O tym, że trzeba walczyć z "fake news" wie już chyba każdy, kto choć przez chwilę wystawił nos spod pierzyny. Idea walki z "fake news", czyli z kłamliwymi informacjami pnie się po drabinie ważności spraw do załatwienia, goniąc walkę z "mową nienawiści" dążąc do idealnego celu osiągnięcia tego samego poziomu wagi prawno-propagandowej co walka z "antysemityzmem" i walka z "rasizmem". Gdzieś po drodze pozostała walka z "szowinizmem", która jednak nie poddaje się i wciąż jest obecna, jak na przykład przy ostatnich komentarzach dotyczących Nagrody Nobla, którą wręczają tylko mężczyznom. Do tego białym.
Walka z "fake news" jest elementem trwających już od prawie 3 dziesięcioleci prób pacyfikacji prostych, zwyczajnych ludzi, w których rękach znalazła się broń silniejsza od broni atomowej - wolność, a w tym jej główny element - wolność słowa. To za pomocą tej broni udało się światu zachodniemu doprowadzić do upadku imperium sowieckiego. Pojawiła się ona mniej więcej w połowie lat 50 XX wieku, gdy okazało się, że Związku Radzieckiego nie da się pokonać bombami atomowymi bez likwidacji życia na Ziemi. Została wynaleziona i radośnie wprowadzona w życie gdy okazało się, że jest względnie niegroźna dla władzy na zachodzie, a morderczo niebezpieczna dla władzy na wschodzie.
Wcześniej takiej wolności, jaką znaliśmy, i jakiej kawałki jeszcze dziś pozostały wokół nas, nie było! Wydaje nam się, że na przykład II Rzeczpospolita czy Stany Zjednoczone przed 65 laty to był świat wolności, ale myślę, że doznalibyśmy silnego szoku, gdybyśmy się tam nagle jakimś cudem znaleźli i chcieli żyć tak jak dziś żyjemy. Wystarczy sobie przypomnieć Berezę Kartuską, konfiskaty całych nakładów gazet, wystarczy rzucić okiem na komisję McCarthy'ego by zrozumieć, że wolność, którą znamy (jeszcze) jest stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Wynalazkiem, który spełnił już przypisaną mu rolę i teraz trzeba go zneutralizować, bo jest zwyczajnie niebezpieczny.
Niebezpieczne jest umożliwienie korzystania z wolności słowa ot tak, każdemu. Widać to wyraźnie gdy przyjrzeć się temu, co się dzieje na świecie, w którym dzięki Internetowi każdy może opublikować i dostarczyć do wszystkich dowolną informację. Otóż okazuje się, że wtedy nagle do władzy mogą dojść nie ci, którzy powinni... No bo oczywiście wolność jest ważna i ogólnie rzecz biorąc jest podstawą naszej cywilizacji, ale przecież nie może tak być, żeby każdy mógł sobie gadać co chce, prawda?
Gdy nie tak dawno jeszcze trwała intensywna walka z "mową nienawiści" niektórzy idioci z szeregów samozwańczej straży poprawności wypowiedzi często jako argumentu w dyskusjach używali historii Hitlera. Wbrew faktom historycznym jak i wbrew zdrowemu rozsądkowi twierdzili, że Hitler doszedł do władzy, bo można było w gazetach pisać co się chce.
Argument ad hitlerum jest oczywiście dowodem na to, że się dyskusję przegrało, ale lewactwo - bo to oczywiście lewactwo jest wrogiem wolności słowa - ma w nosie zwycięstwa czy klęski w dyskusjach. Ich interesują działania, konkretne zamykanie ust przeciwnikom, dowolnymi metodami.
Dziś walka z "mową nienawiści" została zastąpiona walką z "fake news" ale przecież chodzi dokładnie o to samo. O to, żeby można było, ARBITRALNIE, bez konieczności wszczynania kosztownych i długotrwałych procedur, zamykać ludziom usta, odcinać ich od dostępu do Internetu, albo przynajmniej od dostępu do szerokiego audytorium, którym są dziś Facebook czy Twitter.
Mam wrażenie, że nie zdajemy sobie w Polsce sprawy z tego, w jak uprzywilejowanej (w stosunku do wielu innych państw w Unii Europejskiej) jesteśmy sytuacji. Nasze media są wzorem różnorodności, a to przecież na różnorodności, a nie na prawdzie, opiera się realna wolność słowa. Gdy w 1983 roku wyjeżdżałem na emigrację, mój ówczesny teść, stary komuch, ale taki zatwardziały, wiceprezes ogromnego kombinatu przemysłowego, zapytał mnie, czy wierzę w to, że tam, na zachodzie, to w gazetach piszą prawdę. Odpowiedziałem mu wtedy bez zastanowienia coś, co do dziś uważam za prawidłową definicję wolności słowa:
Nie sądzę, ale wolność polega na możliwości wyboru, na tym, że będę mógł tam wybrać sobie gazetę, która pisze takie kłamstwa, jakie mi odpowiadają.
Prawdę mówiąc okazało się potem, że przyjechałem do Francji, w której wolność słowa już była powoli wygaszana. Załapałem się jeszcze na jej resztki, ale już w latach 90 zaczęła ona być jedynie wspomnieniem. Dziś nie ma już tam możliwości wybrania sobie kłamstwa - całość mediów skoncentrowana jest w rękach kilku ludzi, bankierów i producentów broni - wszystkie media przekazują te same informacje, czasami wręcz co do słowa. Gdy się mniej więcej wie, jaka jest obecna "linia ideologiczna" to można bez żadnego trudu przewidzieć jakie będą nagłówki we wszystkich mediach następnego dnia po jakimś ważnym wydarzeniu.
We Francji nie ma Radia Maryja, Telewizji Republika, Do Rzeczy, Sieci czy Gościa Niedzielnego. Tam jest wyłącznie Gazeta Wyborcza, Polityka, Newsweek, TVN, TokFM, a resztki pozostałych jeszcze katolików zagospodarowuje tamtejszy Tygodnik Powszechny oraz ichniejsza Więź. Oczywiście dzięki Internetowi istnieją jeszcze wyspy wolności, ale sytuacja jest taka (a to zarówno tam, jak i u nas w Polsce), że to jednak tradycyjne media mają wciąż rządy dusz, a nie Facebook, Twitter, blogi i kanały Youtubowe.
Ogólnie pomysł walki z "fake news" pochodzi właśnie z Francji, w której powstały salonowe inicjatywy takie jak Decodex, które mają na celu "ujawnianie kłamstw" w mediach, również społecznościowych. Nie ma chyba potrzeby wyjaśniania, że podczas tego "ujawniania" jakoś przypadkowo nie są zauważane pewne "nieścisłości" po stronie mediów tamtejszego mainstreamu (oczywiście szczególnie dziennika Le Monde, który jest inicjatorem tej akcji), natomiast atakowane są ze szczególną zajadłością te ośrodki wolnej informacji, które bardzo starannie sprawdzają informację i ją publikują nie zwracając uwagi na to, czy są zgodne z oficjalną linią. Walka z "fake news", jak nam to pokazuje przykład Francji, to nie jest żadna walka z kłamstwami. To walka z wolnością wypowiedzi.
Ostatnio we Francji zamknięto blog znanemu ekonomiście, Jacques'owi Sapirowi, który bardzo krytycznie ocenił początek rządów Emmanuela Macrona. Problem był w tym, że blog tego ekonomisty regularnie czytało ok 200 tysięcy osób, a taka liczba to już nie są żarty! Póki co znalazł oczywiście schronienie w innym miejscu, a cała ta historia z pewnością napędziła mu kolejnych czytelników, ale hasło do walki z wolnością słowa zostało oficjalnie rzucone.
W Polsce nie będzie tak łatwo walczyć z wolnością słowa. Różnorodność mediów klasycznych jest dla nas pewnym zabezpieczeniem. W kontekście zwalczania wolności słowa szczególnie ważne jest właśnie, żeby media nie były skupione w jednych rękach. I dlatego należy popierać tzw. "repolonizację" prasy, ale pod warunkiem, że nie przejdzie ona w jedne ręce, choćby były nawet najbardziej polskie, bo wówczas powstanie jedynie sytuacja lustrzana, czyli taka sama jak poprzednio.
Mam jednak jak najgorsze, długofalowe przewidywania dotyczące wolności słowa i wolności w ogóle w naszym świecie. Wolność nie jest stanem naturalnym człowieka. Stanem naturalnym jest to, że silny nakazuje coś słabszemu, a słabszy wykonuje rozkaz. Tak było zawsze, a jeśli dobrze się zastanowić, to jest tak nadal w dużym stopniu. Wolność, to taki gadżet dla zasobnych, najedzonych, wykształconych i bogatych ludzi, którym dobrobyt zlikwidował konieczność skupienia się na podstawowym zajęciu, którym ludzie trudnili się od tysięcy lat, czyli walce o przetrwanie.
Gdy skończy się dobrobyt - a skończy się zapewne stosunkowo niedługo, bo nie da się korzystać w nieskończoność z ograniczonych dóbr, jakie oferuje nam Ziemia - to skończą się problemy "fake news", a z nimi skończy się okres wolności w którym mieliśmy szczęście się urodzić i żyć.
Póki co nie dajmy się zwariować. Otacza nas tyle samo kłamstw i innych "fake newsów" ile otaczało nas 25, 50 czy 100 lat temu. Bo kłamstwo zawsze było i nadal jest tak naprawdę nieodłącznym elementem naszego świata.