Zimowa szkoła parkowania ujawnia się, gdy na dworze jest poniżej minus pięć. Autobus podjeżdża na peron i kierowca, z troski o pasażerów marznących na przystanku, otwiera na oścież wszystkie drzwi w pojeździe (oprócz tych przy swojej kabinie, rzecz jasna), by mogli wejść, po czym gdzieś sobie idzie. Nie wiadomo, czy włączył w autobusie ogrzewanie, bo po kilku minutach nie ma to już żadnego znaczenia: temperatury wewnątrz i zewnątrz się wyrównują.
Są też szkółki bardziej elitarne. Na naszej pętli jeden z kierowców podjeżdża na peron, otwiera drzwi, czeka aż trochę pasażerów wsiądzie, wtedy zamyka wszystkie drzwi i nic nikomu nie mówiąc też sobie gdzieś idzie. Gdyby w środku wtedy ktoś dostał zawału, nie miałby szans – trzeba czekać, aż panisko wróci i wypuści.
Czasem jeżdżę autobusem, którego kierowca musi czuć się jak transatlantycki pilot PLL LOT. Jak wiadomo, polscy pasażerowie klaszczą takiemu po każdym udanym lądowaniu. Otóż nasz kierowca czasem bierze nie ten zakręt na dwupoziomowym skrzyżowaniu w środku miasta i jedzie w jakimś zaskakującym kierunku. Wtedy pasażerowie blisko kabiny – w odróżnieniu od kierowcy, znający trasę – na wyprzódki doradzają mu głośno, jak z tego wybrnąć, gdzie skręcić itp. Po szczęśliwym powrocie autobusu na trasę klaszczemy panu kierowcy – czyż na to nie zasłużył?
Kto weźmie udział w takiej przygodzie nie dziwi się, że w Warszawie autobusy jeżdżą stadami – w stadzie wystarczy przecież, że jeden zna trasę. Ostatnio jednak widziałem coś, co wpędziło mnie w głębszą zadumę. Z pętli wyruszyły równocześnie, jeden za drugim, cztery tramwaje: trzy tej samej linii, pomiędzy nimi czwarty mający przez pierwsze pięć kilometrów wspólną z nimi trasę. Na tych pięciu kilometrach tory ani razu się nie rozgałęziają. To co, ci też nie znają trasy?
Do tegorocznych świąt Warszawski Transport Publiczny przygotował się wyjątkowo starannie. Znaczna liczba autobusów wyrusza na miasto zaciemniona – z zepsutymi zewnętrznymi elektronicznymi wyświetlaczami numerów linii i tras przejazdu. Dzięki temu autobusy nie przyćmiewają bardzo pięknych ulicznych ozdób świątecznych, a pasażerów marznących na przystankach wprawiają w miły przedświąteczny nastrój: numer podjeżdżającego autobusu jest dla nich do ostatniej chwili niespodzianką.
To najlepsza ilustracja stosunku warszawskiej komunikacji publicznej do pasażerów: autobusy jeżdżą? Jeżdżą. To o co chodzi? Ale czy Państwo kupiliby piec kuchenny czy mikrofalowy z zepsutym wyświetlaczem? Dlaczego nie, przecież wszystko w nim grzeje, kręci się, działa jak trzeba?
Bo żadne super-hiper autobusy z wyściełanymi siedzeniami nie pomogą. Dopóki kierowcy autobusów (i motorniczowie) nie zrozumieją, że pasażerowie to klienci ich firmy - nie balast utrudniający wyrobienie dniówki, a rozkład jazdy to handlowa oferta dla pasażerów - nie rozpiska liczby kursów, nie należy liczyć na to, że użytkownicy samochodów osobowych zapałają sympatią do komunikacji publicznej i się do niej przesiądą. Czego sobie i Państwu świątecznie życzę, oby już na najbliższy Nowy Rok.
Pierwsza wersja tekstu ukazała się w „Nowej Gazecie Praskiej”