Oto wyobraźmy sobie, że przed II wojną światową Niemcy instalują w Anglii „nielegała” – nazwijmy go „Szpilą” (podobieństwo do innych książkowych „nielegałów” przypadkowe), który udanie podejmuje działalność szpiegowską, aż do momentu, gdy Anglicy go namierzają. I wtedy „Szpila” przechodzi na stronę Anglików i podsuwa Niemcom tylko to, co „wyprodukują” jego nowi mocodawcy.
Jako że nie umiem z należytą powagą podejść do kłopotów pani premier z jej pracującą na dwa fronty rzeczniczką, to pozwolę sobie na tę ekscytującą historię nałożyć przywołane wyżej szpiegowskie kalki. I patrząc w tej perspektywie trzeba powiedzieć, że ten szpiegowski thriller ktoś powinien wygrać: albo szkolony przez panią rzecznik pan poseł z opozycji, albo zatrudniająca panią rzecznik pani premier. Bo albo pani premier miała swoją agentkę w obozie wroga (dzięki czemu mogła doskonale wiedzieć, jaki to słowami pan poseł zaatakuję ją w debacie sejmowej) albo to pan poseł miał swoja agentkę w rządzie (a to pozwalało mu wiedzieć, na jaką ripostę pani premier będzie narażony jego własny atak).
Dzisiaj już wiemy, że przegrali oboje. I pani premier, i pan poseł. Bo – i tu znowu odwołam się do najważniejszego przesłania wszelkich historii szpiegowskich – nie ma większej wpadki wywiadów niż publiczna demaskacja szpiega. Nieważne czy to szpieg „nasz” czy „ich”. Jeśli „nasz” – to wiadomo: daliśmy się złapać. Jeśli „ich” – to daliśmy ciała, bo nie potrafiliśmy go przewerbować.
Czekamy z niecierpliwością na "Prawdziwe historie łapówkowe"...