Właśnie wróciłem z kraju, w którym wcześniej nie byłem ‒ Arabii Saudyjskiej. Ale na Bliskim Wschodzie i w regionie Zatoki Perskiej byłem szereg razy: kilkakrotnie w Egipcie, trzykrotnie w Jordanii czy Katarze, nie mówiąc już o wielu wizytach w Izraelu i dwóch w Autonomii Palestyńskiej. Byłem też ‒ dwa lata przed premierem Morawieckim ‒ w Libanie, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Bahrajnie. Ten region to szczególne miejsce na świecie, ból głowy, „hot potato” ‒ jak mówią Anglosasi, bo rzeczywiście tego „gorącego kartofla” rzucają w siebie i między sobą światowe mocarstwa. W Bejrucie pomyślałem, że wojny o ten krajobrazowy i klimatyczny raj na ziemi toczą się dlatego właśnie, bo... jest rajem i wszyscy chcą go mieć na własność. Walki, konflikty zbrojne i wojny dyplomatyczne w tym regionie pokazują, że polityka międzynarodowa to nie jest biało-czarny film. Prezydent Syrii Baszar Al Asad to tyran, ale spora część syryjskich chrześcijan mówi, że przynajmniej ich nie morduje, w przeciwieństwie do fundamentalistycznej, muzułmańskiej opozycji, która chce obalić władze w Damaszku.
Walczą tu wszyscy ze wszystkimi: Żydzi z Arabami, Żydzi z Persami, Arabowie między sobą. Teheran podzielił świat arabski, na tych którzy go popierają, żeby nie powiedzieć jedzą mu z ręki, a tych, którzy nienawidzą go jeszcze bardziej niż Tel-Avivu. Ankara popiera część krajów i środowisk arabskich, używając ich do walki z Kurdami, a część zwalcza. Rosja licytuje, licząc, że przewagi uzyskane na terenach Syrii przehandluje za ustępstwa Zachodu (USA, Unii Europejskiej) w innym miejscu świata. Choćby na terenie dawnych republik sowieckich niebezpiecznie ‒ dla Rosji ‒ coraz bardziej orbitujących ku amerykańskiej czy europejskiej strefie wpływów. W Rijadzie – co za symboliczna scena – widziałem obrazek, który jest wielką metaforą podziału w świecie i arabskim i muzułmańskim: zamknięte, ciemne i głuche ambasady Syrii i Iranu. Mówienie o politycznej jedności świata arabskiego czy świata islamu jest takim samym nonsensem, jak mówienie o politycznej jedności Europy. GCC czyli organizacja państw Zatoki Perskiej kierowana przez mojego interlokutora Abdula Latisha bin Raszyda Al-Zajaniego (skądinąd ma doktorat na amerykańskiej uczelni – w Kalifornii) niemałą część swojego czasu i aktywności poświęca na łagodzenie konfliktów między swoimi członkami. Następca tronu Saudów, ledwie 32-letni Muhhamad bin Salman Al Saud, choć formalnie rządzi jego ojciec król Salman ibn Abd al-Aziz Al Saud, to już robi czystki. Używa zresztą nośnego hasła walki z korupcją. Ale też dokonuje pewnej liberalizacji obyczajowej, bo choć w dalszym ciągu w Arabii Saudyjskiej nie ma i nie będzie żadnej chrześcijańskiej świątyni, to w przeddzień mojego przyjazdu jeden z wpływowych imamów ogłosił, że w przyszłości nie będzie konieczne, aby kobiety zakrywały twarze kfefami (czarczafami).
Gdziekolwiek nie jestem, wszędzie tropię wątki polskie. I tak „polonica” w Królestwie Saudów: dwa tysiące studentów korzystając z rządowych stypendiów kształci się na polskich uczelniach. Szczególnie ważne, że studiuje w naszym kraju przyszła elita marynarki wojennej i lotnictwa Arabii Saudyjskiej: ci drudzy w Wyższej Oficerskiej Szkoły Sił Powietrznych w Dęblinie, ci pierwsi w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni im. Bohaterów Westerplatte. Ale to nie koniec. W 6,5-milionowym Rijadzie, stolicy państwa, do tej pory nie ma transportu publicznego. Dopiero teraz budowane jest metro. Wagoniki ma wyprodukować Polska. A jeden z odcinków budowy metra realizowanej przez Francuzów nadzoruje polski inżynier.
Rijad krytykowany jest za wyroki śmierci (w ostatnim roku niespełna 150). Organizacje międzynarodowe nie chcą słuchać, że w Iranie liczba wykonanych wyroków śmierci jest 7 razy większa. Ani tego, że w Arabii Saudyjskiej zaniechano już przecież publicznych egzekucji...
*tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (18.02.2018)