Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Andrzej Pańta: „Skamieliny” - poemat polityczny

<strong>Andrzej Pańta</strong>

Pamięci wszystkich ofiar policyjno–prokuratorsko–sądowego bezprawia w tzw. Trzeciej Rzeczypospolitej: gwałconych, zastraszanych względnie mordowanych w całym majestacie makulatury zwanej kodeksem karnym lub kodeksem postępowania karnego*.

Nie czekając na oficjalne wyniki ustawy lustracyjnej postanowiłem zlustrować się sam. Pod pojęciem lustracji rozumiem coś całkiem innego aniżeli obiegowe znaczenie tego słowa. Zaglądam mianowicie do słownika łacińsko–polskiego, gdzie czytam: „Lustratio, 1. oczyszczenie za pośrednictwem ofiary pojednawczej, odpokutowanie, 2. ofiara oczyszczalna, przebłagalna, pojednawcza, 3. przewędrowanie, przebieg, podróż”. Czyli ma się wręcz odwrotnie niż usiłował wmówić nam to Adam Michnik, że wynik lustracji może przypominać widok po wrzuceniu granatu do szamba — będzie cuchnęło i do każdego przylgnie jakiś smrodek.

Zatem nie o taką lustrację mi chodzi, ale tkwiąc w łacińskim źródłosłowie tego procesu nie będę składał ofiar z ludzi ani ze zwierząt ani z rzeczy znajdujących się na zewnątrz mnie, lecz z mej intymności wydobędę takie słowa, obrazy i decyzje, dzięki którym dojdzie do efektu lustracji w pierwszym znaczeniu tak podanego słowa.

Zaczynam więc i mentalnie wracam do początku lat osiemdziesiątych, kiedy to robiłem za pilnego studenta na tzw. polonistyce przy Uniwersytecie Śląskim w Stalinogrodzie, która jednak z przyczyn politycznych znajdowała się w Sosnowcu, i tam na różnych zajęciach spędzałem większość danego mi czasu. Nie zaniedbując oczywiście uczestnictwa w różnych innych działaniach, jak na tzw. młodego autora przystało: wieczorki autorskie, wystąpienia, publikowanie własnych tekstów w czasopismach i książkach, czyli bieganie po redakcjach i wydawnictwach, staranie się o stypendia, do tego popijawy w tzw. kole młodych piszących — rzeczy powszechnie znane w kręgach artystycznych.

Sielankę tę jednak przerwało pewnego dnia jakieś wezwanie, potem drugie i trzecie, które zupełnie ignorowałem, nie myśląc stawiać się gdziekolwiek poza wyznaczonymi sobie punktami. Lecz nadawcy tych wezwań nie dawali za przegraną, i jak się później okazało, zostałem wytypowany na tajnego współpracownika przy stalinogrodzkiej Ubecji, i w onych dniach, przed i po wprowadzeniu tzw. stanu wojennego nie było takiego miejsca (w czytelni, kawiarni czy na spacerze nad Czarną Przemszą), w którym nie nadziałbym się na czyhającego na mnie oficera; wprawdzie niczym mi nie groził ani też nie obiecywał złotych pagórków, ale zależało mu na moich wypowiedziach o kilku kolegach z grupy „Kontekst”, których wówczas zamierzano rozpracować, i bez tajnopisów, których ode mnie oczekiwano, jakoś im nie szło, stąd te ustawiczne nalegania.

W każdym razie czas mijał, a gdy milczałem, owe nalegania stawały się coraz ostrzejsze, co w rzeczy samej było już wystarczająco stresujące, i gdy miałem już wszystkiego dość i ponieważ jestem jawnopisem, i z definicji zależy mi bardziej na rozpowszechnianiu moich tekstów a nie na ich utajnianiu, pewnego dnia udałem się do psychiatry miejskiego, i zwierzyłem mu się z mych urojonych czy rzekomych kontaktów z Transcendencją. A skoro i bez tego robię wrażenie wystraszonego, ten łatwo dał się przekonać o ich autentyczności, dzięki czemu stałem się posiadaczem ślicznej historii choroby, gdzie stało coś o schizofrenii itp. zaletach mego rozchwianego umysłu. W każdym razie po następnym najściu nękającego mnie ubeka, wygarnąłem mu wszystko, co myślę o jego instytucji, w postaci listu na oficjalny adres komendy wojewódzkiej tzw. MO, gdzie go mam i jemu podobnych, i nie życzę sobie żadnych zakłó ceń w mych dalszych kontaktach ze sferą bytu niewidzialnego, które uwiarygodnić może mój psychiatra. I o dziwo i zrozumiałe samo przez się, że odtąd nie nachodził mnie już żaden tajniak czy jawniak, i tak aż do końca tej formacji ustrojowej moje pole widzenia pozostało czyste od tego rodzaju elementu, i z zadowoleniem mogę rzec, że zamiast paru kolegów wydałem kilka bardziej lub mniej udanych książek, w przeciwieństwie do innych piszących, jak to niebawem się okaże, dlatego boją się tego jak oparzelin, choć z pewnością o wiele bardziej opłacałoby mi się to pierwsze, nie tylko ze względu na stan portfela, ale i na nastrój ogólny, jak to rozwinę poniżej, ale na razie gęstą mgłę na tę łąkę niech ześlą anioły.

W owej epoce tzw. schyłkowego socjalizmu, która wedle niektórych miała trwać jeszcze jakieś pięćset lat, krążyło mnóstwo podziemnych wydawnictw, tajnej prasy i nielegalnej bibuły, i obojętnie czy rzeczy te były wydawane przez zorganizowane samorzutnie podziemie czy podziemie prowokowane odgórnie przez ubecję (po tym zresztą można rozpoznać źródło tych publikacji — im fatalniejsza jakość druku, tym pewniejszy autentyk, co zresztą później także było podrabiane przez struktury ubeckie), u większości czytelników tych rzeczy lektura kończyła się przeważnie poważną utratą wzroku, jeśli nie ślepotą w ogóle, czego też znam kilka przypadków. Co sprytniejsi, którzy nie zamierzali narażać oka ani narażać się na uwięzienie za posiadanie i przechowywanie takich oszczerczych materiałów, słuchali Radia Wolna Europa i innych wrogich agencji, lecz na skutek totalnego zagłuszania tracili przy tym słuch. Na marginesie zatem tej refleksji nasuwa się uwaga ogólniejszej natury, że najstraszliwszym efektem stanu wojennego, oprócz spisanych na straty zabitych, jest ślepota i głuchota co bystrzejszych umysłów poszukujących wiarygodniejszych źródeł wiedzy niż oficjalne, zatruwające poza tym dusze młockarnie rządowe.

No, ale byli jeszcze sprytniejsi i przenikliwsi, jak ja, którzy nie czytali ani samizdatów ani nie słuchali Wolnej Europy, nie mówiąc już o zmilitaryzowanych mediach, bo po prostu wystarali się u swoich promotorów o swobodny dostęp do prohibitów, niezbędny im do pracy naukowej, i świat wolnej myśli stał przed nim otworem. W ten sposób mogłem dostać każdą książkę, jaką pragnąłem przeczytać, i nigdy się nie zawiodłem na tej metodzie, choć miało to niewiele wspólnego z tematem mej pracy dyplomowej, który brzmiał Wpływ gwarowych wyrażeń wulgarnych Małopolski na ogólny rozwój polszczyzny w dobie wczesnego renesansu, dzięki temu dotarłem jednak do oryginalnych utworów Horsta Bienka, chodzi mi o jego poezje, i kilka z nich postanowiłem przetłumaczyć. Jakoś dowiedział się o tym red. A. K. Waśkiewicz z Integracji, i zachęcił mnie, żebym przetłumaczył ich jeszcze trochę do następnego numeru tego pisma. Przystałem na coś takiego i nieco tych Bienkowych tekstów jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego wysłałem do Gdańska. No, i zostały opublikowane w tym piśmie, ale dopiero po trzech latach, gdy przestało obowiązywać bezprawie stanu wojennego i wszystko powróciło do normalnego bezprawia, czyli — jak pisze Walter Benjamin — do powszechnego stanu wyjątkowego szarej rzeczywistości, w jakiej przyszło nam dalej żyć.

Acz ta, jeśli się bliżej przyjrzeć, nie była znowu taka szara, skoro miało się odrobinę wyobraźni i było się w stanie zabujać w różnych jej wariantach bez odrywania się wszelako od jej podłoża. Pewnie, że nic już nie było takie jak przedtem, ale znów pojawiły się redakcje, wydawnictwa, wieczorki autorskie, i to w różnych obiegach, maskony liberalizmu, z czego zacząłem korzystać w całej pełni, i biegałem po tych instytucjach z moimi utworami albo wysyłałem je tam pocztą. M. in. przybywało mi także poetyckich przekładów Bienka, które pokazywałem i czytałem na każdym spotkaniu, że wkrótce zaczęły budzić coraz większe zainteresowanie, i stąd postanowiłem wydać je w formie książkowej w bydgoskiej „Galerii Autorskiej” u Solińskich; ci po pewnej dyskusji zaakceptowali coś takiego, stawiając wymóg, żebym załatwił prawa autorskie. Jak do tego doszło, przedstawiłem już gdzie indziej*, i w rzeczy samej książka ukazała się tak, jak to sobie wymarzyłem.

Historia nie znosi jednak żadnego zastoju, i gdy wszedłem w kontakt z Bienkiem, dostałem od niego dalsze jego publikacje z pełną aprobatą do ich przekładania i popularyzowania w tym kraju, gdy jednak zajmowałem się nimi nastąpił ostateczny krach ówczesnego reżimu i do władzy doszedł Tadeusz Mazowiecki, intelektualista, który sądził, że zmieniając nazwy rzeczy i instytucji tym samym przekształci radykalnie sposób ich bycia i funkcjonowania. Postawił tzw. grubą krechę, której potem chyba nie zauważył po ciemku, i sam pierwszy wpadł w owo szambo, które w całej swej okazałości pozostało po poprzedniej formacji ustrojowej; jego granat zwany reformą ustrojową wprawdzie nie eksplodował w tej postaci, jak pierwotnie planowano, ale smród i tak rozszedł się po całej okolicy i dotknął wszystkich żyjących na tym obszarze.

Nowomowa zakwitła jak nigdy i zrozumiałe samo przez się, że nikt już (oprócz A. Michnika) tego szamba nie nazywał szambem, lecz przydawano mu szlachetne nazwy i przydomki jak niepodległe, samorządne i demokratyczne, smród już nie był smrodem, bezprawie bezprawiem, i pewnego dnia nie obudziliśmy się już w nocnikach, lecz w kraju prawa, sprawiedliwości, demokracji i na gładkiej drodze do Europy czekającej na nas z niewymuszoną tęsknotą, jakby nie miała niczego innego do roboty. Każdy mógł zająć się, czym chciał, lecz ilość przysługującej mu wolności określał stopień przynależności mafijnej do żłoba, o czym wkrótce sam przekonałem się osobiście na własnym grzbiecie i genitaliach.

Na horyzoncie pojawił się mianowicie niejaki Rafał Budnik, który również zainteresował się utworami Horsta Bienka, a ponieważ ten dał mu mój adres, po pewnym czasie zaczął mnie nachodzić. Zakładał wydawnictwo i na gwałt potrzebował jakichś rękopisów, najlepiej autorów niemieckich, aby tam uruchomić podania o granty, w tym również na rzeczy Bienka. Nie docierało do niego, że mam już na nie te prawa, są te moje przekłady, i postanowił ten problem zawłaszczyć. I to dość skutecznie, bo już po pół roku ukazała się pierwsza książka pt. Brzozy i wielkie piece. Wprawdzie dość kulawa, bo i w dacie śmierci Autora nastąpiła pomyłka (30. 11. 90 zamiast 7. 12. 90), ale co książka to książka. Na moje prośby, błagania i groźby, żeby odstąpił od tej przestępczej działalności, skoro — jak mu dowodziłem — coś takiego bardziej szkodzi Bienkowi niż mnie — nie dostałem żadnej odpowiedzi.

Pochłonięty przez inne życiowe brudy stopniowo zaczynałem zapominać o tym drobnym, jak się z początku wydawało, incydencie. Po dwóch latach lub więcej ukazała się wszakże druga książka Bienka, wydana przez tegoż R. Budnika w Gliwicach. Wobec tego napisałem oświadczenie, które wysłałem do większości czasopism i gazet w tym kraju, gdzie też zostało opublikowane:

Oświadczenie

Oświadczam niniejszym, że dwujęzyczne wydanie książeczki Horsta Bienka pt. Podróż w dzieciństwo, jakie miało nieszczęście ukazać się w gliwickim wydawnictwie „Wokół nas”, jest tworem całkowicie pirackim i nielegalnym, ponieważ sam posiadam odautorskie prawo na przekładanie na język polski i wydawanie utworów H. Bienka w jakiejkolwiek postaci, czym natomiast nie może wylegitymować się Rafał Budnik i jego kumple, gdyż ich do tego nie upoważniłem. Po to istnieje tzw. opcja, że jej posiadacz może spokojnie zajmować się dziełami danego autora wiedząc, że nikt inny nie ma prawa mu tego odebrać, przed czym zresztą ostrzegałem już tegoż Budnika, ale jak widać bezskutecznie. Mimo nowego prawa autorskiego nadal jednak panuje bezprawie. Pikanterii bowiem dodaje fakt, że książeczka ta została sfinansowana przez bońskie federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Dotąd uważałem, że zostało ono powołane do przestrzegania prawa; tymczasem jednak jest inaczej, bynajmniej nie tylko w tej sprawie. Czyli swój dogadał się ze swoim?!

Piekary Śl., 25 lutego 1994 r.

Uderzyłem w stół i, proszę szanownych truposzy, na reakcję nie musiałem czekać zbyt długo. — Z jednej strony Budnikowe nożyce odezwały się kontroświadczeniami w kilku gazetach, gdzie czytam m. in., że moje uroszczenia są całkowicie bezpodstawne i że sam sobie wyprodukowałem owe dokumenty, co autorytatywnie potwierdza ambasada niemiecka!* Z drugiego boku zaś złożył na mnie doniesienie do tzw. policji, i ta w postaci dwóch cywili — niejakiego Kożucha i Galińskiego uprowadziła mnie w pewne majowe południe w trakcie obiadu (nie mogąc się doczekać, aż nie stawię się na drugie prawidłowo doręczone wezwanie), a ponieważ tzw. Piekary Śląskie są wiochą kolosalną i na skutek szkód górniczych jazda przez nie jest koszmarem, więc dla tak wrażliwej osoby jaką jestem, skończyło się to zwyczajnie katastrofą i całkowitym rozstrojem układu pokarmowego. Żeby chociaż mieli do dyspozycji samochód osobowy, ale nie, ci niegodziwcy uprowadzili mnie w tzw. suce — ciężarówce przeznaczonej do przewozu bagażu.

Na domiar złego, gdy znalazłem się na tzw. posterunku, który przypominał raczej melinę z marginesu społecznego, z olbrzymim grzybem na ścianie, tylko nie urząd państwowy, nagle wypłynęły moje rękopisy sprzed lat, którymi miałem to niby zagrażać owemu Budnikowi, i że jest na to paragraf o tzw. pogróżkach, nie potwierdziłem jednakże autorstwa tych rzeczy, bo nie widziałem ich z bliska, tylko z grubsza przypominały moje teksty. W każdym razie zakwestionowałem wszystkie stawiane mi zarzuty, odmówiłem wszelkich zeznań i na dwa tygodnie wyjechałem do Gdańska, gdzie miałem kilka występów i wieczorków, i czas ten z pełną werwą spędziłem znakomicie.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy wróciłem na mą górnośląską placówkę, na której zastałem cały stos policyjnej makulatury wzywającej mnie do niezwłocznego stawienia się na tym posterunku w celu składania dalszych wyjaśnień, i cóż mi takiego nie zrobią, jeśli uchylę się od tego „obowiązku”! Oczywiście wszystkie podane terminy dawno już minęły. W toku tzw. dochodzenia wyszła też na jaw ta moja dawna „historia choroby” u psychiatry miejskiego, i treść jednego z wezwań była taka, żebym stawił się u tegoż w celu poddania się kastracji, czy pisząc owe liryki do Budnika byłem poczytalny lub nie. Odpoczywałem po mych gdańskich występach i jeszcze nie wszystko było dla mnie jasne.

Nazajutrz skoro świt napadł na mnie we własnej osobie ów Budnik, i od razu zaczął mnie zastraszać, że natychmiast przejaśniło mi się w głowie, kto stoi z kim i kogo bronią tzw. strażnicy bezprawia. Ten bowiem wiedział już o wszystkim, a zwłaszcza o tej historii choroby, co swoją drogą także podlega podobno ochronie prawnej i nie należy jej udostępniać osobom trzecim, zwłaszcza zaś zainteresowanym takimi kwestiami. Zastraszał mnie w ten sposób, że jeśli nie pokażę mu tych Bienkowych świstków, to przestrzeli mi kolana i załatwi mnie tak, że przez trzy miesiące nie wyjdę z psychiatryka. Odmówiłem i, rzecz jasna złożyłem odpowiednią skargę, która została zatuszowana, i taki ubol jak Galiński oświadczył, że Budnik tylko żartował, że nie ma mowy o żadnym przestępstwie!

Czyli miałem rację twierdząc, że lepiej bym zrobił wchodząc w owo ubeckie gówno, i gdybym poza książkami wydał także paru kolegów, którzy mogliby chodzić teraz w aureoli męczenników, a poza tym tkwiłbym w tych śmierdzących układach, i ani rusz nie ruszyłyby mnie takie chodzące śmieci jak Budnik czy Galiński.

Zamiast tego napisałem sobie na pamiątkę poemacik o tym wszystkim w formie listu otwartego do tzw. komendanta wojewódzkiego policji, w którym wypominałem mu gangsterskie praktyki jego podwładnych w Piekarach Śląskich, i wysłałem ten tekst do paru gazet i instytucji.

Oczywiście, nikt nie raczył nawet ruszyć łepetyną, żeby zrozumieć, o co mi chodzi, i gdy po raz drugi po przeszło miesięcznym pobycie wróciłem z Gdańska, już w dość głębokiej depresji i tracąc powoli rozeznanie w tym wszystkim, zastałem następny stos wezwań i pogróżek, a już zupełnie pogrążyło mnie w grobie następne porwanie — tym razem do prokuratury tarnogórskiej. Na nic moje tłumaczenia i prośby, że jestem chory, że nie mogę zrobić nawet trzech kroków, i mimo wcześniejszych obietnic, iż przedtem zbada mnie lekarz na pogotowiu, zostałem przez te policyjne mamuty dowieziony na miejsce przeznaczenia i tam ujrzałem nowego obercenzora, skoro nie ma już tradycyjnej cenzury i żyjemy w kraju wolności słowa, humanizmu i sprawiedliwości. Na pierwszy rzut oka sprawił na mnie wrażenie eunucha, ale jak się okazało robił tutaj za prokuratora i nazywał się Jacek Kalke z Kalet. Taki przemądrzały, że zaczął robić mi zarzuty, iż nie rozumiem znaczeń podstawowych wyrażeń, jak np. „gangster”, jakbym nie grał całą diachronią tego słowa, i że powinienem za to beknąć, najpierw rzecz jasna w psychiatryku.

Zdołowało mnie to jeszcze bardziej, i już w stanie zupełnego rozkładu, lecz nie kładąc głowy w piasek toczących się wydarzeń, po raz trzeci udałem się do Gdańska, gdzie z krótkimi przerwami udręczałem sobą i moją depresją siebie i innych do późnej jesieni, a gdy znudziłem się mojej opiekunce, znalazłem sobie następną w Jeleniej Górze, a potem we Wrocławiu, tak że do domu powróciłem dopiero po nowym roku, gdy zgodnie z panującym bezprawiem z powodu nie wykrycia sprawcy oprawcy musieli umorzyć toczące się wobec mnie postępowanie.

Oczywiście wedle uznania „samodzielnego” prokuratora w każdej chwili takie postępowanie można wznowić, i po jakimś półtora roku z hakiem historia się powtórzyła. Kiedy byłem już zdrów jak wyklonowana owieczka a cała ta zaszłość była mi już zupełnie obojętna jak zeszłoroczne paprocie, nie stąd nie zowąd, bez wcześniejszego wezwania, zostałem uprowadzony po raz trzeci — tym razem do psychiatryka w Tarnowskich Górach, i to w stylu iście stalinowskim: jak nie pójdę grzecznie i będę się stawiał, tak zastraszali mnie ci bandyci z piekarskiej policji, to zakują mnie po prostu w kajdany i doprowadzą siłą! Czyli ma zupełnie rację Utz Rachowski, kolega, bliski mi poeta z byłego enerdówka, twierdząc, że dla tych skamielin przeszłości nie ma żadnej różnicy, czy gwałcę noworodka, morduję staruszkę czy piszę tylko wiersz, i gdyby mieli na tyle wolne ręce, to po prostu spałowaliby mnie gdzieś w zaroślach nie zaprzątając już sobie głowy mym dalszym losem, jak tyle razy działo się to już w przeszłości, albo (odczytując to ze sposobu ich zachowania wobec mnie) tacy kaci jak Kalke czy Galiński, gdyby im na to pozwoliły „przepisy” bez wahania powiesiliby mnie na strunie od fortepianu.

Naturalnie nie stawiałem oporu i dałem się doprowadzić do tego psychiatryka, gdzie poza tym mogłem prowadzić własne obserwacje, terenowe, i obok sumy nieszczęść, jaką przedstawiali klienci tego zakładu, nastąpił szykan ciąg dalszy: Jakiś chędogi adiunkt, który nie może sobie poradzić z tą całą rzeszą cierpiących, jął zastraszać mnie, że jeśli nie będę posłuszny i nie dam się przepytać, to ma prawo zamknąć mnie tu na trzy miesiące i poczęstować seriami bolesnych elektrowstrząsów, skoro w rozpoznaniu stoi schizofrenia i w dalszym ciągu będę stawał okoniem. Jakoś temu idiocie nie nasunęło się, że coś tu nie tak, skoro już od dwunastu lat nie ma żadnych wpisów i dalszego przebiegu leczenia, a powszechnie przecież wiadomo, że nawet na tydzień nie wolno takiego schizofrenika zostawić bez opieki, nie mówiąc już o koniecznym podawaniu psychotropów! Czyli taka schizofrenia jak on psychiatra.

Na marginesie zaś nasuwa mi się pewne spostrzeżenie o zachowaniu i przestrzeganiu tajemnicy lekarskiej w tym kraju, co wygląda żałośnie. Jakiś czas potem bowiem udałem się do psychiatry miejskiego, chciałem się zarejestrować, rejestratorka patrzy zdumiona w tę historię choroby, i coś jej się nie zgadza, że klient przy tej chorobie nie jest już odnotowywany od dwunastu lat; w każdym razie udało mi się odwrócić jej uwagę i wynieść ten dokument, że na przyszłość nie będzie mnie już szantażował żaden prokurator czy inny stójkowy. Aliści na dobrą sprawę każdy mógł tam przyjść, podać się za mnie i zajrzeć do tej makulatury. I chyba nie dotyczy to tylko tego przypadku*.

I mimo obelg tego „adiunkta” i robiącej notatki z tego porwania dzierlatki aspirującej do pracy naukowej w owej specjalizacji, dałem się jednak przepytać, gdyż myślałem, że w ten sposób wszystko zostanie już odfajkowane, ale gdzież tam! Tutaj bowiem dochodzimy do samego sedna rzeczy. —

Jakiś miesiąc po tym incydencie, gdy w pewne zimowe popołudnie spokojnie zajmowałem się poezjowaniem, bujaniem w obłokach i dłubaniem w nosie, znowu pojawił się umundurowany żłób z miejscowego komisariatu z kolejnym wezwaniem, lecz tym razem kategorycznie odmówiłem jego przyjęcia. I proszę zmarłych, jak ci nie wrzaśnie ten wieprz, co pozwolę sobie zacytować dosłownie: „Już my cię chuju tak załatwimy, że do końca życia nie wyjdziesz z depresji!” Rzecz jasna, że czegoś takiego nie mógł tak od siebie wymyślić prosty funkcjonariusz przeznaczony do roznoszenia korespondencji, lecz musiało to być omawiane na ichnich odprawach i naradach, a ponieważ ściany wszędzie mają uszy, po jakimś czasie dotarło to również do prostego urzędnika, i gdy temu puściły nerwy, więc wychlapał to zdanie jak mały dzieciak.

Zrozumiałe więc samo przez się, że w tym całym łańcuszku represji i szykan nie chodziło bynajmniej o jakieś pogróżki wobec Budnika czy lżenie funkcjonariuszy, ale o fakt, że odmówiłem wówczas współpracy z tym gnojem ubeckim, na skutek czego w niwecz obróciła się przygotowywana przez nich prowokacja wobec grupy „Kontekst”, co — jak widać — nie zostało zapomniane do tej pory, i choćbym przeszedł nie tak ulicę, zawsze można byłoby rozpocząć przeciwko mnie jakieś dochodzenie, a rzecz z Budnikiem była tylko znakomitym pretekstem ku temu.

Mogli mnie przecież załatwić całkiem czysto i od ręki, że niby sfałszowałem te Bienkowe dokumenty, ale rzecz całą trzeba byłoby zamknąć raz na zawsze, gdyby okazało się, że są one prawdziwe. Jakoś nikt nigdy nie poruszył już więcej tego problemu. Co innego zaś tak nieokreślone pojęcia jak lżenie czy wyszydzanie, które można kontynuować do samej śmierci, umarzać i wznawiać co pół roku, czyli mówiąc po ludzku doprowadzać siłą na posterunek lub do psychiatryka, i to całkowicie zgodnie z panującym tutaj bezprawiem.

Aby jako tako uchować się w mej czystości i by nie przylepił się do mnie jakiś przypadkowy kał, gdy wybuchnie ów słynny Michnikowy granat, postanowiłem wyemigrować, lecz do tego czasu, dla zabezpieczenia sobie zaplecza, wysłałem list do ówczesnego komendanta wojewódzkiego policji, niejakiego Mastalerza, cytując mu zdanie jego podwładnego z Piekar Śl., zastrzegając się równocześnie, że jeśli jeszcze raz pojawi się tutaj jakiś cywil lub umundurowany i będzie mnie inwiligował, to zejdę do podziemia, skąd powysyłam listy do wszystkich ambasad i konsulatów z opisem tego problemu, i że niestety nie znają dnia ani godziny, kiedy w tych przedstawicielstwach wybuchnie coś mocniejszego niż poczciwa bździna — będzie nie tylko skandal na skalę międzynarodową, ale władze będą musiały zapewnić ochronę tych obiektów w postaci jednostek antyterrorystycznych, czyli koszty całej tej operacji pójdą w miliardy, jeśli Amerykanie ściągną swój własny oddział szybkiego reagowania, i już coś takiego pochłonie cały policyjny budżet. I o dziwo: Wprawdzie nie dostałem żadnej odpowiedzi na ten list, ale od tego czasu, choć mija już przeszło rok, nie pojawiła się jeszcze tutaj żadna policyjna oferma, dzięki czemu mogłem i mogę spać w spokoju, czego też życzę wszystkim pozostałym zmarłym, amen.

Andrzej Pańta



* Mam tu na myśli również powtórne morderstwo na ofiarach z kopalni „Wujek”, zabitych tych razem przez „niezawisły sąd” w Stalinogrodzie, kiedy okazało się, że ich rzeźnicy są „niewinni”.

* W tekście pt. Przygoda w literaturze. Kilka wzmianek o Horscie Bienku, zamieszczonym w czasopiśmie „Hoffnung” 1995, nr 24/25, na s. 9.

* Cała zabawa polega tutaj znowu na tym, że ponownie mamy do czynienia ze znanym już zjawiskiem, że kat jest sędzią we własnej sprawie, i taką opinię wydał niejaki G. Ziegler, mąż M. Podlasek, tłumaczki tych książek, dzięki któremu R. Budnik tak łatwo dostawał owe granty.

* Że w tym kraju zbyt długo nie da się zachować nawet najbardziej strzeżonego sekretu: od planów wprowadzenia stanu wojennego po tajną naradę menadżerów instytucji kulturalnych, na której mówiło się o przekupywaniu krytyki, by dobrze pisała o ich poczynaniach, i nie takie rzeczy udało mi się przypadkowo podsłuchać pod drzwiami różnych stalinogrodzkich instytucji, o tym będzie mowa w przejściu do następnego kręgu polskiego piekła.

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.