Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Horst Bienek: „Nowelki apolityczne”

Sprzedawca orzeszków

Niebo płonęło ognistym skwarem, gdy zachodziło słońce. Następnie zapadł zmierzch, chyży i lekkonogi, jak to w zwyczaju w naszym kraju: potrzeba właśnie tyle, ile czasu dano liściowi, aby jesienią spaść na leśne podłoże. Zaledwie zrobiło się zauważalnie ciemniej, już wydawało się, że z wszystkich drzew jaśnieją gwiazdy, gdy księżyc zawisł w migoczącym powietrzu.

Sędziwy sprzedawca orzeszków ziemnych wciąż jeszcze siedział na swym starym, ręcznie wyplatanym, trzcinowym fotelu, przed nim rozpościerała się blacha z kupkami orzeszków. Nie czuł, jak wieczorny wiatr owiewa mu włosy, gdy zapatrzony w małe, czerwonoskóre orzechy, cicho nucił do siebie pradawną pieśń o spożywaniu orzeszków. Była to jedyna pieśń, jaką znał — była mu przekazana przez jego ojca. Nie pamiętał już jednak, że dla jego ojców, którzy również w tym miejscu sprzedawali orzeszki, istniały jeszcze magiczne formuły, zaklinające i przywabiające nabywców. Dla niego były to tylko głoski, jakie można było śpiewać, przez cały dzień można je było śpiewać, kiedy zaś głoś brzmiał łamliwie i ochryple, wówczas zapadał wieczór; był zatem czas na powrót do domu.

Nie bardzo spieszył się z pójściem do domu. Odkąd jego córka urodziła trzynaste dziecko, chata stała się za mała, musiał przeto sypiać na dworze za drewnianym przepierzeniem. Nie był zły z tego powodu, gdyż nie musiał stykać się z mężem swej córki, który kiedyś, gdy był pijany, bez powodu uderzył go w twarz. Zgodnie z cichą umową jego córka zanosiła mu posiłki w kamiennym garnku za przepierzenie; jednak nazbyt często o tym zapominała, tak że staruszek musiał często zadawalać się garścią orzeszków. Nigdy wszakże nie odważył się przypomnieć o tym córce, gdyż była bardzo porywcza i rzucała się na niego, aby okładać go swymi mocarnymi pięściami.

Wtedy nastały złe czasy dla sprzedawcy orzeszków i jego zarobek był mizerny. Ustalił z córką, że każdego wieczora pieniądze będzie wkładał pod jeden kamień koło domu. Jakiś czas było z tym dobrze. Aż jej mąż wyniuchał owo miejsce, zabrał tedy pieniądze i kupił sobie za nie wódki. Gdy jego córka to zauważyła, wszczęła pośrodku nocy piekielną awanturę, że obudziła całe sąsiedztwo; obiła sędziwego ojca obwiniając go, że sprzeniewierzył pieniądze. Odtąd musiał wrzucać zarobek w szparę domu.

Przez swoje długie życie sprzedawał orzeszki ziemne, nikt wszakże nie przyszedł do niego kiedykolwiek po próżnicy; to zadowalało go. Jedynie długa droga do chaty jego córki była dla niego nieco uciążliwa. Wiedział, że wnet przyjdzie dla niego pora, gdy nogi odmówią mu swoich świadczeń. Z tego powodu zastanawiał się, czy wieczorami nie powinien robić tylko połowy drogi, aby gdzieś między krzakami nie ułożyć się do snu. Pomyślał o swym sędziwym tatulku, któremu również przyszło w końcu na to, że nie opuszczał już targowiska, gdzie spędzał dzień i noc obok kupek swych orzeszków, aż pewnego dnia znaleziono go sztywnego i zimnego.

Sprzedawca orzeszków przerwał swój nieustannie wibrujący śpiew o spożywaniu orzeszków. Owoce z blachy przesypał do lnianego worka, co było znakiem, że dla niego zaczynała się noc. Wtem zadrżało powietrze; przycwałował jakiś jeździec tak, jakby go tutaj wysadziło, w ostatniej chwili udało mu się wszakże zatrzymać konia tuż przed trzcinowym fotelem staruszka. Sprzedawca orzeszków ze zdumieniem przypatrywał się mężczyźnie, który jednym susem zeskoczył z konia. Nie był przerażony, tylko zdumienie odmalowywało się na jego twarzy; zdumiał się tym, że jeździec zatrzymał się właśnie przed nim, gdyż przecież plac, jaki wyludnił się w międzyczasie, oferował ku temu dosyć wolnej przestrzeni.

Podniósł się łagodny wiatr; nie zważając tedy dalej na jeźdźca i konia, starzec trzymał palce wzniesiony do góry i ssał dociekliwie powietrze, które wydawało mu się zdradzać zbliżającą się burzę. Jeździec, młody chłopaczek z przemęczoną twarzą, wedle swego odzienia zdawał się pochodzić z sąsiedniego kraju. Jeśli przybywa z daleka, myślał starzec, musi być kimś ważnym. Spojrzał na obcego, który zadyszał się galopadą; nieskładne były tedy także jego słowa, jakie wypowiadał lekkim, północnym akcentem: „Hej, dziadku, sprzedajesz orzeszki?”

Starzec opuścił palec, przyjrzał się badawczo pytającemu, tak, jakby sprzedawanie orzeszków zależało od powierzchowności nabywcy. Jednak gdy spojrzał w twarz obcego, w której zwęziły się groźnie oczy, pospieszył z zapewnieniami, że jest sprzedawcą orzeszków, więc do jego świętego obowiązku należy sprzedawanie orzeszków. Chociaż, jak wymamrotał cicho, już zaczynała się noc.

„Potrzebuję dziesięć funtów i to od razu”, zażądał jeździec ostro i chłodno, w swej kieszeni zaś rozglądał się za pieniędzmi.

„O, panie”, jął narzekać stary sprzedawca orzeszków; „potrzebujecie dziesięć funtów, przychodzicie zaś tak późno, po zapadnięciu nocy. Mam już tylko sześć całych funtów. Handel szedł dzisiaj źle. To i tak dużo te sześć funtów, jakie dla was pozostawiłem”.

„Sześć funtów to za mało”, stwierdził nabywca. „Potrzebuję dziesięciu funtów i to od ciebie. Widzisz przecież, że targowisko jest puste! Jestem zadowolony, że cię jeszcze zastałem”.

„Czym chcesz panie zapłacić?”, dowiadywał się starzec i nie czynił starań, by zawiązać worek.

„Daję ci dziesięć srebrników”. Obcy wyjął z kieszeni sakiewkę i odliczył dziesięć srebrników na blachę; każda moneta brzęczała przy tym czysto. „Widzisz, płacę rzetelnie i dobrze. Tak dużo pieniędzy za dziesięć funtów orzeszków”.

„O, panie”. Staruszek zadygotał, gdy zobaczył, że pieniądze leżą na blasze. Pospieszył ze zasznurowaniem worka i zademonstrowaniem go obcemu. „Sześć funtów, panie, sześć srebrników i jestem zadowolony”.

„Przecież słyszałeś, dziadku”, powiedział obcy z oburzeniem w głosie. „Potrzebuję dziesięciu funtów; za tyle dostaniesz nawet dwanaście srebrników”. Dołożył więc do tego jeszcze dwie monety.

„Tedy przyniosę ci jeszcze cztery funty”, wyjaśnił starzec służbiście. „Moja droga jest wprawdzie daleka, lecz inni sprzedawcy orzeszków nie mieszkają wcale bliżej. Jeśli się pospieszę, zamierzam zaś biec jak młody pies, z powrotem mogę być jeszcze przed północą”.

„Bierz tedy tutaj, dziadku, sześć srebrników, które wystarczą ci do końca twoich dni. Jeśli zechcesz biec, pewnie o północy przybędziesz prędzej do swoich ojców aniżeli tutaj”. Obcy jeździec zabrał worek z orzeszkami i sześć srebrników ponownie schował do swej sakiewki. Następnie skoczył na konia i pocwałował dalej.

Starzec spoglądał za nim tak długo, dopóki nie połknęły go cienie. Całe życie sprzedawałem orzeszki, pomyślał starzec z goryczą, teraz zaś pojawiło się nieszczęście. Była to najgorsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Moje życie przeszło daremnie. Moim powołaniem było sprzedawanie orzeszków ziemnych, jednak pewnego dnia przybył ktoś, którego pragnienia nie byłem w stanie spełnić. Obserwował srebrne monety na blasze, błyszczące pośród rozgwieżdżonego nieba, od czego rozbolały go oczy. Po jakiejś chwili poczuł, że po policzkach popłynęły mu łzy. Bez słowa schował monety. Zawstydził się do tego stopnia, że powietrze utkwiło mu w płucach, więc zakaszlał gwałtownie. Przez całe życie każdego wieczora wlokłem orzeszki z powrotem, pomyślał potrząsając głową. Zawsze coś pozostawało. Jednak tym razem odprawił proszącego z kwitkiem, wszystko więc stracone.

Blachę i trzcinowy fotel wyrzucił na skraju targowiska u udał się w drogę powrotną do domu. Sześć srebrników, tak myślał idąc, wystarczy na czas wielu zbiorów orzeszków. Lecz nie mógł się cieszyć z tego powodu. Do czego się to przyda, że przez całe życie stałem na targowisku i na próżno wystawiałem na sprzedaż orzeszki, skoro w tej właśnie, gdy przychodzi nabywca, wtenczas jego życzenia nie mogę spełnić? Wedle tego — wiedział bowiem, kiedy do głowy wpadła mu ta myśl, że przysłali go jego ojcowie — wedle tego nie jestem już godzien być sprzedawcą orzeszków.

Przeczołgał się ukradkiem wokół domu swej córki, w którym panowała cisza śpiących, po czym z cichym brzękiem wrzucił sześć monet w szparę domu; nic się w nim nie poruszyło. Potem znowu wybrał się w drogę. Udał się nad rzekę, jego nogi zaś nie zawahały się naruszyć nocnego chłodu wody; ślizgały się coraz dalej jego nogi po błotnistym podłożu z mchu, aż woda sięgnęła mu szyi, nie stawiał jej oporu. Zamknął oczy. Stary sprzedawca orzeszków ziemnych zawstydził się, gdyż utracił godność bycia sprzedawcą orzeszków; podczas gdy fale opłukiwały tedy jego twarz, myślą był przy pieśni o spożywaniu orzeszków: zaśpiewa ją teraz jego wnuk. Jak dobrze, że nauczył go tej pieśni, pomyślał, gdy unosił go nurt.

Siostry

Była zaskoczona, że zastanie tutaj Chrysotemis. Mimo to nic nie powiedziała. Nastąpiła dwa kroki bliżej, aż stanęła tuż przed nią. Wówczas wymownie spojrzała jej z dołu w twarz. Była nieco niższa niż Chrysotemis; teraz więc, gdy znalazła się przed nią w takiej bezpośredniości, musiała głowę odrzucić odrobinę do tyłu, aby tak stanowczo móc spojrzeć jej w twarz. Całkiem blisko zwróciła oczy, prawie w same usta tej drugiej. Tak, jakby była krótkowidzącą. Wszelako nie była nią. Zdawało się, że nie zauważa czerwieni, jaką powoli naciąga twarz siostry. Chyba jednak tego nie zauważyła.

Jest piękniejsza ode mnie, pomyślała; owiało ją tedy coś takiego jak gorycz. Powiedziała: „Zatem tutaj jesteś…” owo zatem zaś rozciągała dość powoli między zębami. Zabrzęczało chłodem. Jak krajobraz zimowy, pomyślała. Przyszło jej przy tym do głowy, że jak zwykle miała na sobie sukienkę z szarego, parcianego lnu. Wiedziała: Chrysotemis była piękna. Śliczniejsza niż ona sama. Zawsze już taka była. To było wiadomo. Wiedziało o tym całe miasto. Chrysotemis także przywdziała łach z surowego, zgrzebnego lnu. Po zamordowaniu ojca obie siostry złożyły przysięgę, iż takiego ubioru hańby nie zdejmą wcześniej niż w owym dniu, w którym ta zbrodnia zostanie odpokutowana. Dzisiaj wszakże Chrysotemis ozdobiła swe wdzianko kolorowymi wstążkami, do piersi zaś przypięła brązową broszkę. Była to kunsztowna praca kowalska helotów, przedstawiająca uskrzydlonego Sfinksa. Ta broszka była odrobiną wspomnienia po ich ojcu, Agamemnonie; do tej pory strzegła jej w ukryciu przed złowrogimi spojrzeniami matki.

Czarne i błyszczące włosy nosiła Chrysotemis dokładnie przedzielone i powiązane do tyłu, jak to było w zwyczaju u Feaków. Ukosem ku górze pociągnięte brwi, mięsisty nos i wąsko zarysowane usta udzielały jej twarzy szczyptę melancholijnego i zmysłowego wyrazu. Upodabnia się do matki, pomyślała, przełykając gwałtownie ślinę; w ustach poczuła od razu smak goryczy.

Chrysotemis cofnęła się o krok i wsparła o ścianę. „Czego chcesz?”, zapytała siostrę. Próbowała w swój drżący głos wmieszać odwagę i refleksję, lecz jej się to nie udało. Ona sama musiała to chyba czuć. Zwęziła oczy w wąskie szczeliny, co czyniła zawsze, kiedy była zdenerwowana. Jej wargi, pomyślała; zagapiła się tedy w usta siostry. Ona przecież w ogóle nie ma warg, to są już tylko dwie cienkie kreski. Dawniej moja siostra była piękniejsza, lecz odkąd zmusza się ją do wynoszenia popiołów z domu i prania zakrwawionej bielizny matki, postarzała się, bardzo się postarzała; jest przy tym tylko kilka lat starsza ode mnie. Jakaż jest blada! Nie ma w tym nic dziwnego. Wciąż widuje się ją tylko w cieniu. Siedzi na dziedzińcu i obiera warzywa, modląc się przy tym albo przeklinając swą matkę. A kiedy przychodzi południe, bierze taboret i wędruje wraz z cieniem. Zawsze w cieniu. Głośno zaś powiedziała: „Nie chcę pozostawać w cieniu”. A jeszcze głośniej: „Szukasz mnie?”

Siostra nie odpowiedziała. Spoglądała wzdłuż ulicy. Kilku spacerowiczów wałęsało się leniwie w ich pobliżu. Nie zwracali uwagi na obie dziewczyny. W pewnej chwili tylko, gdy minęła ich para młodych ludzi, miała uczucie, że jeden z nich przyjrzał jej się szczególnie i przeszył ją wzrokiem. Muszę jej powiedzieć, że przybył, pomyślała. Znowu zatem ogarnęło ją dręczące uczucie, iż ów obcy przygląda się jej ze szczególną uwagą. Nie odważyła się wszakże odwrócić. Być może pomyśli, że także jestem taka jedna, przeraziła się. Muszę jej to powiedzieć. Teraz muszę jej to powiedzieć! Być może jutro nie przyjdzie do domu, jak tak często jej się to zdarzało, wówczas może być dla niej za późno. A musi przecież to wiedzieć. Ona jest przecież jego siostrą. Zastanowiła się: „Tak. Szukałam cię”, powiedziała po chwili.

Skądś parły ku nim strzępy muzyki. Był to jeden z owych kawałków, jakie docierały do nich zza morza, który w tych tygodniach można było słyszeć tedy wszędzie. Ta melodia utkwiła w jej mózgu jak kawałek metalu. Przez ileż to nocy kładła się spać z ożywieniem, kiedy u góry w pałacu jej matka tańczyła do tej melodii z mordercą Ajgistosem. Ten kawałek grano nie raz, nie dwa, nie dziesięć razy, dwadzieścia razy i jeszcze częściej. Z coraz większą dzikością, z coraz głębszych szaleństwem hulał bicz owej muzyki po całym pałacu. (A w mózgu kawałek metalu!) Aż podnosiła się ze swego legowiska, bębniąc pięściami w grube ściany pałacu tak, że krwawiły, by ostatecznie z gniewu, nienawiści i wyczerpania pogrążyć się we śnie.

Ściemniało się. Lecz jeszcze ani jedno światło nie paliło się na ulicach. Obok nich przeszli żołnierze. Jeden z rybią twarzą odwracał się wiele razy. Śmiał się krótko i ochryple, jego szeroki, obwisły pysk był tedy szeroko otwarty. Powoli szedł dalej, odwracając się raz za razem. W końcu widać było już tylko szeroko rozwarte usta, zaczerpujące powietrza. Spoglądała Chrysotemis w delikatnie uszminkowaną twarz, kiedy sobie wyobrażała, że ten… to… obwisły pysk z nią… Nagle zmroziło ją. Teraz jej to powiem. Jest przecież moją siostrą. Z pewnością pójdzie na coś takiego. Byłoby dobrze, gdyby poszła. Powinna o wszystkim zapomnieć. Myślisz, że może zapomnieć? Być może na to nie pójdzie. Być może w ogóle się tego nie wstydzi. Lecz jest przecież moją siostrą. Tak, lecz jest również córką Klitajmestry. (Podaruję mu nóż. Powinien go wziąć.) Czy się tylko na to odważy? Pewnie nie ma poczucia winy. Nie, słuchaj, z pewnością nie jest winna. Nic nie może za to. Tylko ta… ta tedy, zupełnie sama. (Wygrzebię nóż.) A mimo to: jej tego nie będzie wolno uczynić. Tego nie. Wiadomo już o tym być może wszędzie. Całe miasto już o tym będzie mówić. Oficerowie chwalą się przed swymi żołnierzami, że z nią spali. Z królewską córką. Nie, tego nie wolno będzie jej uczynić. Tego nie. Co powiedziała przed chwilą, coś o cieniu? Nie chce być już w cieniu? A ja? A Ja? Nie chcę wszakże mówić o sobie. Nie, nie o tym. Wszystko przecież przeminęło. (Wygrzebię nóż. Leży w odległości trzech stóp od kolumny Zeusa. Od strony twarzy. Słusznie. Dam mu go. Nóż.) Cóż jednak uczyni Chrysotemis?

Jej twarz, która w mroku migotała biało, odprężyła się. Uspokoiła się zupełnie i rozluźniła. Powiem jej o tym. Powiem wszystko. Elektra całkiem blisko tedy przystąpiła do siostry. Podniosła rękę i uderzyła Chrysotemis w twarz. Następnie cichym głosem powiedziała: „Przybył Orestes!”

Chrysotemis zatoczyła się i tyłem głowy lekko uderzyła w mur. Łzy napłynęły jej do oczu. Niczego już nie widziała. Jej dolna warga zwisła nisko. Elektra mnie uderzyła, pomyślała; wściekłość i ból prawie że rozsadzały jej piersi. Gdy czarna zasłona podniosła się jej sprzed oczu, zobaczyła, jak w dali jej siostra z wielkim trudem zatacza się w tamto miejsce. Uderzyła mnie. Powolutku postąpiła kilka kroków dalej i położyła dłoń na palącym policzku. Ona nie miała do tego prawa. Czy zatem także mam żyć jak ona? Przez okrągły rok mam biegać wokoło w pokutnym worze? Mam prać kurewską bieliznę mej matki i natrząsać się ze sprośnych dowcipów opowiadanych przez gońców? Mam wciąż jeść tylko chleb z żołędzi i przyglądać się, jak pijany Ajgistos poleca upijać winem świnie, jak potem śmieje się z zataczających się zwierząt, że jego rechot roznosi się po całym pałacu? Nie! Tego już nie jestem w stanie znosić. Nie chcę też już więcej. Całe lata wspólnie z Elektrą rozsypywałam popiół na dziedzińcu, spałam z nią na surowej ławce z drewna, płakałam z nią, gniewałam się z nią, modliłam się z nią, gdy Ajgistos urządzał wielkie uroczystości, gdy wyparła się nas własna matka i zrównała nas z najniższej rangi służebnicami… Co powiedziała? Przybył Orestes… Opuściła rękę. Jest za późno. Zabiją go. Stali się za mocni. Już wszyscy drżą przed nimi. Tak, ja także. Tylko jedna tego nie czyni: Elektra. Ona nie. Uderzyła mnie, ponieważ czynię to.

Ktoś, kto przechodził obok niej, zaśmiał jej się w twarz.

Wiem: powinnam leżeć w popiele, każdego dnia powinnam sobie do krwi szarpać dłonie papirusem, powinnam więc tylko nienawidzić i nienawidzić. Do tego każdej nocy słuchać pieśni zemsty nuconych przez Elektrę! Jak i każdej nocy napełniać się jej udręczającymi wizjami, o których opowiadała na poły w gorączce, na poły w śnie; pełne były okrutnych i krwawych obrazów, że czasami krzyczałam i dopiero sen albo omdlenie uwalniały mnie od nich. — A teraz przybył Orestes. Przynajmniej jego nie powinno się unieszczęśliwić. Trzeba go odesłać. Ajgistos czeka przecież tylko na jego powrót, aby wydać go na śmierć. Muszę go odszukać. Powinien zbiec z Elektrą, byle się wynieśli z Argos, gdziekolwiek do życia… Ona jest taka dzielna. Zasłużyła na ocalenie… Jednak nie wolno jej było mnie uderzyć. Jakie miała wąziutkie usta, niczym cienka, czerwona kreska. Powinnam jej wszystko wyjaśnić. Zamiast tego milczałam i przyglądałam się jej wymownie. Tylko dlaczego tak szybko odeszła?

Chrysotemis dotarła w tej chwili do domu, z którego rozlegała się muzyka. Grano wciąż jeszcze ten sam kawałek. Zatrzymała się i oparła o drzewo. Chciała wejść, lecz nagle nie miała już na to siły. Czuła, jak wstępuje w nią chłód zmęczenia. „Przeminęło…” To słowo spadło jej z warg. Przeraziła się. „Wszystko przeminęło”. Uderzyła mnie, ponieważ to czynię. Nikt mnie nie kochał. Nikt. Unikali mnie nawet chłopcy ze stajni; byłam jak trędowata, jak zadżumiona. A przecież jestem jeszcze młoda. — Tak czy siak wszystko przeminęło.

Z domu wypadł jakiś pijaczyna. Warczał coś do siebie. Przystąpił całkiem blisko Chrysotemis, dął jej w twarz pijackim wiewem, ramieniem zaś objął ją wokół bioder. Odepchnęła go tak gwałtownie, że się zatoczył. Trafiło go przy tym chłodne i odrzucające spojrzenie, że przestraszył się; chwiejąc się tedy bez słowa poszedł dalej. Nie wolno jej było mnie uderzyć, pomyślała i wygładziła sukienkę. Następnie wstąpiła do domu.

Nie było jeszcze północy, gdy Chrysotemis pospieszyła do pałacu. Zamrugała oczami. Zachowywała się tak zawsze, kiedy była bardzo zdenerwowana. Jeszcze przed kilkoma minutami leżała w objęciach handlarza zbożem i śmiała się z jego głupawych dowcipów. Gdy wdarł do niej Orestes, powstała i ręcznikiem biła handlarzowi zbożem po tłustej, błyszczącej twarzy tak, że się przewrócił. Widziała, jak pokrywa się czerwienią, jak próbuje wywiosłować z głębokiego fotelu, jak wyłowił jej torebkę ze stołu; rozgniewana rzuciła nim przeto o drzwi. Chwilę później zaś była już w drodze.

Powiedziała, że przybył Orestes, pomyślała Chrysotemis w biegu. Jakże często o tym marzyły: Przybędzie Orestes i pomści nas. Zabije oboje. Tak, oboje. Następnie skończą się udręki. Tylko dlaczego tak się wahałam? Teraz nie boję się już o niego. Musi tego dokonać. To jest jego przeznaczeniem. Pospieszę ku niemu do pałacu, pojawię się przed nim i zapowiem go donośnie głosem przekonywującym i słodkim: „Orestes!” Powinien móc zatem rzec, że jeszcze nigdy Chrysotemis tak nie zapowiedziała swego brata. Dotknę go w ramiona, podejdę zupełnie blisko, mój policzek przyłożę do jego i syknę mu do ucha: „Zabij ich! Zabij ich!” Ukłonię się tedy przed matką i przed Ajgistosem, moje oczy zaś zrobią się przy tym całkiem małe, zupełnie malutkie, tak, jakie są zawsze, kiedy jestem zdenerwowana. W mojej sukni chcę ukryć dłoń. Pod czyhającymi spojrzeniami Ajgistosa położę me dłonie pomiędzy moje piersi i poczuję chłód metalu; do zemsty będą mnie przy tym podjudzać strugi wściekłości. Ja sama bowiem będę jedynie wiedziała, iż nóż ten jest przeznaczony po to, aby go zabił. Jak wielokroć chciałam tego dokonać już osobiście. Jestem wszakże za słaba; jestem tylko dziewczyną. Dokona tego Orestes! Jest mocny i odważny. Orestes go zabije!

Pobiegła tedy szybko pustymi, nocnymi ulicami. Już z daleka widziała jasno oświetlone wszystkie okna wysokiego pałacu. Nagle przeszedł ją strach. Obawa, że mogło być za późno. Pobiegła szybciej. Jeszcze zanim dobiegła do murów pałacu, dowiedziała się, że Orestes zabił swego ojczyma Ajgistosa i własną matkę Klitajmestrę. Zabił nożem. Nożem Elektry.

Chrysotemis zatoczyła się. Przewróciła się. Leżała na drodze, w jej ustach zaś mieszały się łzy, krew i kurz.

Cnota Penelopy

Spoczywała na miękkich, aksamitnych poduszkach w cieniu dzikiego bzu i śniła o młodym i pięknym faunie, gdy weszła Eurykleja i brutalnie zbudziła swoją panią. „Przed domem stoi ktoś, kto utrzymuje, że przynosi dobrą wiadomość”, powiedziała sędziwa służebna głosem sękatym, po czym oddaliła się powłócząc nogami. Ziewając podniosła się z posłania, przygładziła suknię, szybkim ruchem głowy zaś zarzuciła włosy do tyłu. Zamyślona przejechała językiem wzdłuż zębów, czując przy tym słonawy posmak gniewu na wargach. Pomyślała, że dziś już po raz trzeci śniła o faunie, za każdym razem jednak była z niego budzona w raptowny sposób. Wściekając się pokuśtykała na bosaka, następnie bez litości porozrzucała wszystkie poduszki na różne strony. Postanowiła wnieść skargę na służebną Eurykleję, której nieokrzesana i surowa istota nie raz już budziła jej sprzeciw. Stąpała po trawie wygrzanej słońcem, wyciągając przy tym raz lewą rękę, potem prawe ramię, raz lewą nogę, potem natomiast napinała prawą nogę, aby tak swoje członki uwolnić ze snu. Poszukam sobie jakiejś młodej służebnej, pomyślała; miłymi śpiewkami powinna mi uprzyjemnić czas. Zastanawiając się nad tym problemem, śledziła lot albatrosa, który krążąc trzepotał skrzydłami. Na jakie zdano mnie obrzydliwe towarzystwo, pomyślała zaciskając wargi; ciągle mam tylko czekać i wysłuchiwać posłańców, którzy są bardziej niż wątpliwi, potem zaś z płaczem muszę znowu stać przy ognisku domowym tylko dlatego, żeby inni mogli mówić o cnotliwej babce. Widziała, jak albatros znika w przestworzach, tęsknota tedy przyciemniała jej oczy. Gdy przechodziła obok rzygacza, zatrzymała się zamyślona i obdarzyła go długim spojrzeniem. Utyję, pomyślała, zestarzeję się. Złapała się za szyję i nie skrywając obrzydzenia poczuła między palcami skórę pomarszczoną i pofałdowaną. Będzie lepiej, jeśli położę się w chłodnym domu, zastanawiała się, rozleniwia mnie to ciepło na dworze. Wiedziała jednak dokładnie, czemu położyła się w ogrodzie za ogromnym krzakiem dzikiego bzu; tam w jej snach pojawiał się młody faun o pięknym obliczu pasterza.

Wciąż jeszcze była pochylona nad lustrem wody i niezmiennie postrzegała tam w srebrzystej czerni oblicze pięknej kobiety (wydawało jej się niezbyt opasłe), zdawało się, że było uczynione na wieczność. Nagle więc pojawiła się w niej przemożna potrzeba unicestwienia tej wieczności, tego wizerunku. Trzepnęła dłonią w gładką, migoczącą powierzchnię; następnie już tylko bezkształtny cień zawirował na powierzchni, z zadowoleniem zanurzyła w nim białe dłonie i kroplami przenikniętymi słońcem zwilżyła twarz. Potem podskakując przemierzyła ogród aż do hali wejściowej. Podniosła tam glinianą szczerbinę i nakreśliła nią krechę na surowej ścianie, która już całkowicie była pokryta takimi znakami. „Szesnaście lat”, powiedziała głośno, potem zaś palcami policzyła szeregi cyfr. „Zatem sto pięćdziesiąt sześć dni”, powiedziała, odrzucając glinianą szczerbinę ponownie na podłogę. „Zatem wciąż jeszcze samotna”, rzekła. Następnie wszakże pomyślała: Zaraz go odeślę. Wślizgnęła się w wyplatane z trzciny sandały i wstąpiła do hali. Tam ogarnął ją zaduch butwiejących wspomnień, lecz odczuwała wyłącznie cienisty chłód teraźniejszości. Usiadła w głębokim fotelu obok wystygłego ogniska domowego i palcami energicznie pocierała oczy, aż zrobiły się czerwone. „Euryklejo”, zawołała głosem mglistym od bólu, „wpuść go!”

Nie trwało długo, gdy piękny młodzieniec wstąpił do hali. Zataczał się po pierwszych krokach, gdyż nic nie widział, jego oczy były bowiem przyzwyczajone do ostrego światła słońca, przeto otumanił go łagodny pomrok hali. Widziała go, jak wchodzi, napawała się tedy tym, jak osamotniony czuje się w tej ogromnej pustce. W jakie wszelako wpadła przerażenie, gdy zwrócił do niej twarz, bo skonstatowała w niej pewne podobieństwo do fauna ze swoich snów. Opanowała się szybko, wołając do cudzoziemca: „Przybliżcie się przeto, jesteście mi przyjacielem, przynosicie mi bowiem wiadomość od mego męża, od Odyseusza”.

Młodzieniec w międzyczasie przyzwyczaił się do półmrocza. Podszedł do niej bliżej, wołał zaś jeszcze idąc: „Jestem Euromeos, syn króla Minora; przybyłem po to, aby ujrzeć ową kobietę, o której mówi się z podziwem, że już siedemnaście lat czeka na małżonka, nigdy nie łamiąc zasad wierności. Następnie przyklęknął przed nią i ujrzał ją piękną. Pomyślał, iż nie jest dobrze, że płacze, gdyż postarzają ją zaczerwienione oczy; następnie opuścił wzrok na marmurowe stopnie. Penelopa spojrzała na niego i pomyślała: jest piękny; następnie zaś pomyślała, iż jest młodszy niż Odyseusz, przeraziła się przeto. Jakie ma blade usta, jakie do tego melancholijne oczy; drgnęła przy tej myśli. Odeślę go, odeślę go od razu, pomyślała pospiesznie. Drżącym głosem zaś zapytała: „Co masz mi do powiedzenia?”

Wargi cudzoziemca pobladły jeszcze bardziej. Poczuł, że spoczęły na nim duże oczy pod długimi rzęsami, co zmieszało go jeszcze bardziej. W każdym razie zachowywał się tak, jak zbity z tropu. Spojrzał na posadzkę, zabawiając się skrajem jej sukni, która opadała aż na najniższy stopień, po jakiejś chwili wybełkotał więc: „…ach, nic… no… właściwie nie dużo…” Penelopa uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że tego nie widzi. Dała mu niewielką chwilkę na zastanowienie się, następnie zapytała: „Powiedzcie, Euromeosie, gdzie macie swój orszak?” Była nader rada, gdy swój głos posłyszała tak surowy i chłodny.

Młodzieniec znowu spojrzał na nią. „Przybyłem zupełnie sam, u nabrzeża znajdziecie jeszcze moją łódkę z wiosłami”. Wciąż jeszcze bawił się jej suknią, teraz jednak już nie tylko ze skraja. Penelopa widziała to, lecz nic nie powiedziała. A gdy znowu wdzierała się w nią myśl: muszę go odesłać, szybko usunęła ją tedy ze świadomości, dlatego odpowiedziała ciut przyjaźniej: „Jesteście odważni, młody bohaterze; a zatem musicie mi powiedzieć, jakie posłanie macie dla mnie?” Gdy zaś cudzoziemiec znowu zamilkł, pociągnęła: „odpowiedzcie mi tedy, kiedy widzieliście Odyseusza?”

Euromeos usiadł na stopniu, wypuścił z rąk suknię i z dołu zauważył, jaka jest wielka. „Chyba już dość dawno”, zaczął opowiadać. „Odyseusz przed wielką bitwą pod Troją jeszcze raz pociągnął przez nasz kraj; byłem wtenczas chłopięciem i zgotowałem mu owację, gdy konno przejeżdżał przez nasze miasto”. Potem zaś poinformował o czynach Odyseusza tak, jak już od lat głosiły o tym legendy wymyślane przez wieszczów różnych plemion. Penelopa spoglądała na niego zawsze w tych chwilach, gdy spojrzeniem błądził wzdłuż posadzki albo po ścianach, dziwiąc się więc jedynie, z jaką cierpliwością i sympatią przysłuchiwała się opowiadaniom tego mężczyzny, który niezmordowanie mieszał przeszłość i teraźniejszość, prawdę i iluzję, tak że już po pierwszych zdaniach nikt mu już nie dawał wiary. Zamyślona przejechała językiem wzdłuż zębów, myśląc przy tym o faunie i o dzikim bzie, nagle uświadomiła sobie jednak, iż opowiadający nie mówił już o Odyseuszu, lecz o niej, odrzuciła senne widziadło i zupełnie wyraźnie dotarły do niej jego słowa: „…przybyłem tutaj, gdyż nie wierzę, że taka piękna kobieta jak pani przez siedemnaście lat umartwia się w łzach i zmartwieniach…”

Penelopa powstała. Rozgniewała się. Muszę go odesłać, pomyślała; czuła wszakże, że jej gniew był jak stado rozproszonych dzikich kaczek, wyparował zatem wnet. Przywołała Eurykleję i poleciła jej wysłać gońców, którzy powinni sprawdzić, czy cudzoziemiec faktycznie przybył sam łodzią wiosłową. Spojrzała na marmurowe stopnie i oczami śledziła jakąś mrówkę. Euromeos powstał także i przystąpił do niej bliżej. Nadrabiał miną, powiedział tedy cicho (wtedy poczuła jego gorący oddech za uchem): „Dlaczego czekasz na niego? Jesteś głupią babą, nie wiesz, że Odyseusz zhańbił w Troi pokonane kobiety, nie wiesz, że spędził długie lata z Kirke, nie wiesz, że w każdym mieście śpi ze sprzedajnymi dziewczynami, gdy ty kąpiesz twarz w popiele i dotrzymujesz mu wierności? Jesteś piękna, Penelopo, dzisiaj jeszcze jesteś piękna, cnotliwa, gdy on jest stary i obrzydliwy; powiada się tedy o nim, że jest sparaliżowany i cwałuje na nędznej szkapie, którą z litości lepiej należałoby zabić. Nadaje się jedynie do figlowania z przekupkami”. Językiem dotknął jej ucha.

Penelopa przysłuchiwała mu się z zamkniętymi oczyma. Przy jego słowach czuła, jak w jej wnętrzu podnosi się zwierzę. Raz już cicho krzyknęła. W tej chwili szeroko rozwarła oczy, jej twarz pokryła się czerwonymi plamami, podniosła dłoń… gdy ujrzała wszakże twarz młodzieńca podobną faunowi, opuściła ją. Rzekła tylko: „Przestań! Skończ!” — Zabrzmiało to jednak bardzo nieprzekonywująco. Gdzieś tedy rozlegało się w niej pytanie: być może ma rację? gdyby zatem miał rację? Dłońmi nakryła twarz, lecz między rozstawionymi palcami ujrzała melancholijny uśmiech młodzieńca. Od długich lat znowu po raz pierwszy odczuła potrzebę płaczu. Lecz nie zapłakała. Mimo że przecież wszystko było w niej płaczem. Jeszcze raz podniosła dłoń (czuła bowiem, jak wpełza w nią zwierzę) i powoli głaskała nią Euromeosa po twarzy.

Gdy na świecie zapadał zmierzch, w hali zaś zamieszkała noc, nadszedł goniec, który zameldował znalezienie łodzi z wiosłami. Penelopa wysłuchiwała wiadomości, podczas gdy jej dłonie bawiły się lokami cudzoziemca. Gdy goniec odszedł, Euromeos uśmiechnął się i w ciemności pocałował Penelopę w błyszczącą biało dłoń. Wciąż jeszcze myślała: muszę go odesłać, wiedziała jednak, że jest za późno. Podczas gdy czuła tedy jego język, przez sekundę pomyślała o Odyseuszu, przez sekundę pomyślała zatem o Kirke, przez sekundę pomyślała przeto o zhańbionych dziewczynach z Troi, przez sekundę wreszcie o przekupkach, przez sekundę pomyślała i o Telemachu, który szukał ojca; przez sekundę czuła wszakże między palcami skórę szyi: była pomarszczona i pofałdowana, wypełniało ją tedy nieskrywane obrzydzenie. Następnie zaś pocałowała Euromeosa i pomyślała: muszę go odesłać. Pomyślała: dokąd? Pomyślała: daleko! Pomyślała: jeszcze dalej! Pomyślała: jeszcze o wiele dalej! Powiedziała: „Pozostań!”

Penelopa przeraziła się, gdy obudziła się o poranku; obok niej bowiem, okryty tylko rękami, leżał Euromeos; oddychał pogrążony w głębokim śnie. Penelopa przeraziła się tak mocno, iż jej ciało jęło gwałtownie drżeć; odsunęła się od Euromeosa, gdyż obawiała się go obudzić. Potem podniosła się ze swego leża, odziała się i odeszła na palcach. Muszę go odesłać, pomyślała. Powróciła po jakiejś minucie. W dłoni niosła topór. To było znowu owo zwierzę. Penelopa skręcała się z bólu. Jeszcze raz spojrzała Euromeosowi w śpiącą twarz, którą widziała tak podobną faunowi swoich snów, następnie zaś uderzyła z wszystkich sił. Uderzała trzy razy, Euromeos jednak w ogóle nie zmienił pozycji. Nogi jedynie podciągnął do ciała, lecz do tego doszło już po pierwszym ciosie. Odrzuciła topór, spostrzegając przy tym, że jej dłonie były zakrwawione. Krzyknęła cicho i uciekła. Czuła, jak owo zwierzę grzebie się w jej wnętrznościach. Nabrała mocnego przekonania, że zabiła samą siebie.

Powróciła później z Eurykleją, która przyjrzała się nieboszczykowi, jednak nic nie zmieniło się w wyrazie jej twarzy. Wspólnie zawinęły nieboszczyka w jakieś pobrudzone szmaty i jeszcze o szarym świcie zagrzebały go w ogrodzie za dzikim bzem. Penelopa natomiast nałożyła nowe szaty, wykąpała twarz w szarym popiele, legła obok ogniska domowego i zapłakała. Płakała bardzo długo. Gdy odeszli zalotnicy, jej oczy wciąż jeszcze były wypełnione łzami; odtąd więc rozpowszechniała się pogłoska, że Penelopa, cnotliwa babka, czekała wiernie na swego małżonka Odyseusza, który wyruszył na wojnę z Ilionem i miał powrócić dopiero po dwudziestu latach osławionych błędnych podróży.

Trębacz dżezowy

dla Milesa Davisa

Skręcił z wielkiego bulwaru i powolnym krokiem przemierzał boczne ulice. Fasady domów zbiegały się tutaj ciasno: na prawo i na lewo czyhały bez ruchu w ciemności niczym dzikie zwierzęta przed skokiem. Powietrze zionęło świeżą zaprawą murarską, mrocznymi pożądaniami i przepoconymi koszulami mężczyzn. Na skrzyżowaniu matowo świeciła latarnia. Przy chodniku i na ulicy ustawiono stoliki i krzesła; siedzieli przy nich ludzie samotni i popijali wodę z lodem. Nie znał tych, którzy w żółtych spodniach i koszulach w kratkę delektowali się niemo swymi szklaneczkami, nie potrafił rozpoznać ich mrocznych i zapieczętowanych twarzy, lecz miał uczucie, że byli samotni. Być może brało się to stąd, że sam czuł się tak samotnie, tak bezgranicznie i nieodwołalnie sam, iż prawie doskwierał mu ból. Para zakochanych, przy jednym z tak daleko oddalonych stolików, że nie dochodził tam już wąski krąg światła latarni, która siedziała nieruchomo i w milczeniu trzymała się za ręce, w gruncie rzeczy także była samotna, to zaś, że uśmiechnął się nieśmiało, było tylko kurczową próbą oddalenia się od tej samotni. Dopiero teraz zauważył, że drzwi do restauracji były otwarte. Wewnątrz zupełna pustka, szafa grająca świeciła niebieskawo i czerwono-fioletowo, lecz nie grała, gdyż melodią wieczoru była cisza.

Przez sekundę doskwierała mu chętka na aperitif, potem jednak pomyślał, że w tym skwarze kostka lodu roztopi się szybciej niż zdoła opróżnić szklaneczkę, poszedł zatem dalej wzdłuż ogrodzeń budowlanych. Jeden plakat przyklejony obok drugiego, wciąż te same, słodko uśmiechnięte buzie filmowe. Niektóre plakaty zmył i postrzępił deszcz. Na jednym rysa szła przez całe oblicze. Przyjrzał się bliżej: sztuczny uśmiech znikł, głupota i pustka na obu połowach twarzy.

Daleko i głucho wybiła godzina. Musiałaby być dziesiąta, pomyślał. Słuchał uderzeń, lecz ich nie liczył. Pomyślał, że mogła być także jedenasta. Wybijało wciąż jeszcze. Z pewnością jest już jedenasta. No, zaraz, czy dziesiąta, jedenasta lub dwunasta? Zupełnie obojętne. Następnie pomyślał o tym, że jeszcze nie wiedział, gdzie spędzi tę noc.

Z pewnością miał przyjaciół w tym mieście, lecz nie wiedział już, czy jeszcze także i teraz byli jego przyjaciółmi. Odkąd to się stało. Jak długo był już teraz w drodze? Pół roku. Pomyślał z goryczą, iż wielu z trudem będzie sobie o mnie przypominało. Być może pamiętają trębacza dżezowego. Już jednak nim nie jestem, to przeszłość, z którą nie mam już nic więcej wspólnego poza wspomnieniami. Nigdy już nie poczuję metalicznego ustnika na wargach, nigdy już do pełna nie wypełnią się moje usta, aby zadąć wielki finał w Age of the world; dawniej nikt tego nie wytrzymywał, pomyślał, duma i żal wymieszały się przeto w jego ustach — smakowało to zgorzknieniem.

Niespodziewanie przyłapał się na tym, że znowu powrócił na tę samą ulicę. Nie wiedział, czemu zawrócił jeszcze raz. Być może dlatego, że zobaczył podchodzącego doń pana Messerschmidta? Albo ponieważ pan Potter przechodził właśnie ulicę? Dokąd ma teraz pójść, pomyślał. Zatem dopiero gdy w restauracji znalazł się przed szafą grającą, uświadomiło mu się, czemu poszedł z powrotem tą drogą. Przewertował wyświetlacz szafy grającej, nie czując bólu, gdy musiał skonstatować, że nie było w niej żadnej z jego płyt. Pół roku to mnóstwo czasu, pomyślał, człowieka można w tym czasie całkiem zapomnieć. Zamówił aperitif i wrzucił monetę, wybierając płytę Milesa Davisa. Ile czasu potrzebuje człowiek, by o nim zapomniano, zapytał samego siebie. Chciał odpowiedzieć sobie, że mniej niż pół roku, lecz obawiał się tej odpowiedzi. Łyknął ze szklaneczki; migotała zielonkawo, skrzył się w niej kawałek lodu. Z głośnika brzmiało sordino, ciągnęło długo i metalicznie, przekształcając się następnie w ekspresywne wa-wa-wa.

Zadrżał, gdy spojrzał na lód, jaki obracał się w szklaneczce, topniejąc powoli; zapytał gospodynię, która z włosami w nieładzie i zaspanymi oczami opierała się o ladę: Ile czasu potrzeba, aby zapomniano o człowieku? Następnie wypił jeszcze jeden łyk i energicznie odstawił szklaneczkę na stolik.

Stara spanikowała, jednak zrozumiała go dobrze; gdy miał już się z nią podzielić swoją myślą, odpowiedziała, nie zastanawiając się dłużej niż sekundę: Po moim pierwszym mężu przez rok nosiłam żałobę, potem poślubiłam Fexa, którego opłakiwałam dwa lata, zanim po raz trzeci wyszłam za mąż; zapomniałam go już po sześciu tygodniach, tylko że nie znalazłam już żadnego innego.

Ted przytaknął, zapłacił i wyszedł, nie wysłuchując do końca solówki na trąbce. Przeszedł zupełnie blisko zakochanej pary: trzymali się za ręce i wciąż jeszcze byli pogrążeni w milczeniu. Ted z przyjemnością usłyszałby od nich jakieś słowo, być może to słowo dodałoby mu odwagi. Gdyby może powiedzieli: Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Albo: Pragnąłbym, aby trwało to wiecznie. Albo po prostu tylko: Jaki piękny wieczór. Gdybyż choć ktoś stwierdził jedynie: Jest jedenasta. Lecz nikt nie pisnął słowa. Wszyscy siedzieli jak przedtem, na stolikach szklaneczki z aperitifami, w których dawno stopniał lód, wokół zaś panowała zwietrzała, ciepława i głucha pustka w ultramarynowym błękicie. Z szafy grającej brzmiał obco i płochliwie growl trąbki dżezowej.

Ted minął jeszcze kilka skrzyżowań; ulice były tutaj jeszcze wąskie, jednak nabierały już życia. Był zadowolony, że nie spotkał pana Messerschmidta i pana Pottera. Za jakimś rozświetlonym oknem ujrzał podnieconą kobietę, przechadzającą się tam i z powrotem, gestykulującą rękami, grożącą komuś w środku pokoju; następnie zbliżył się ku niej cień ociężały i masywny, sięgnęły po nią polipie ramiona i odciągnęły ją od okna; zaraz potem zgasło światło. Czy to tylko gra cieni?

Ted poszedł dalej. Do tylnego wyjścia hotelowego wlekli kogoś bez przytomności. Zbiegło się wielu ciekawskich. Gdy Ted przedarł się do przodu, mógł właśnie zobaczyć, jak chłopcy hotelowi wsuwają nakryte nosze do karetki. Usłyszał, jak ktoś rzekł: Ten już nie dojdzie do siebie. Inny podniecił się: Jeśli ludzie chcą umierać, niech zameldują się do Wietnamu. Rozeszli się, gdy samochód odjechał.

Jeszcze długo kroczył obok Teda jakiś starzec z laską. Nigdy jednak nie uderzał nią o ziemię. Na chwilę naszła go myśl, że być może mógłby to być pan Messerschmidt, który zamierzał obserwować go w tym przebraniu.

Wstąpił do tego hotelu, aby umrzeć, stwierdził starzec, nie zwracając się do nikogo. Ted nie patrzył nań. Kroczył obok niego i niezauważalnie spowalniał krok, jednak w ten sposób nie zostawił go w tyle. Miał poczucie, iż ów starzec mógłby powiedzieć mu jeszcze coś ważnego. Nie wiedział, co to mogłoby być, był jednak pewny ważności takich słów. Wziął trutkę, odezwał się znowu starzec po pewnej przerwie do samego siebie i kichnął dziecinnie. Tego nie robi się w domu, słyszy pan, teraz więc zwrócił się do Teda, który mignął go tylko spojrzeniem, aby się upewnić, że to nie był pan Messerschmidt, udaje się do hotelu, aby umrzeć. Kichnął całkiem dźwięcznie i Ted poczuł, iż ten starzec musiał być bardzo stary. Ted przyspieszył i rychło zostawił za sobą ten cień.

Ted, trębacz dżezowy, nie myślał o niczym. Poczuł łagodny ból w lewym ramieniu. W bramie jednego z domów stała dziewczyna i zapytała go, czy nie miałby na nią ochoty. Gdzieś przy otwartym oknie ktoś śpiewał znany przebój. Na ulicach odczuwało się ciepło więdnięcia i wszędzie zionęło świeżą zaprawą murarską i przepoconymi koszulami mężczyzn. Ted stąpał po chodniku i po paru sekundach poczuł, jak wysusza mu się podniebienie. Całkiem z tyłu paliło niczym słońce i wysuszało gardło. Przełknął ślinę, walcząc o powietrze, zakasłał. Do automatu wrzucił monetę i wyjął opakowanie gumy do żucia. Od razu trzy listki wsunął do ust. Przez parę minut na podniebieniu czuł odświeżającą miętę. Potem znowu pojawiło się pieczenie. Ted zatrzymał się. Oparł się o szary i ciemny mur kamienicy, wypromieniowywała zwiewne ciepło jesieni. Ted wyciągnął sztywno obie ręce tak, że rękawy jego kurtki zsunęły się prawie do łokci: zauważył, jak krew skacze w żyły.

Nie zamykał oczu, czuł się jednak tak, jakby były zamknięte. Źrenice błyszczały czarno jak wypalone drewno. Wiedział, że w tej chwili się zaczyna; obłęd, powiedział głośno, przejeżdżając sobie dłonią po czole, chwiejnym krokiem powlókł się jednak dalej. Obłęd, pomyślał, lecz jego dłoń było zupełnie mokra, pozostawiła tedy metaliczne smugi na czole. To już się nie pojawi, pomyślał. Pół roku wystarczy. Postarali się o to pan Messerschmidt i pan Potter. W tej chwili to już nie przyjdzie. Jego dłonie drżały. Przeraził się, gdy je zobaczył. Włożył je głęboko do kieszeni i poczuł, jak uderzają o uda.

Ted wokół każdego hotelu zataczał ogromny łuk. Przerażali go mężczyźni w czarnych liberiach przed lożami portierni, obawiał się ich niczym ochroniarzy. Sztywni i długonodzy stali jak wygłodniałe ścierwniki, czyhające na zdobycz. Ted pomyślał o tym, którego wynieśli do tylnego wyjścia. Potrząsnął słabo głową, całkiem słabiutko. On także wszedł przednimi, pomyślał, pewnie więc był służalczo przywitany przez portiera; potem wszakże pozostało już tylko tylne wyjście na boczną uliczkę. Jak dobrze, pomyślał, że hotele posiadają boczne wyjście.

Ted przeszedł obok baru mieszczącego się w okrąglaku. W następnej chwili pomyślał jednak, że z pewnością nie spotka tam pana Pottera, wstąpił więc weń.

Właściwie nie chciał niczego powiedzieć, lecz następnie coś jednak rzekł; powiedział: Jestem zatem skończony. Obserwował innych, nikt wszakże nie dosłyszał, co mówi. Tylko barman, zanim wąski i cienki kieliszek napełnił żółtym płynem, przez parę sekund uważnie przyjrzał się Tedowi. Pomyślał, że przy takim muszę skasować od razu.

Ted nie patrzył na nikogo, gdy drobnymi łyczkami opróżniał swój kieliszek. Obok niego siedział karzeł z obliczem psa. Przypominał pana Messerschmidta, tak w każdym razie wydawało się Tedowi, lecz potem spojrzał mu wymownie w twarz i ujrzał, że był to ktoś obcy. Psia twarz rozparła się nad stolikiem, kładąc przy tym rękę wokół ramion Teda. Ted nachylił się ku niemu, lecz bez uśmiechu. Ten drugi spojrzał na niego, popatrzał na niego tylko mimochodem. Najpierw było to tylko mamrotanie, potem jednak Ted go rozumiał: …kiedy przyjdzie Harry, powiedziała, wówczas od razu niech go pośle do mnie, rzekła; wiesz przecież dobrze, że nikt nie ma odwagi jej się przeciwstawiać, ale nie poszedłem, bo przecież nie nienawidzi już Helene, lecz Mary, po tej historii z czarnuchem, tak, także o tym udało mi się dowiedzieć… potem do Teda docierało już tylko mamrotanie. Ujrzał, jak karzeł z twarzą psa zwilżył sobie językiem palce i czesząc się przejeżdżał nimi po włosach. Ted odsunął rękę ze swoich ramion i powstał. Zapłacił barmanowi, któremu właśnie przyszło do głowy, że już przedtem chciał odeń odebrać należność. Poczuł pieniądze w kieszeni i powoli wychodził z lokalu. Nikt nie spojrzał za nim, nawet ten o psim obliczu, którego widział tak podobnego do pana Messerschmidta.

Gdy Ted poczuł pod stopami zużyty, chłodny niczym grobowiec uliczny bruk, miał uczucie, że umknął śmierci przez uduszenie. Ponownie pojawił się ból w lewym ramieniu. Dla Teda nie istniała już ani Helene ani Mary, dla niego egzystował wyłącznie doktor Messerschmidt i, co było jeszcze gorsze, pan Potter. Do tego ten ból w ramieniu.

A Ted, wczorajszy trębacz dżezowy, dzisiejszy zatraceniec i samotnik, jutrzejszy nieboszczyk i człowiek zapomniany, długo rozglądał się za jakimś człowiekiem, który nie byłby ani Helene ani Mary, ani Messerschmidtem czy Potterem. Aż odkrył, że było już późno, choć nie było jeszcze za późno. Jutro mógłbym szukać dalej, bez bólu w ramieniu, palącego słońca w gardle i żelaznych obręczy wokół czoła.

Pozwolił zapisać się portierowi w księdze noclegowej, ale dopiero wtedy, gdy dowiedział się o położeniu tylnego wyjścia. Jak to dobrze, że hotele dysponują tylnymi wyjściami, powiedział z migoczącym uśmiechem do portiera i po schodach wyścielanych dywanem wstępował w wymarłą ciszę.

Tytuł oryginału i źródło przekładu: Der Jazztrompeter. W: Horst Bienek, Nachtstücke. Traumbuch eines Gefangenen. DTV. München, 1968.

Za zgodą Autora

Przełożył Andrzej Pańta

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.