Dzisiejszy dzień jest ostatnim poniedziałkiem podczas prezydencji Bułgarii w Unii Europejskiej. W nocy z soboty na niedzielę formalnie stery w Unii przejmie Austria. Sofia swoje półroczne przewodnictwo w UE zaczęła z impetem. Wielce charakterystyczny szef rządu, Bojko Borisow na swojej pierwszej konferencji prasowej skrytykował pomysły oddawania Polski pod unijny pręgierz i stosowania artykułu 7. Ba, nawet ostro zaatakował szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska. Premier Borisow w zasadzie wprost powiedział, ze Bułgaria nie chce głosowania w sprawie Polski podczas „swojej” kadencji w Unii. Tyle, że później Bułgaria bywała bardzo podatna na naciski z zewnątrz. Może nawet nie tyle Komisji Europejskiej jako takiej, lecz unijnego rozgrywającego czyli Niemiec. Im dalej w ten słowiański las, tym więcej było drzew niezgody. Na posiedzeniach COREPER czyli ambasadorów krajów członkowskich UE przy Unii w Brukseli pod koniec bałkańskiej prezydencji dochodziło wręcz do utarczek miedzy ambasadorami Rzeczpospolitej i Bułgarii.
Nowa „Oś”. Tym razem z... Polską?
Teraz czas na Austrię. Między Warszawą a Wiedniem są różnice i wspólne mianowniki. Nie powinno być jednak złudzeń, które były obecne w polskich mediach (zwłaszcza „narodowych”) oraz po części w obozie rządzącym, gdy premierem tego kraju – najmłodszym w Europie – zostawał dotychczasowy, również najmłodszy w Unii, minister spraw zagranicznych naddunajskiego gabinetu i lider austriackiej Partii Ludowej 32-letni Sebastian Kurz. Uważano wtedy dość naiwnie (pamiętam pytania szeregu dziennikarzy), że Wiedeń doszlusuje do Grupy Wyszehradzkiej. Było to typowe „wishful thinking” – czyli myślenie życzeniowe. Austria jest zbyt związana z Niemcami, by pozwolić sobie na taką gwałtowną zmianę sojuszy wewnątrz UE. Potwierdziła to w połowie tego miesiąca wizyta austriackiego premiera w Berlinie i jego bardzo koncyliacyjne spotkania z liderami CDU (kanclerz Angela Merkel) i CSU (Horstem Seehoferem). Konserwatywnemu Kurzowi bliżej zreszta do bardziej konserwatywnej bawarskiej CSU niż centrowej i nijakiej w sprawach polityki imigracyjnej – CDU. A to właśnie stosunek do inwazji imigrantów spoza Europy, gównie muzułmanów, jest czymś co zbliża Polskę i Austrię. Można sobie wyobrazić bliską współpracę MSW w Warszawie i Wiedniu, ale choć Kurzowi ideowo będzie bliżej do Morawieckiego, będzie się jednak politycznie bardziej trzymał sukienki Merkel.
Promowana przez najmłodszego szefa rządu w Europie koncepcja „osi chętnych” ‒„Achse der Willigen” tworzy nadzieję na wspólny, realistyczny front wobec wyzwań związanych ze współczesną imigracją w Europie. Widząc to, nie można jednak zapominać o tym, co różni nasze oba kraje. A tą sprawą jest, niestety, kwestia oceny praworządności w Polsce. Sebastian Kurz tuż po objęciu sterów rządu „nad pięknym, modrym Dunajem” skrytykował Polskę, zgodnie z obowiązującą w Europie Zachodniej chadecko-liberalno-lewicową „polityczną poprawnością”. Gdyby doszło do głosowania artykułu 7. na Radzie Europejskiej, to na rodaków cesarza Franciszka Józefa na pewno liczyć byśmy nie mogli.
Co jeszcze łączy Polskę i kraj nowej unijnej prezydencji? Mało kto o tym wie, ale... rolnictwo. A ściślej biorąc, fakt że to właśnie nad Wisłą i Dunajem jest procentowo największa w Unii Europejskiej liczba młodych rolników (do 35 roku życia)! Paradoksalnie, na trzecim miejscu tej klasyfikacji, zupełnie inaczej niż w Europie Południowej jest państwo z bardzo niewielkim odsetkiem osób zatrudnionych w rolnictwie czyli Niemcy (tylko 3 % obywateli RFN pracuje w tym sektorze).
Pragmatyzm państw czy ideologia Komisji?
Już pojutrze, w środę odbędzie się w Brukseli „hearing” czyli „wysłuchanie” w sprawie Polski i artykułu 7. Mało kto w naszym kraju zauważył, że jesteśmy już w nowej sytuacji strukturalno-politycznej. Dotychczas bowiem swoistym „dysponentem” artykułu 7. była Komisja Europejska. Zwykle, przy całym zniuansowaniu, zajmowała ona wobec rządu RP stanowisko bardziej lub znacznie bardziej krytyczne niż państwa członkowskie. Tymczasem na środowym wysłuchaniu zjawi się przedstawiciel Komisji Europejskiej (prawdopodobnie „człowiek jednego tematu” Frans Timmermans, który pewnie już do końca swojego życia będzie się kojarzył z antypolską obsesją). Ale reprezentant KE przedstawić ma tylko fakty, a nie dokonywać ocen. Ujrzenie towarzysza Timmermansa z politycznym kneblem na ustach jest rzeczą samą w sobie ciekawą. Głównymi aktorami owego brukselskiego wysłuchania mają być jednak kraje członkowskie. Oznaczać to będzie znacznie bardziej merytoryczny stosunek do oceny sytuacji w Polsce. O ile Komisja Europejska bywa ideologiczna, o tyle twarde realia polityki międzynarodowej nie pozwalają państwom-członkom Unii na brak pragmatyzmu.
Coraz bardziej widać jak kraje członkowskie UE dzielą się względem stosunku do Polski. I tak w awangardzie stawiania Rzeczypospolitej do kąta są państwa Beneluksu: Belgia, Holandia i Luksemburg oraz kraje skandynawskie,zwłaszcza Szwecja oraz Dania, w mniejszym stopniu Finlandia. Najbardziej natomiast możemy liczyć na państwa „Wyszehradu”. W nieco mniejszym stopniu na Bałtów. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, choć nikt nikogo za rękę nie złapał, że Komisja Europejska wykorzystuje swoje instrumenty nacisku, na przykład budżetowego na mniejsze kraje, stawiając sojuszników Polski pod ścianą. Ostatnio najsłabszym ogniwem w tym środkowo-wschodnioeuropejskim łańcuchu solidarność z Polską okazała się Łotwa. To dość ryzykowna postawa kraju, który w ostatnich parunastu latach szczególnie intensywnie był oskarżany na forum organizacji międzynarodowych o brak poszanowania dla ludności rosyjskojęzycznej stanowiącej blisko połowę mieszkańców Łotwy. Czyżby Ryga chciała stracić sojusznika stale dotychczas broniącego go na forum zewnętrznym ?
Priorytet dla UE: „wojna” z USA, a nie „wojna” z Polską
Ostatnio jeden z dyplomatów, na placu Schumana w Brukseli, gdzie mieści się Komisja Europejska zażartował do mnie, że sprawa artykułu 7. będzie się toczyć jeszcze ze 20 lat. I obie strony będą zadowolone: KE, bo „nie odpuściła” ‒ a Polska, bo wciąż nie została ukarana. A co na to wszystko najwięksi „playmakerzy” europejskiej sceny politycznej, główni rozgrywający w Unii Europejskiej : Niemcy i Francja? Może to zabrzmieć jak paradoks, ale choć chcą postawienia Rzeczpospolitej, piątego co do wielkości kraju Unii do „politycznego kąta”, nie traktują tej sprawy jako głównego wyzwania dla swoich interesów. Dużo bardziej zajmuje ich „epoka lodowcowa” w relacjach transatlantyckich. Na razie „zimna wojna” Unii z USA szczególnie osłabia pozycję Angeli Merkel w CDU, w koalicji CDU-CSU, wreszcie w rządzie nad Szprewą. Musi też jednak niepokoić prezydenta Macrona: jego Francja może przez to pogłębić swój kryzys gospodarczy, z którego właśnie zaczęła wychodzić. A Polska? Na forum unijnym nie dajemy się wciągnąć w żadną antyamerykańską awanturę. U naszych europejskich partnerów wywołuje to zgrzytanie zębów, a czasem nawet ledwo skrywana wściekłość. Ale to już nie nasz problem.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (25.06.2018)