Wychodzi na to, że rzeczniczka TVP wiedziała, co mówi. Bo rzeczywiście to, co zobaczyliśmy, trudno nazwać debatą.
Bo nie jest debatą, gdy dwie panie, w odpowiedzi na znane wcześniej pytania, deklamują wykute na blachę formułki.
Nie jest też debatą, gdy dziennikarze – w imię dziwnie rozumianej obiektywności – są zmuszani do wypowiadania tego samego pytania dwa razy, oddzielnie dla każdej uczestniczki, drżąc przy tym, by przypadkiem jakieś słowo w drugiej wersji nie różniło się od tego w wersji pierwszej.
Bo trudno mówić o debacie, gdy obie panie, nie bacząc, czego dotyczyło pytanie, mówią to, co chcą (czyli to, czego się wcześniej w trakcie żmudnych przygotowań wyuczyły), a mogą sobie na to pozwolić, gdyż wynegocjowane wcześniej i zgodne z życzeniami obydwu sztabów reguły tego spotkania wykluczają jakąkolwiek ingerencję dziennikarzy w tego rodzaju swobodne ple-ple.
Rzeczywiście trudno to coś, co wczoraj oglądaliśmy na telewizyjnym ekranie określić mianem debaty. Ale też nie nazwałbym tego audycją publicystyczną. Bo w takowych oczekujemy jednak od uczestników pogłębionej wiedzy, poważnej analizy, intelektualnego wkładu, merytorycznej dyskusji. A to, co zobaczyliśmy... szkoda gadać.