: „No, główny bombardzierze Fobbe, nie rzucaj jednak tak zabójczych spojrzeń. Rząd za tydzień rozwiąże ten problem, nie będziemy musieli oddać ani jednego wystrzału. Następnie wszyscy będziemy mogli wrócić do domu, do żony albo przyjaciółki”. Spoglądał na mnie i kciuk trzymał zachęcająco wzniesiony do góry. Należało to także do jednego z jego przyzwyczajeń i to w sobie pozytywne znaczenie nie pasowało do wymarzonego przeze mnie obrazu przełożonego. B& oacute;g wie, że nie wiedziałem, jakie motywacje przyciągnęły tego porucznika na wojnę.

Być może odbierał to tylko jako rozrywkę weekendową, jako imprezę sportową z trenowaniem charakteru. „Nie chcę do domu”, taka była moja odpowiedź. Nie chciałem mu zdradzić, że zamierzałem napisać powieść o wojnie i moich na niej przeżyciach i do tego musiała rozgrywać się w Bawarskim Lesie. „Ah ha”, tak ów oficer skomentował moją skąpą wypowiedź. „Zatem główny bombardier Fobbe jest wojownikiem typu rambo. No, sądzę, że nie pozyskasz wielu przyjaciół na tej wojnie. Na wszelki wypadek uczynię wszystko, aby wykluczyć jakiekolwiek zagrożenie dla ciała i życia kompanów”. Ponownie kciuk podniósł do góry i odwrócił się”.

Pragnąłem, żeby porucznik Hartwig był okrutny, nie nastawiony przyjacielsko. Chyba będę musiał sobie wyobrazić takiego oprawcę, być może poszukać podoficera albo innego podporucznika czy kapitana, który posiadałby upragniony przeze mnie charakter negatywny.

Leżeliśmy w rowie strzeleckim w pobliżu miejscowości Eschlkam. Chyba trzy kilometry przed nami znajdowało się stanowisko czeskiego moździerza. Od rana, teraz zaś było późne popołudnie, Czesi wystrzelili tylko jeden granat i ten z wielkim pluskiem wpadł do jeziora pięćset metrów na zachód od nas. Uczucie mówiło mi, że wylądował tam umyślnie.

Do obchodzenia się z bronią oba narody nie wydawały się podchodzić nazbyt serio. W drodze na front nie widziałem żadnych innych naszych oddziałów, ani też nie słyszałem odgłosów karabinów, granatów, rakiet i czołgów. Być może ta wojna już się skończyła, lecz nie wiedzieliśmy o tym lub obie strony doszły do zawieszenia broni. W każdym razie w wiadomościach, jakie słyszałem jeszcze w Berlinie, ów konflikt był szeroko omawiany, straszono nawet jego rozszerzeniem się i na inne państwa.

Teraz spoglądałem wysoko na Hartwiga. Stał on na skraju rowu i lornetką obserwował stronę wroga. „Właśnie wędzą szynki i pieką coś w piekarniku”, obwieścił wszystkim stojącym pod nim w wykopie. Jego słowa zabrzmiały jakby z ulgą, tak jakby cieszył się z powodu tej niewojennej aktywności Czechów. Poruszyłem się i przykucnąłem na stanowisku wilgotnym od uderzenia moździerza w jezioro i pisałem: „Leżymy w szlamie przesiąkającym mundury polowe i nasze kości stają się tak zdrętwiałe, że tylko z trudem możemy się poruszać”. Przerwałem i pomyślałem o obstrzale przed południem. Następnie notowałem: „Jesteśmy bombardowani granatami w osłonę. Nie możemy iść ani do przodu ani się wycofać. Atoli porucznik Hartwig gromi nas z ukrycia i strzelamy przed siebie w mgłę i nie wiemy, czy nasze kule trafiają przyjaciela czy wroga”. Przy okazji musiałbym przerobić ostatnie zdanie. Nie zabrzmiało dla mnie wyraźnie, być może mogło sugerować pewną dozę humoru, którego w ogóle nie chciałem wprowadzać.

Moja powieść musiała być poruszająca i posępna, w końcu rozgrywała się na wojnie. Byłem zadowolony z moich osiągnięć pisarskich i mego zamiaru zrealizowania takiego dzieła literackiego, które mogłoby toczyć się w tym samym czasie co realne wydarzenia. Miałem wystarczająco czasu na pisanie, nasz przełożony pozwolił nam na wystarczającą swobodę ruchu w celu zaspokajania naszych potrzeb indywidualnych. Nie musieliśmy maszerować, czyścić butów czy dokonywać działań bojowych.

Jeden lub dwóch bawiło się gameboyami, następni kompani czytali komiksy lub książki kieszonkowe. Były to wyjątki. Większość moich kompanów, także to było nieszczęśliwym zrządzeniem militarnego planowania, była studentami fizyki, którzy świadectwo dojrzałości uzyskali zaocznie. Było to następnym utrudnieniem w konstruowaniu mojej powieści.

Zamiast niewykształconych żołnierzy polowych, kt& oacute;rzy swoją tęsknotę za rodzinną wsią wypowiadaliby w gwarowym, między sobą zrozumiałym narzeczu czy dialekcie, większość z nich cały dzień rozmawiała tylko o tym, kiedy znowu będą mogli chodzić na uni, albo chcieli zapisać się jeszcze na ten lub ów fakultet albo że pilnie potrzebowali tego a tego zaświadczenia. Żadnego wieśniaka, który pragnąłby powrócić na swoje pola albo z powrotem być przy żonie i dzieciach. Nie zabawiali się także seksualnymi wynurzeniami i w jaki sposób chcieliby je zaspokoić, ani w zawoalowanych słowach ani nie mówiąc o tym wprost sypiąc soczystymi epitetami. Zamiast tego cały czas przysłuchiwałem się takim rozmowom, które obracały się wokół mechaniki kwantowej albo budowy czarnych dziur. Nie chcę bezwarunkowo zawężać dróg życiowych moich kompanów, jednak zwyczajnie nie pasowali ze swą gadaniną.

Musiałem przeto użyć mej fantazji, aby dla toku mej narracji stworzyć taki gatunek mężczyzn, jaki normalnie ciągnie na wojnę: Błyskotliwe osobowości, artystów życia, głupców, szaleńców, naiwnych i okrutników.

Następnego poranka znikli Czesi. Porucznik Hartwig obserwował tamtą stronę: „Zdaje się, że się wycofali albo wzięli nogi za pas”, tak skomentował tę widoczną i dla nas nieobecność wroga. Potem zwrócił się do strzelca Müllera, który na kolanach położył sobie laptopa. „Müller, wyślijże emaila do sztabu generalnego. Powiedz im, że zdobyliśmy nieco terenu i nasze stanowisko przesunęliśmy do przodu. Taka łatwa zdobycz terytorialna rychło może też zakończyć wojnę”. Müller ukłonił się posłusznie i wziął się do pracy. Pozostali pakowali nasze plecaki, karabiny, pistolety maszynowe i karabiny maszynowe, ruszyliśmy na opuszczone stanowisko. Podczas tego marszu zastanawiałem się nad tytułem mojej powieści. W drodze z Berlina na front nic mi jeszcze nie przychodziło do głowy, nie byłem też zgodny co do przebiegu akcji. W oparciu o sytuację geograficzną i pragnienie kontynuowania wojennej literatury dwudziestego wieku, nader szybko doszedłem do tytułu NIC NOWEGO NA WSCHODZIE. Mimo spokojnego raczej toku tej wojny widziałem się wprawdzie w tradycji Remarque’a, atoli nie chciałem go kopiować, a już wcale tytułu.

Pragnąłem okrucieństwa opisywanej przez niego pierwszej wojny światowej, koleżeństwa niższych rang, z człowieczeństwa wyzutych przełożonych, musiałem jednak zachować mój własny styl i inaczej postawić ośrodki ciążenia akcji. Między bitwami na początku tego stulecia i na jego końcu musiała być różnica, i musiałem ją wypracować, co było moim pisarskim zadaniem.

Inaczej nic nie zostałoby z mojej współczesnej literatury wojennej.

Na czeskim posterunku znaleźliśmy obfite zapasy wędzonej szynki. Smakowała wybornie i dla każdego z nas wystarczyło jej dość. Byłem jednakże w złym nastroju z powodu brakujących uciążliwości. Z braku realności pisałem w moim dzienniku: „Dzisiaj z głodu zjadłem martwego, pokrytego szlamem szczura, którego znaleźliśmy opłacając się krwawo na zdobytym stanowisku nieprzyjaciela”. W tym miejscu przerwałem. Uznałem, że mój pobyt tutaj był zgoła pozytywny.

Prawdopodobnie w Berlinie nigdy nie wpadłbym na pomysł takiej historii, w której mógłbym napisać takie zdanie jak to z martwym szczurem.

Porucznik Hartwig wygłosił krótkie przemówienie: „Jest oczywiste, że najwyższe dowództwo wygląda na przemęczone albo naszemu małemu zwycięstwu przypisuje niewiele znaczenia. Atoli powinniśmy się cieszyć, że bez przelewu krwi przyczyniliśmy się do tego, że niemiecka ziemia jest znowu w niemieckich rękach. Mało wiele a znowu będziemy wszyscy w domu, kompani”, zapewnił nas ostatecznie i ponownie kciuk trzymał zwrócony do góry. Zdanie uboczne z niemiecką ziemią we właśnie te ręce uznałem za skrajnie prawicowe.

Wreszcie nasz szef kompanii pokazał prawdziwe oblicze. Od razu napisałem do mojej książki: „Porucznik Hartwig wygłosił faszystowskie przemówienie i domaga się od nas wyrżnięcia Czechów w pień. Było to dla mnie uciążliwe, że nie poświęciłem uwagi jego gadaninie. Mój cel chciałbym zachować w oczach, by przenieść za siebie tę straszliwą wojnę, nie biorąc odpowiedzialności na resztę mego życia za śmierć tych ludzi”.

Następnego dnia nic się nie wydarzyło. Poszukałem sobie wilgotnego miejsca, aby sprostać niewygodom wojny, przysłuchiwałem się rozmowie dwóch kompanów. Zabawiali się tym, czy po studiach pójdą do gospodarki czy zostaną na uczelni. Do mojej książki zaś zanotowałem: „Moi kompani są zbulwersowani faszyzującymi obłędnie przedstawieniami porucznika i sztabu generalnego. Nieustępliwie oliwią swe karabiny i wygłodniałymi oczami spoglądają na wrogi kraj. Jedynie nieustanne wymyślanie nowych okrucieństw powstrzymuje ich od ruszenia do przodu z nasadzonymi bajonetkami”.

Później musiałbym przerobić także i ten tekst. Wedle mojej wiedzy bajonetka nie była już używana w Bundeswehrze. Zastanawiałem się, czy nie zapytać o to porucznika, jednakże od razu stało się dla mnie jasne, że pytanie o bajonetki musiałby znowu zrozumieć jako wojownicze uzewnętrznianie się z mojej strony. Podczas gdy powstałem, aby przynieść sobie następny kawałek smakowitej szynki, zdecydowałem się, że przeczytam później całą literaturę wojenną Ernsta Jüngera. Zauważyłem brak stalowej nawałnicy i jeśli nie nabierze to konkretu, będę musiał popuścić cugli fantazji.

Nawet ten krajobraz nie pasował do wojny. Byliśmy otoczeni lasami, łąkami i polami. Przepiękny widok garnirowany wielorakim świergotem ptaków i nuceniem pracowitych pszczół.

Dla mojej powieści nie była potrzebna ta tak dziewicza natura. Potrzebowałem pól zniszczonych gąsienicami czołgów, uderzeniami granatów wyrwanych głęboko w urodzajnej ziemi okopów, najlepiej jeszcze czegoś połączonego w wielką grozę.

Wczesnym wieczorem Hartwig ponownie wygłosił przemówienie. Tymczasem nawiązał za pomocą faksu kontakt z najwyższym dowództwem: „Otrzymaliśmy rozkaz utrzymania tego stanowiska. Generał Kessler zapewnił mnie, że osiągnęliśmy ważną strategicznie pozycję. W odpowiednim czasie zostaniemy odznaczeni za nasze sławetne osiągnięcie Orderem Żelaznym 1 klasy. Sytuacja ogólniejsza wygląda tak: Wysiłki dyplomatyczne zmierzające do zakończenia tej wojny posuwają się do przodu. W Londynie spotykają się jutro za pośrednictwem USA i pozostałych państw UE dwaj wysokiej rangi delegaci Niemiec i Czech. Liczy się na polityczne rozstrzygnięcie. Wojna jak dotąd przyniosła tylko dwie warte wymienienia straty: rozhisteryzowana krowa okaleczyła jednego wieśniaka, podoficer na skutek przedwczesnej detonacji granatu ręcznego stracił dwa palce. Rychło będziemy znowu w domu, chłopy”, zapewnił porucznik i jeszcze raz odwrócił kciuk. Następnie spojrzał w moim kierunku. „A ty, główny bombardierze Fobbe, swoje brutalne fantazje będziesz musiał przeżywać grając w bilard”.

Później zanotowałem: „Nie ma żadnego politycznego rozwiązania. Wojna będzie prowadzona bez litości. Podoficer Meisner, z którym zawarłem głęboką przyjaźń, został zabity czeskim granatem. Ta strata będzie mi towarzyszyła przez resztę życia. Porucznik Hartwig nie marnuje okazji, by besztać mnie słowami tak dalece, że także stanę się psem wojny. Mój opór przeciwko jego wpływom topnieje z każdą godziną.

Następnego poranka zaturkotał laptop i wydrukował łącznie 40 dokumentów, w których dziękowało się nam za naszą szczególną dzielność zarówno ze strony najwyższego dowództwa, jak i ministra obrony. Zrezygnowałem z literackiego opisu tej chwili, gdyż z przyłączonej drukarki skrzypiały strony formatu A4. Nie był to jakiś szczególnie godny uwagi moment.

Popołudniem doszło do takiego zdarzenia, że bezwzględnie należało je przypisać do tej wojny, aczkolwiek tutaj też potrzebowałem określonego wsparcia mej fantazji. Student fizyki i strzelec Harald Müller zwariował. Jego obłęd stał się dla mnie całkiem jasny, gdyż strzelec Müller był urodzonym berlińczykiem, który dotychczas prawie że nie opuszczał stolicy i do tej pory wyrastał w wielkomiejskim otoczeniu. Oszalał, ponieważ nie wytrzymał tego umiejscowienia. Okopał się przed wałem obronnym i swój gniew wykrzykiwał przeciwko Wolnemu Państwu i jego lasowi, i gdyby gdzieś w pobliżu krył się wróg, swoim krzykiem nie tylko nam szedłby na nerwy. Zamiast tego przysłuchiwaliśmy się mu, jak wył w stronę Czech, że tu i tam nie było kolejki podziemnej, że była to opuszczona przez Boga okolica, że brzydzą go lasy, łąki i pola, a na rogu nie znalazł sklepu nocnego. Pisałem: „Dookoła uderzenia granatów, długotrwałe nawoływania rannych, którzy umierają między nami a pozycję nieprzyjaciela, złamały duchowe tamy kompana Müllera. Podczas gdy wokoło nas upada świat, on stoi poza okopami ignorując niebezpieczeństwo, i swej wściekłości wywołanej wojną pozwala biec przez powietrze. Staraliśmy się ponownie zaciągnąć go do okopów, jednak broni się ponadludzkimi siłami. Jego wściekłość jest tak gwałtowna, że nawet nie zauważa kul trafiających jego nie chronione ciało”.

Poszukałem sobie znowu wilgotnego miejsca, i zastanawiałem się nad tym, czy moja powieść będzie się sprzedawała. Na tym froncie przynajmniej nie działo się nic takiego, co mogłyby usprawiedliwić kwieciste opowiadania, jakie już napisałem. Być może było możliwe przedstawienie tej historii jako pełnego fantazji konstruktu, który przyjdzie mi jeszcze do głowy w tym okresie. Do niedawna chodziło mi przecież tylko o to, by wreszcie pisać o czymś innym. Atoli powodzenie musiałoby przyjść, jak sobie to wnet zaręczyłem. Znalazłem się na takiej wojnie, która nią nie była i nie zainteresuje żadnego czytelnika. Wojna bez bitew, bez śmierci i nędzy. Tylko wegetacja w okopach i czekanie na to, że dyplomacja zgotuje kres temu całemu widowisku. Z największym utęsknieniem życzyłem sobie w tym momencie, żeby ta wojna przybrała wreszcie jakiś straszliwy obrót.

Porucznik Hartwig w przypadku owładniętego obłędem strzelca Müllera nie potrafił sobie pomóc inaczej jak zakneblowaniem mu ust. Wydawało się to być pomocne, bowiem po chwili strzelec przestał się pienić i legł pokotem. Pozostali siedzieli wokół niego, przyglądaliśmy się mu bezradnie. Nawet studenci fizyki ustali ze swoją paplaniną. Niewiele współczucia wydawało się krążyć dookoła. Hartwig wysłał faks do najwyższego dowództwa i poinformował o stracie. Wreszcie strata, pomyślałem sobie i napisałem: „Müller jest po tamtej stronie. Leży na ziemi, trzymany przez czterech mocnych kompanów, którzy z trudem jeno mogą go poskromić, i rzuca się z pięściami wokół siebie. Okrucieństwo wojny, jak i manipulujące przemówienia wyzutego z człowieczeństwa porucznika Hartwiga doprowadziły go do utraty rozumu”.

Czego jeszcze bezwzględnie potrzebowałem do mojej powieści, to była jakaś historia miłosna. Tylko jak okiem sięgnąć, nie było żadnej kobiety, i nie można też było przewidzieć, że zostaniemy przemieszczeni do jakiegoś frontowego miasta, gdzie potem można byłoby oddać się ewentualnym zabawom czy zacząć jakiś flirt.

Dlatego wymyśliłem sobie po prostu taką i do tego istotną fabułę powieści: Główny bombardier Robert Rettung (narrator pierwszoosobowy) wbrew swej woli jest zmuszony do służby wojskowej i posłany do malowniczego, teraz jednak zbombardowanego Bawarskiego Lasu. Od pierwszego dnia jest na froncie i przeżywa straszliwe, przeznaczone jeszcze do bliższego opisu rzeczy. Podczas krótkiego urlopu w okupowanym kraju wroga zapoznaje służebną Annę, która w każdy możliwy sposób jest wyzyskiwana przez niemiecko–czeskiego wieśniaka. Nazwisko mego bohatera, które chciałem zapożyczyć od mego przyjaciela Roberta Rescue’a, staje się motywem przewodnim tej powieści. Odważnie wyrywa ją ze szponów obskuranta, i umieszcza ją u pewnej czeskiej pary, z którą główny bombardier Rettung wdał się w przyjacielskie przymierze. Obiecuje jej, że po wojnie zabierze ją z sobą do Berlina. Rettung jednakże gubi się wraz ze swoją jednostką i dostaje się w trwającą całymi tygodniami bitwę i oblężenie. Jako jeden z ostatnich pozostałych przy życiu zostaje wręcz, „uratowany” przez nacierające formacje niemieckie. Zanim powróci do ojczyzny, wszystkimi siłami stara się zabrać do siebie swoją miłość Annę, co też udaje się po rozmaitych melodramatycznych trudnościach. Przysięga mu wieczną miłość i wierność i oboje, szczęśliwie połączeni, powracają do Berlina.

Trzeba dodać, że historia ta zabrzmiała znajomo, jednak było to pierwsze surowe ujęcie, tak byłem przekonany, które w formie ostatecznej będzie odbijało się od innych dzieł a nawet ugruntuje nowy gatunek literatury wojennej.

Następnego dnia otrzymaliśmy rozkaz do wymarszu. Z naszego spokojnego obozu zostaliśmy wysłani do Rittsteigu i musieliśmy tam nawet pomaszerować. Przynajmniej 25 kilometrów było między obu miejscowościami. Nieść za sobą taki odcinek z bagażem marszowym i bronią, mogło być traktowane zgoła jako udręczenie. Urwaliśmy się wcześnie o ósmej i nasz cel osiągnęliśmy późnym popołudniem. Rittsteig leżało na granicy i tam naprawdę była w tej chwili także wojna. Gdy przybyliśmy, od razu zostaliśmy wzięci pod obstrzał przez czeski posterunek. Rozpierzchliśmy się po krzakach i ukryliśmy się. Krótko potem coś wybuchło przed moimi oczami i potoczyłem się do tyłu. Nieokreślony czas później zobaczyłem twarz porucznika Hartwiga nad sobą. Robił wrażenie wstrząśniętego i pomyślałem od razu, że ta wojna potrwa dłużej niż myślałem. Zamiast tego jego oczy poruszały się na prawo jak i na lewo. Starałem się także iść ich śladem. Nie było już moich ramion, zarówno prawego jak i lewego. Bardziej niż przerażenie nad utratą moich kończyn trzymało mnie w objęciach rozczarowanie, że już sam nie będę w stanie pisać mojej powieści, lecz trzeba mi będzie przy tym pomagać. Bądź co bądź, w ten sposób próbowałem się uspokoić, byłem teraz ofiarą wojny. Następnie znowu popadłem w omdlenie.

Gdy później odzyskałem przytomność, zastanawiałem się, czy mógłbym używać innych form sztuki do przedstawienia okropności takiego obchodzenia się z bronią. Rychło doszedłem do malowania, a ponieważ brakowało mi do tego dłoni, musiałbym sięgnąć do moich nóg a może i ust. Specjalnym treningiem obie chciałem doprowadzić do tego, że powstawałyby mroczne, nieomal czarne obrazy, na których zasadniczymi motywami miały być wykrzywione, krzyczące twarze i płonące domy. Nawet właściwsza wydawała mi się wizualizacja wojny ku temu, aby w przyszłości zacząć karierę jako artysta niemiecko–czeskiej wojny.

Poszedłem do szpitala, gdzie przez tydzień znajdowałem się pod intensywną opieką. Czasami odwiedzał mnie porucznik Hartwig i czterech dalszych kompanów, i wyrażali mi swoje uznanie za mój heroiczny czyn. Co było bohaterskiego w utracie moich ramion, tego nie wiem do dziś. Poinformowali, że ta wojna została zakończona w sposób dyplomatyczny i nie było poległych.

Jedynymi wartymi wymienienia stratami byli: chłop okaleczony przez krowę, podoficer, który stracił parę palców i ja. Po stronie czeskiej nie doszło do żadnych szkód.

Zatem zbliżałem się do skromnej kariery, kiedy jako weteran powracałem do Berlina i znajdowałem się w głównym punkcie uwagi stołecznych interesów. Miałem się pomylić.

Gdy znalazłem się znowu w Berlinie, inne, ważne tematy stały na porządku dziennym. USA zbombardowały ponownie Irak i wszyscy obawiali się wybuchu trzeciej wojny światowej. Przedtem myślałem, że władze zorganizują dla mnie paradę albo przynajmniej miłe przyjęcie. Nic jednak nie wydarzyło się z tych rzeczy. Nawet w kręgu przyjaciół uzyskałem niewiele uwagi dla mego losu. Gdy pytałem wokół, czy byłby ktoś gotów wklepać do komputera notatnik wedle mego wyobrażenia i wskazówek, otrzymywałem tylko odmowy uzasadniane brakiem czasu.

Nawet mój Order Żelazny nie sprawiał żadnego wrażenia. Coraz bardziej stawałem się samotny i moje górnolotne plany literackie brały w łeb. W końcu moją powieść próbowałem pisać nawet nogą. Jednak pismo do tego stopnia było zniekształcone, że nie byłem w stanie odczytać tego, co przedtem napisałem. I nawet malowidła tak samo pozostały zawieszone na haku, gdyż mój uzdolnienie do rysunku pozostawało daleko w tyle, że w ogóle nie mogłem rozpoznać powiązań między moimi bazgrołami a tematyką wojenną.

Pisywali do mnie kompani. Porucznik Hartwig znowu konstruuje urządzenia solarne, większość studentów fizyki uzyskała dyplomy. Oni wszyscy, którzy wbrew swej woli zostali powołani na tę wojnę i nic ich z nią nie łączyło, wznosili się do góry, a ja, który chciałem obejść szarzyznę moich przeżyć pospiesznym i sztucznym opisywaniem tego wszystkiego, splajtowałem.

To jest koniec tej historii.

UPADEK KULTURY

Scena kulturalna na obszarze Lychyner–, Schliemann– i Dunckerstraße w niektórych miejscach prezentuje się nadzwyczajnie. W tej kicy da się odkryć między innymi: Restaurację z aż nadto znaną kulturą rozmowy i knajpę, w której określone osoby swoją ojczyznę i pracę traktują wręcz jako inwentarz żywy. Pod tą ostatnią ma się na myśli Duncker–Café. Spelunka zachowana w wypalanej cegle, alkohol podaje się w niej obficie i każdej nocy dochodzi przynajmniej do werbalnej wymiany ciosów. Od otwarcia knajpy w gotowości startowej znajduje się pijany kierowca wózka inwalidzkiego. Aż do zamknięcia zakładu porusza się między stolikami, przerywa każdą rozmowę pijackimi komentarzami do polityki obecnej doby i zatraca się we wspomnieniach z czasów pobytu w armii i aktywności zawodowej. Często wobec malowidła wystawiającego gościa na całe gardło domaga się piwa albo zabawia się zwolnionym właśnie stolikiem. Najpóźniej w tym momencie może być pewien uwagi tak jak i rozpogodzenia się gości. Wczesnym rankiem, kiedy wyszli ostatni bibosze, przemieszcza się do kuchni, gdzie następnie popada w ciche gderania nad niesprawiedliwością tego świata, co u niego należy zgoła traktować za fazę snu.

Następnego południa powtarza się ta sama procedura.

Inny, często wprowadzany tam do boju animator gościnności jest szachistą. Niestety, nie jest taki skory jak kierowca wózka inwalidzkiego do ożywiania nastroju, co spoczywa w prostym fakcie, że w Duncker–Café w ogóle nie ma szachownicy. Mimo to stara się natchnąć gości licznymi fantazjami odnośnie tej gry:

„Wyobraź sobie po prostu, że ten stół składa się z równomiernego rozmieszczenia kwadratowych powierzchni białych i czarnych. Co otrzymujesz? Musisz naturalnie zignorować tę plamę po piwie tutaj z przodu. Przy twoim wyobrażeniu nie gra ona żadnej roli. A to tutaj, widzisz tę solniczkę, to jest twój biały król. Kostki cukru obok ciebie są wieżami a tam, te białe niedopałki, to są twoje pionki. Wszystkie następne kwestie wyjaśnię ci w toku gry. Okay, zatem zaczynamy…”

Kulturalne życie w Berlinie często jest ograniczone do geograficznej osobliwości tak zwanej kicy. Jest to taki areał składający się najczęściej z połączenia trzech albo czterech ulic dowolnej długości i ogólnie rzecz biorąc obejmuje budę z przekąskami, supermarket, dwie albo więcej knajp, wideotekę i ewentualnie jeszcze sklep nocny. Aby więc znaleźć publiczność uczęszczającą na takie odczyty, koncerty i prezentacje filmów krótkometrażowych, jest niezbędne rozmieszczenie plakatów reklamujących te imprezy. Jednakże dzieje się to niekiedy w do tego stopnia przesadzonym wymiarze, że ludzie w kicy w ogóle już nie wiedzą, gdzie mieliby spędzić swój wieczór i dlatego pozostają w domu albo zwyczajnie wstępują do najbliższej knajpy. Taki lub taka albo więcej mieszkańców, tego dokładnie nikt nie wie, troszcz się (troszczą) wyłącznie o zredukowanie napływających bodźców. Ta osoba lub osoby wałęsają lub wałęsa się dookoła i zdziera lub zdzierają wszystkie przyklejone lub przytwierdzone taśmą żałobną plakaty. Motywacja do takiego postępowania jest nieznana prawie wszystkim osobom pojawiającym się w dalszym toku tego opowiadania. Jednakże istotne w tej ewolucji wypadków jest to, że niszczenie ulotek reklamowych unicestwia stopniowo niezbędne w kicy nośniki informacji kulturalnej.

Restauracja na Schliemannstraße za niewielką opłatę oferuje smakowitą pizzę. Podoba się to ludziom, tak że właściciel może cieszyć się liczną klientelą.

Jednakże nieprzyjemna jest ciasnota pomieszczenia, co prowadzi do tego, że stoliki umieszczone są blisko jeden obok drugiego, i będąc gościem trzeba się przysłuchiwać nie tylko troskom towarzyszących osób, lecz także tym wypowiadanym przez innych gości.

„…do spazmów doprowadza mnie to, że Hans skończył ze mną, i teraz jest z moją najlepszą kiedyś przyjaciółką. Naprawdę mogłabym ją ze skóry…”

„…to nie było tak, że byłem smutny, gdy umarł mój brat. Był obrzydliwy…”

Jedna trzecia pizzy.

„…że straciłem pracę, to po prostu nie było moją winą…”

„…Klaus, proszę, twoja choroba nie jest powodem, dlaczego skończyłam nasz stosunek. Wierz mi, ja…”

„…Już mocno się rozgniewałem, że Hertha zagrała potem tylko na 2:2. Myślę, że skoro w każdy weekend jestem na stadionie, to mogę przecież oczekiwać wtedy…”

Dwie trzecie pizzy.

„Powiedziałaś coś, Skarbie?”

„Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Od pół godziny staram ci się uzmysłowić, że zaspokojenie moich potrzeb seksualnych nie odnosi się tylko do mężczyzn…”

Milczenie.

„…Simone, wiem dokładnie, że nie uporam się z tym rozwodem. Nie możesz mi przecież tego zrobić, właśnie teraz, gdy choroba wchodzi w ostatnie stadium i każdą pociechę…”

Trzeci kawałek pizzy.

„Panie Starszy, proszę, mogę szybko zapłacić. Po prostu już tego nie wytrzymuję”.

„Halo, wolno mi panią o coś zapytać?”

„Tak, proszę”.

„Pani wspomniała niedawno wobec tego mężczyzny, który właśnie pospiesznie opuszcza ten zakład, że zaspokojenie pani potrzeb seksualnych nie odnosi się tylko do mężczyzn…”

„Pan nas może podsłuchiwał?”

„Ej, tylko przelotnie i mimochodem. Chciałbym się jednak dowiedzieć, co dokładnie miała pani przez to na myśli”.

„Ej, więc, nie znam tego tak dokładnie. Obecnie nie zdaję sobie tak sprawy z mojej płciowości. Niekiedy odczuwam obłędną ochotę na dotknięcie jakiejś kobiety. Lecz to samo czuję także przy mężczyznach z zarostem na górnej wardze, którzy są ubrani tak jak kobiety w koszule hawajskie i noszą gorset na szyi. Głaszczę się potem wciąż na środku ulicy i rozpływam się w pragnieniu pójścia z nimi do łóżka”.

„To zadowala moją ciekawość. Dziękuję pięknie”.

Zrywacz plakatów stał się zjawiskiem publicznym. Przeto jakby posiadał pazury, przeciągał nimi po plakacie, pozostawiał przy tym dużą część papieru, niszcząc wszakże ważne informacje o miejscu, dacie i chwili rozpoczęcia imprezy. Czasami jednak dawał spokój tym faktom, lecz obdzierał całą reklamę z kontekstu i tym samym wywoływał zamęt u później pojawiających się przechodniów.

Skiddoo Beebob, rzecznik pewnej grupy terrorystycznej, jeszcze bezimiennej i pozbawionej ideologii, w takim zdaniu obwieszcza swoje stanowisko wobec tej sprawy: „Uznajemy za dobre takie plakaty zwracające uwagę na wszelkiego rodzaju imprezy. W większości przypadków są one kolorowe i odróżniają się od szarzyzny budynków i smętnych budek sanitariatów. Powinny być bardziej polityczne. Jest to uwzniaślający, kształcący widok, kiedy przed oczy otrzymuje się jakiekolwiek mniemania, które są za lub przeciwko. Co się tyczy zdzieracza plakatów… no tak… My z terrorystycznej grupy przeciwników zrywaczy plakatów jesteśmy za ustaleniem tej godnej potępienia osoby i poddaniu jej spontanicznie uzewnętrznionemu gniewowi ludu”.

Tak samo warta odwiedzenia jest Lychyner–Café przy ulicy pod taką samą nazwą. Przesiadują w niej ludzie i z czystej ciekawości zabawiają się rozmowami o minionej, jednak wciąż jeszcze w jakiś sposób szalejącej wojnie. Wspomnienia z Somalii, Bośni i Iraku przeciągają przez owo miejsce. Przez chwilę dyskutuje się o dawno zapomnianych bitwach. Dobrze spoufaleni z przeszłością omawiają oddziaływania Pokoju Westfalskiego na powiązania między mocarstwami ówczesnej Europy.

Tuż obok siedzi młody Niemiec bez jakiejkolwiek znajomości języków obcych. Przyjaciółka po lewej stronie pochodzi z Walii i nie mówi po niemiecku. Zapomniał o zabraniu słownika z domu.

Oboje milczą.

Przy drugim stoliku siedzą dwie kobiety i zabawiają się ze schizofrenicznym ślepcem. Jest zdania, że rozmawia tylko z jedną, która aliści mówi dwoma głosami. Ów ślepiec czuje się uprawniony mniemać, że dostrzega takie rzeczy, których nie jest w stanie rozpoznać ta widząca.

Dwa stoły dalej siedzi butwiejący nieboszczyk i pochlipuje gorącą kawę.

Kilka metrów w głąb młody mężczyzna na okrągło obgryza ołówek. Przed nim leży kartka, na której zapisywał same imiona. Wszystkich razem jest ich trzydzieści cztery. Za każdym z tych imion stoi albo wykrzyknik albo znak zapytania. W sobotę wpadnie na pewne przyjęcie. Z tego powodu ułożył sobie taką, jednakże dla niego fikcyjną, listę gości i gospodarzy. Od wielu godzin zastanawia się, któż może się tak pojawić. Przy tym osobiście nie zna ani gości ani gospodarzy.

Autor siedzi przy tym samym stole i zabawia się z przyjaciółką omawiając problemy międzyludzkie załogi MIRA. Stoi na błędnym stanowisku, że ci kosmonauci na stacji orbitalnej w tej samej chwili czynią to samo o nim i jego przyjaciółce. Na innym miejscu od wielu lat przesiaduje Bezpłciowiec i z pewną kobietą stara się wieść niewinną rozmowę. Czas abstynencji wywiał wspomnienie o jego płci. Libido jednakże wywiera przemożny wpływ na jego ratio: „Masz… masz to na wiosnę, kiedy… kiedy w parku… słyszysz ptaki? Ee… ee… no, dupczy… z łatwością znajduje się nastrojowy placyk ciszy, na którym z całym spokojem da się… eh, da się rypać?”

Teraz jednakże z powrotem do zrywacza plakatów. Przywołuje się policję kryminalną. Komisarz Rex z dyrekcji w Śródmieściu mówi: „Musi pan wiedzieć, że mój kolega z Prenzlauer Berg jest właśnie na urlopie. Z tego powodu pracuję teraz tu…”

„Podejrzewa już pan coś?”

Komisarz Rex pociera się o genitalia.

„Powiadam wciąż, że to mógł być nikt lub każdy. Przecież w tej dzielnicy i bez tego wszystko idzie nie tak jak należy. Akurat muszę troszczyć się o te strzępy papieru zalegające po chodnikach, przy czym chętniej wyjaśniałbym jakieś zabójstwo albo przynajmniej coś, o czym myślę, jeśli pan to rozumie”.

Przyprowadza się podejrzanego. Pijany, starszy mężczyzna z zaczerwienionym nosem.

„Zrobiłem to, panie inspektorze. Nienawidzę wszelkich plakatów i mam taką skłonność do usuwania ich z murów. To działanie rozszerzę na inne dzielnice. Nie wstrzymam się nawet przed poszukiwaniami mieszkania…”

Komisarz Rex obraca dookoła swoją bródką. Następnie skrobie się znowu po genitaliach.

„To ostatnie faktycznie powoduje, że staje się podejrzanym. Od wielu dni są usuwane nawet te albo pisane ręcznie czy kopiowane kartki. Rex decyduje się szybko. Przy pomocy jednego funkcjonariusza sprowadza się cały stos takich plakatów i przedkłada się je podejrzanemu. Po paru minutach domniemany sprawca słabnie z powodu oczarowania overkillem i apatycznie gapi się weń i na przedkładany motyw. Rex potrząsa głową. „Najpóźniej musiałby przecież zareagować przy tym z reklamą miss Prenzlauer Berg. Było to takie wstrętne, że sam poczułem złość porozdzierania go na tysiące małych kawałków”.

Wyprowadza się podejrzanego i zapomina się o nim przy wejściu do domu.

Następnie krążą kolejne pogłoski o motywie i właściwym sprawcy tych czynów. Zawodowi filozofowie raptem nie rozmyślają już o byciu i stawaniu się, lecz o tym, kto albo ilu mogło dokonywać takich postępków i z jakiego powodu. W obiegu znajduje się pogłoska, że chodzi o dowcipnego maklera nieruchomościami. Starając się uczynić tę kicę pustynią kulturalną, w ten sposób chce kontrolować ceny. Kicyści odmawiają wszelkiej wypowiedzi na ów temat, atoli nie są w stanie się bronić przed inną gadaniną, jakoby jeden z nich czuł niechęć do obcych twarzy i zajmował się wypędzaniem ich ze swego otoczenia. Komisarza Rexa zagaduje się na środku Duckerstraße:

„Jestem pewien, że chodzi o istoty pozaziemskie. Typy z okularami przeciwsłonecznymi i ogolonymi głowami, na których znajdują się tatuaże”.

„Ma pan jakieś wytłumaczenie, czemu mogli to robić?”

Komisarz Rex drapie się po tyłku.

„Nie, dlaczego? Myśli pan, że znam może ich motywy? Uważa pan może, że rozmawiałem z nimi? Uważa mnie pan za szaleńca? Wierzy pan może, że osobiście znam te istoty pozaziemskie? Obserwowałem je tylko, tak że mam swój punkt widzenia na ten temat, kiedy wieczorami chodziłem po ulicach i na moje za…”

„Na pańskie co?”

„…Jestem śledzony na mojej drodze”

Daleko sięgające podejrzenie komisarza Rexa kieruje się na właściciela pobliskiej budy z kserografem. W mało której innej dzielnicy Berlina kopiuje się tyle co na Prenzlauer Berg. Dysertacje, listy, programy kinowe, całe strony literatury fachowej i rzecz jasna plakaty. Zdarza się czasami tak, że idzie się po leżącej na uboczu ulicy i niespodziewanie wynurza się buda z kserografem. Najczęściej i bez tego ma się przy tym coś, co mogłoby zostać skopiowane. Numery telefonów, bilety lotnicze lub miesięczne na komunikację miejską.

Komisarz Rex podejrzewa właścicieli budek z kserografami, że zlecali zdzieranie plakatów, aby w ten sposób podnieść obroty swych maszyn. Osobiście dogląda obdukcji kopiarek. Lekarz sądowy dokonuje lustracji wewnętrznego życia tych maszyn. „W ostatnim czasie były tutaj kopiowane całe stosy zielonego, niebieskiego i czerwonego papieru”, wyjaśnia. „Od formatu A3 do A5. Poza tym ślady odcinanego przed miej…”, lekarz sądowy rzuca okiem na przepełniony kosz do papieru, „…i wiele źle sporządzonych kopii”.

Komisarz Rex odwraca się do kobiecej siły usługowej.

„Młody mężczyzna przy kopiarce trzy, kiwający w ich stronę. Nie ma w nim czegoś podejrzanego?”

„Nie, nie tak wprost”, odpowiada kobieta za kontuarem. „Przychodzi tutaj codziennie, aby zrobić dokładnie 10 kopii”.

„To brzmi nad wyraz problematycznie”.

„Zakochał się we mnie, gdyby chciał pan to wiedzieć. Za każdym razem kopiuje 10 razy wzorek, na którym stoi napisane dużymi literami ‘Kocham cię’. Za każdym razem muszę mu pokazywać, jak zakłada się papier. Ma przy tym do dyspozycje zawsze tę samą maszynę”.

Komisarz Rex drapie się.

„Zauważyła pani w otoczeniu swego zakładu jakieś działania, być może tego rodzaju, że ktoś zdziera plakat albo coś podobnego”.

„Tak, zauważyłam coś takiego. Przedwczoraj dokładnie naprzeciw ktoś zerwał plakat ze ściany. Wydawał się być bardzo zły”.

Rex wydobywa notatnik, tak jak i ołówek.

„O jaki plakat chodzi? Może pani bliżej opisać tę osobę”.

„To był plakat z ogłoszeniem na miss Prenzlauer Berg. Wyglądał mniej więcej tak jak pan”.

Komisarz Rex znowu chowa notatnik.

„Co złego to nie my”, myśli. „Niech pani zapomni po prostu o tym, co pani widziała”.

(przełożone z powodu powyższego dialogu)

Zmiana sceny: Słoneczne popołudnie w Duncker–Café. Klaus i Simone rozstali się. Teraz odnawiają swój stosunek. Klaus na twarzy i nad dłoniach ma czarne smugi udzielające mu rzucającej się w oczy powierzchowności. Makijaż Simone spłynął z licznymi łzami.

Przy stoliku siedzi kierowca wózka inwalidzkiego i z uwagą śledzi rozmowę tych dwoje.

„Zwyczajnie tego nie rozumiem, Simone. Od tygodnia jesteśmy osobno i nie wolno mi już ciebie nawet dotknąć. Ani twojej dłoni, ani twego policzka ani też twoich włosów”.

„Klaus, jak mam to powiedzieć. Wszystko poszło inaczej. Kocham cię jeszcze, ale nie mogę cię już obejmować. Klaus, proszę…”

„To się bierze z mojej choroby, nie? To jest przecież to, czyż nie? Prawdziwy powód, dlaczego mnie opuściłaś. To nie jest upadek miłości…”

Wtrąca się kierowca wózka inwalidzkiego: „Ta historia nazywa się: Upadek kultury”.

Klaus i Simone spoglądają na niego zmieszani.

„Już dobrze, już dobrze. Niczego nie powiedziałem” Kierowca wózka inwalidzkiego z zarumienioną twarzą zaczyna mamrotanie o surowym obowiązku meldowania się w urzędzie pracy.

„Klaus. Ja… ja… musisz zrozumieć. Odkąd u ciebie lekarze stwierdzili dżumę kości…”

„Dość, to mi teraz wystarcza. Wszystko zostało powiedziane. Nigdy nie chcę cię już widzieć…” Klaus zamierza podnieść się od stolika. W tym samym momencie słychać gwizd o brzmieniu podobnym do tego, jaki powstaje przy wypuszczaniu powietrza z opony. Ciało Klausa zapada się w sobie jak źle sporządzony suflet. Na powierzchni krzesła pozostaje nieokreślona kupa tkanek i skóry.

Do Duncker–Café wstępują komisarz Rex i lekarz sądowy. Poszukują sprawcy. Simone wpada w szok i wybucha spazmatycznym krzykiem i wyciem.

„Co, co diabła, się tutaj stało?”, pyta komisarz Rex podejrzliwie i prosi medyka o diagnozę. Ten dłubie laseczką w pozostałościach Klausa. Nuci przy tym piosenkę. Komisarza Rexa chwyta obrzydzenie na widok obdukcyjnej metodyki tego naukowca.

r

Ten spogląda do góry i szczerzy zęby. „Pewien rodzaj implozji szkieletu”, stwierdza i ciągnie dalej: „ Kości są tak kruche jak mąka panierowa. Typowe stadium końcowe dżumy kości. Najpierw butwieją kończyny, zabarwiają się na czarno a następnie następuje trach…”

Ponowna zmiana sceny. Ostatecznie rezygnują rozklejacze plakatów. Już mało kto odwiedza ich imprezy a ta garstka gości pojawia się jedynie przez czysty przypadek. Organizatorzy przyklejają na ścianach jeszcze kartki, na których stoi „PO PROSTU PRZECHODŹCIE”. Pod nimi znajdują się adresy. Jednakże zdzieracz plakatów nawet nie zatrzymuje się przed tymi mało wymownymi plakatami. Ten pracuje teraz w biały dzień na oczach wszystkich i dla wszystkich staje się znaną postacią. Kiedy pytają go o jego powody, wtedy milczy i ciągnie dalej.

Zatrzymuje się również przed urzędowymi ogłoszeniami zabraniającymi naklejania plakatów.

Organizatorzy uciekają na drugą stronę Danziger Straße i odtąd tam obklejają ściany. Ponieważ jednak mieszkający w owym miejscu kicyści obawiają się przejść przez Danziger Straße, miejsca imprez przenoszą się w końcu na drugą stronę. W ten sposób podupada scena kulturalna w obszarze ulic Lychyner–, Schliemann– i Duncker. Do zamknięcia przyłączają się ostatecznie knajpy, bowiem tylko tam gdzie są imprezy, tam również jest publiczność. Nie pojawiają się turyści, gdyż media informują, że pod względem kulturalnym „nic się już nie dzieje” w dzielnicy LSD”.

Mieszkańcy są we własnym gronie.

Parki kicystów wałęsają się wieczorem po Schliemannstraße.

„Ty, miałabym znowu ochotę być na koncercie”.

„Czegoś takiego tutaj nie ma”. „Wtedy była przynajmniej knajpa. Mam już po uszy wiecznego siedzenia w domu i oglądania telewizji”.

„Czegoś takiego także tutaj nie ma. Bogu niech będą dzięki”.

„Co powiedziałeś?”

„Zapomnij o tym. Pozwól nam udać się do domu i oglądać telewizję”.

© by Robert Rescue & Andrzej Pańta

Za zgodą Autora

przełożył Andrzej Pańta

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.