Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Polska-Unia: współpraca, rywalizacja nie „Polexit”

Polexit” czyli wyjście Polski z Unii Europejskiej jest jak Yeti. Himalajska istota, ni to człowiek ni to zwierz, o której krążą legendy, ale której tak naprawdę nikt nigdzie nie widział. Z „Polexitem” sytuacja jest identyczna. Dużo się o nim mówi, ale nikt go nie widział – chyba, że w artykułach czy wywiadach polityków opozycji. „Polexit”, ten krewniak potwora z Loch-Ness i himalajskiego Yeti, jako pierwszy został odtrąbiony przez Grzegorza Schetynę, przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. Było to klasyczne „wciśnięcie dziecka w brzuch” przez główną partię opozycyjną partii rządzącej, bo jako żywo nikt w PiS-ie o tym nie mówił ani publicznie, ani prywatnie czy choćby nawet na zamkniętych zebraniach partyjnych władz. Nie było to nawet rozważane, choćby w ramach dyskusji akademickiej, przez licznych w Prawie i Sprawiedliwości, szczególnie od kadencji 2011-2015, profesorów. Opozycja chce, jak robi to już latami „straszyć PiS-em”, a ponieważ PiS nie okazał się wcale straszny, wręcz przeciwnie: prospołeczny i prorozwojowy, to zaczęło się straszenie rzekomymi, podkreślam: rzekomymi, pomysłami Prawa i Sprawiedliwości.

Unia boi się kolejnych „exitów”- my też

Ów rodem z political fiction „Polexit”, jest dzisiaj spektakularnym przykładem owej propagandy, która ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co ja z chińskim baletem. Choć przewrotnie można powiedzieć, że nawet i to opozycyjne kłamstwo możemy, jako rząd, wykorzystać w dobrej sprawie i przysporzyć Polsce korzyści. W interesie Unii Europejskiej po „Brexicie” nie są przecież kolejne, narodowe „exity”. Świadczyłyby one o zamieraniu atrakcyjności Unii Europejskiej, o stracie powabu, który spowodował, że z 6 państw „ojców założycieli” Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali przekształconej następnie w Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG), a ostatecznie w UE – ta formuła integracji europejskiej rozszerzyła się do 28. Paradoksalnie zatem można by, co byłoby pewną przewrotnością, wykorzystać fakt bajek o „Polexicie” przy naszych negocjacjach z Brukselą, aby uzyskać większe cesje i ustępstwa. W jakiejś mierze potwierdzeniem tej tezy jest przykład Estonii, która w okresie przedakcesyjnym, na początku tego wieku (weszła do Unii tak, jak my w 2004 roku), wykorzystała fakt, że przeszło 60% społeczeństwa (sic!) było sceptycznych wobec przystąpienia Tallina do UE. I Bruksela rzeczywiście była bardziej otwarta na realizację niektórych postulatów tego małego bałtyckiego państwa w porównaniu z jego nad

bałtyckimi sąsiadami Łotwą i Litwą.

Zostawmy jednak rozważania o tym, jak przekuć w coś dobrego dla Polski brednie opozycji, bo jest rzeczą oczywistą, iż byłoby dla Rzeczpospolitej znacznie lepiej, gdyby – wzorem skandynawskich członków Unii – w sprawach polityki europejskiej opozycja grała z rządem w jednym narodowym zespole – ponad podziałami politycznymi. W tej kadencji zapewne się tego nie doczekamy. Może w następnej? Pomarzyć zawsze można.

Juncker mówi Kaczyńskim

Ważniejsze jednak od opozycyjnych zabaw i rządowych marzeń są wyzwania, które stoją przed naszym państwem w kontekście zmian czekających Unię Europejską. To, że musi być – aby przetrwać, aby być punktem odniesienia dla swoich członków i w wymiarze zewnętrznym – inna, jednak inaczej funkcjonująca - jest jasna. Gdy Jarosław Kaczyński zgłosił tuż po „Brexicie” postulat nowego Traktatu o Unii Europejskiej i uzasadniał w naszym imieniu jego konieczność był atakowany, wyszydzany lub przemilczany. Niemieccy politycy oficjalnie i nieoficjalnie negowali potrzebę nowych ram prawnych dla UE. Wydawało się wówczas, że premier Kaczyński woła na unijnej puszczy. Tymczasem po kilkunastu miesiącach od apelu prezesa Prawa i Sprawiedliwości ideę tę w swym wrześniowym ”Orędziu o stanie Unii” podjął sam przewodniczący Komisji Europejskiej, przez 18 lat premier Wielkiego Księstwa Luksemburg, Jean Cluade Juncker. Nastąpiło to tuż po jego berlińskiej rozmowie z kanclerz Angelą Merkel. Można zatem mniemać, że było to stanowisko w dużej mierze uzgadniane z szefową największego państwa członkowskiego UE i największego płatnika do wspólnej kasy w Brukseli. I wtedy po strasburskiej mowie Junckera nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej, niebieskiej w złote gwiazdki, różdżki wszyscy politycy – także półgębkiem ci opozycyjni, nad Wisłą, Wartą, Odrą i Bugiem – zaczęli powtarzać: „czas na nowy Traktat”. Lider politycznej większości politycznej w Polsce, Jarosław Kaczyński może mieć zatem powody do satysfakcji, że w kwestii nowych „po-brexitowskich” regulacji unijnych stał się, rzec można, „prorokiem Jarosławem”. Może mieć satysfakcję osobistą, ale z drugiej strony, trzeba powiedzieć bardzo jasno, że także w tej sprawie, gdy dziś wszyscy mówią tak samo, nie oznacza to, że mówią to samo. Oto bowiem zwolennicy nowego Traktatu: Jarosław Kaczyński, Emmanuel Macron i Jean Claude Juncker nie podkładają wcale pod to samo hasło tej samej treści. Mówiąc wprost: „nowy Traktat” nie oznacza tego samego dla wszystkich. A przeciwnie: pomysły na „traktatową nową erę” mogą być i są nie tylko różne, ale wręcz diametralnie ze sobą sprzeczne – od skrajnych pomysłów federalistycznych, idących w kierunku Stanów Zjednoczonych Europy i skoncentrowaniu decyzji i kompetencji w rękach Komisji Europejskiej (Paryż i – znacznie ostrożniej – Berlin) po bliskie polskim – domaganie się „Europy minimum” i wciąż fundamentalnej roli państw narodowych, którym struktury europejskie mają pomagać i wspierać ich, a nie, Boże Broń, je zastępować.

Debata której... nie ma

Na początku tego roku wspólnie wstępnie ustaliliśmy, że debata na temat przyszłości UE powinna rozpocząć się podczas uroczystego szczytu Unii w Rzymie. Uroczystego, bo zwołanego w związku z 60. rocznicą Traktatów Rzymskich. Miałem zaszczyt reprezentować na tym szczycie Parlament Europejski i żadna debata się tam nie rozpoczęła. Wcześniej bowiem przytomnie zauważono, że byłaby to w pewnym sensie „randka w ciemno”, albowiem uroczystości w stolicy Włoch odbywały się sześć miesięcy przed wyborami parlamentarnymi w największym kraju członkowskim UE czyli Niemczech. W związku z czym przeniesiono czas tej dysputy na okres po wyborach do Bundestagu. Rzeczywiście, w Parlamencie Europejskim w listopadzie oficjalnie rozpoczęła się dyskusja o przyszłości Unii, a mówiąc ściślej, jej namiastka. Występujący w imieniu Rady Europejskiej Donald Tusk skonkludował ją twierdzeniem, że … zawieszamy debatę do lutego. Prawdę mówiąc, nie wygląda to poważnie. Skoro daliśmy sobie czas do końca przyszłego roku na wypracowanie finalnych konkluzji: „co z Unią?” , to pozorowanie dyskusji nie stawia ani Brukseli, ani głównych rozgrywających państw – płatników netto – w dobrym świetle. Inna sprawa, że mało kto przewidywał swoisty pat wyborczy w RFN powodujący, że dwa i pół miesiąca po wyborach nie ma tam rządu i siłą rzeczy Niemcy koncentrują się na swojej polityce wewnętrznej, a nie na międzynarodowej. Tak byłoby w każdym innym państwie członkowskim UE, bo prymat spraw krajowych nad zewnętrznymi jest naturalnym priorytetem – ale jednak zdarzyło się właśnie w Niemczech.

Warto bronić narodowych interesów

Dosłownie 8 dni temu, w czwartek, 30 listopada, PE przyjął budżet na 2018 rok. Wbrew publicznym szantażom greckiego komisarza Dimitrisa Awramopulosa, odpowiedzialnego za politykę imigracyjną, który od połowy roku 2017 głosił, że Polska i Węgry powinny być ukarane za nieprzyjęcie „kwoty” imigrantów spoza Europy, głównie muzułmańskich, wyznaczonej nam łaskawie przez Komisję Europejską - Polska w tym budżecie nie otrzymała ani euro mniej! Okazało się, że warto i trzeba artykułować własne, narodowe interesy w Unii i ich twardo bronić. Bruksela pogodziła się z tym. Chociaż wcześniej wywołała całą medialno-propagandowo-polityczną nagonkę przeciwko Warszawie i Budapesztowi. Zanim do akcji wkroczył komisarz z Grecji – a więc kraju żywotnie zainteresowanego pozbyciem się uchodźców i przymusowym przeniesieniem ich, np. do Polski - już wiosną 2016 roku KE ustaliła – bez żadnego protestu ze strony komisarz Elżbiety Bieńkowskiej – karanie tych państw członkowskich UE, które nie zgodzą się na tzw. relokację imigrantów (cóż za eufemizm!) grzywną w horrendalnej wysokości 250 tysięcy euro za każdego nieprzyjętego uchodźcę. Skoro rząd Platformy Obywatelskiej i PSL, a w jego imieniu premier Ewa Kopacz i minister spraw wewnętrznych Teresa Piotrowska zgodził się na kwotę blisko 12 tysięcy uchodźców (w pierwszej fazie blisko 7 tysięcy, w drugiej fazie reszta) oznaczałoby to, że Polska ma zapłacić 3 miliardy euro czyli 12,5 miliarda złotych. Za takimi bajońskimi grzywnami opowiedział się również przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk. Na szczęście jednak Komisja Europejska poszła po rozum do głowy i z owej grzywny się wycofała. Stare polskie powiedzenie: „jak nie kijem go, to pałką” można odnieść także do tej sytuacji karania „niepokornych” krajów członkowskich przez Brukselę, skoro właśnie dzisiaj, gdy piszę te słowa, Komisja oficjalnie zamierza pozwać m.in. Polskę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Strasburgu. Miałoby się to wiązać z … karami finansowymi.

Rzecz w tym, że w przeciwieństwie do grzywien w wysokości ćwierć miliona euro „per capita” AD 2016, straszenia komisarza z Hellady AD 2017 i rzekomego uszczuplenia budżetu unijnego na AD 2018 – ewentualne kary przesądzone w Strasburgu mogą zapaść zapewne nie wcześniej niż za kilka lat – bo tyle trwają procesy między Komisją a krajami członkowskimi.

Od wejścia Polski o UE mieliśmy takich postępowań ponad 1650, a odbierane jako prymus integracji europejskiej Niemcy prawie tyle samo. To pokazuje, że konflikty między państwami członkowskimi UE a organami Unii są normą, a nie straszliwym wyjątkiem, jak przedstawia to opozycja w Polsce.

*tekst ukazał się w dzienniku „Polska Times” (08.12.2017)

Data:
Kategoria: Świat

Ryszard Czarnecki

Ryszard Czarnecki - https://www.mpolska24.pl/blog/ryszard-czarnecki

polski polityk, historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII i VIII kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister – członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.

Komentarze 1 skomentuj »

Polexit to wyjście Polski z cienia innych "mocarstw". Polexit to wejście kolanem do Unii a nie wyjście.
Polenter teraz mówmy.

Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.