Żałoba po śmierci człowieka, który był dla nas ważny jest czymś bardzo ważnym. Mamy do niej prawo, nie powinniśmy od niej uciekać. Mamy prawo także oczekiwać by otoczenie (bliższe i dalsze) pomogło nam ją przeżyć.
Jednak żałoba musi się w pewnym momencie skończyć. Nie można nią (i w niej) żyć do śmierci. Kończy się to tym, że w pewnym momencie stajemy się ludźmi, którzy nie głoszą życia, ale śmierć. Kończy się to tym, że wydaje się nam, iż brnąc w jeszcze większą żałobę „wskrzesimy” zmarłego. Tak się jednak nie dzieje, a nasza frustracja powiększa się. Wtedy każdy napotkany człowiek, który cieszy się życiem, i nie podziela naszego stanu staje się wrogiem. Ludzie, którzy sprzeciwiają się naszemu stanowi (również dla naszego, ale i ich dobra) stają się rozdrażnieni. Żałoba, która miała nam pomóc staje się zarzewiem kolejnej śmierci.
Jasne, że nikt nie ma prawa atakowania tych, którzy z żałoby wychodzić nie chcą. Zresztą, za każdym razem, kiedy nam naprawdę zależy na czyimś dobru czy zdrowi, atak nie ma najmnijeszego sensu, on tylko sprawi, że człowiek w żałobie poczuje, że nikt go nie rozumie, więc musi zamknąć się jeszcze bardziej w cierpieniu.
Problemem są także przyjaciele, którzy potrafią podtrzymywać człowieka w tym stanie dla świętego spokoju. Myślą sobie: po co denerwować mamę/tatę/przyjaciela próbą podjęcia tematu na nowo, skoro to może wprowadzić zamęt. Póki on siedzi w tym stanie – jest przewidywalny; czasem ludzie mówią: skoro on/ona siedzi w tym już tak długo, to nie ma sensu wyprowadzać go/ją z tego stanu. Zapomniał już, co to znaczy żyć swoim życiem, nie życiem zmarłych.
Chrześcijaństwo nie może celebrować śmierci, ono ma pomóc tym, którzy są w żałobie, wrócić do życia, do nadziei, że śmierć nie jest końcem. Rolą Kościoła jest przypominanie, że śmierć i jej przeżywanie nie jest ostatnim zdaniem, a wiara w Zmartwychwstanie, a więc i nie siedzenie w śmierci wymaga trudu przemiany myślenia. Kościół, który celebruje tylko śmierć staje się martwy i nie wypełnia swojej misji.