Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

ANDRZEJ PAŃTA: „JECHAĆ DO GLIWIC”

Poema dygresyjne

Poema dygresyjne

Każdy dzień kaleczy jedną z godzin dzieciństwa

— przysuwam krzesło

do biurka

zapalam marlboro

w moich oczach migają obrazy

zamazują się

chciałbym je zatrzymać

dlatego piszę:

dworzec towarowy i dym

lokomotyw i brudnawa

leniwie płynąca rzeka

tysiące głosów w głębi

ulica Kopalniana

droga królewska do Przezchlebia

wiekuiste dzieciństwo

skąd twoje obrazy wyrastają z dymu i snu i płomienia

Horst Bienek, Gliwickie dzieciństwo

Odkąd pamiętam, tutaj zawsze jeździło się do Gliwic. Nie było to pierwsze wielkie miasto w moim życiu, do jakiego przybyłem. Tutaj dookoła wszędzie jest pełno wielkich miast: Bytom, Chorzów, Katowice czy Sosnowiec otoczonych drobnymi osiedlami mieszkaniowymi, takimi jak Brzeziny, Grodziec, Dąbrówka, Piaski względnie Dołki. W istocie nie miało i nie ma to tutaj żadnego większego znaczenia, czy mieszka się w tej lub tamtej miejscowości, czy administracyjnie ten teren podlega takiej lub innej władzy państwowej. Miejscowa ludność od dawna przyzwyczaiła się nawet do najbardziej makabrycznych podziałów administracyjnych: Odkąd bowiem pamiętam, wszystkie te górnośląskie miasteczka były samodzielnymi organizmami miejskimi, którym prawa miejskie przyznano już tak dawno, że zaginęły nie tylko dokumenty poświadczające owe akty prawne, ale wygasła także sama pamięć o tych wydarzeniach. Grunt, że w gminie płaciło się podatki, i było dobrze.

Odkąd więc pamiętam, to od zarania mieszkało się tutaj w takich maciupeńkich osiedlach, jak Łubie, Paczyna albo Niezdary, które niczym poszczególne cząstki tasiemca ściśle przylegały do siebie ciągnąc się mniej więcej 60 kilometrów od Rozbarku pod Bytomiem aż do Imielina, jeśli nie dalej, od Zachodu na Wschód i z Północy na Południe. Poprzecinane były one licznymi drogami, dróżkami, ścieżkami, miedzami i polnymi duktami, w których trudno było orientować się autochtonom, a cóż dopiero cudzoziemcom! Ponieważ wszystkie przedsolidarnościowe rządy zapewniały pełne zatrudnienie, codziennie kursowało nimi dziesiątki autobusów miejskich i zakładowych, od rana do późnej nocy, kilkanaście linii tramwajowych, kolejek podmiejskich, rowerów, hulajnóg, motocykli i prywatnych samochodów małolitrażowych, a mimo to podaż nie nadążała za popytem, i już po paru minutach postoju na dowolnym przystanku początkowym o każdej porze z trudem można było wepchnąć jeszcze człowieka, i ten ostatni, który zdążył się jeszcze załapać na taki kurs, musiał jechać do połowy przytrzaśnięty drzwiami albo też biec za autobusem. Najgorzej mieli z tym ci, którzy nie wsiadali na pierwszym przystanku, w efekcie czego ponosili mniejsze lub większe uszczerbki na zdrowiu.

Mamie na złość albo gwoli maksymalnego uprzykrzenia sobie życia sam w pewnym wieku stałem się albo stać się musiałem takim pasażerem, bowiem nauka w szkole średniej była na tym obszarze obowiązkowa, i nieomal codziennie przez pięć lat dojeżdżałem do oddalonej o ładnych parę kilometrów miejscowości o dwuznacznie brzmiącej nazwie — Niezdary. No, nie było bowiem dnia, żebym nie spóźnił się na pierwszą lekcję, gdyż niemal codziennie przydarzała mi się taka sytuacja, iż autobus ruszał od razu, gdy tylko opuściły go pierwsze osoby znajdujące się przy drzwiach, tkwiące w środku wozu wydzierały się na kierowcę, że jeszcze nie wysiadły, lecz ten zatrzymywał się dopiero na następnym przystanku lub w szczerym polu, tak że ten odcinek musiałem biec z powrotem, i gdy zdyszany wpadałem do klasy, pan od chemii albo pani od gleboznawstwa krzyczeli na mnie: „Ty niezdaro, znowu się spóźniłeś!” I od razu, niejako z marszu byłem wyrywany do tablicy nie mając bladego pojęcia o zadanej na dziś pracy domowej, zatem plotłem trzy po trzy, a ponieważ wychodziło mi to gładko i sprawnie, i miałem piękny zeszyt z licznymi wypracowaniami domowymi, jaki znalazłem na szkolnym śmietniku, a nauczyciel nie chciał wyjść na idiotę przed całą klasą, a już zwłaszcza przed licznymi wizytatorami z kuratorium często odwiedzającymi tę szkołę, że to co tak sprawnie wypowiadam, w ogóle nie ma nic wspólnego z zadanym tematem, dostawałem dobrą ocenę i spokojnie mogłem powrócić na swoje miejsce, gdzie prawie przesypiałem drugą i trzecią lekcję, i dopiero około południa dość przytomnie percypowałem narzucającą mi się brutalnie rzeczywistość.

Aby w miarę możliwości unikać takich przykrych sytuacji i „nie spaźniać się”, jak mawiano w tym środowisku, albo przynajmniej jakoś racjonalnie usprawiedliwić moje spóźnienia, rychło w czas i to bardzo zręcznie nauczyłem się symulować rozmaite schorzenia i korzystać z usług licznie rozsianych na tym obszarze placówek uspołecznionego lecznictwa, i nieomal na każdą dręczącą mnie bolączkę miałem jakieś zaświadczenie czy zwolnienie lekarskie. — Skoro pan od wychowania fizycznego albo oficer prowadzący przysposobienie wojskowe domagali się ode mnie skakania przez kozła lub biegania na przełaj, rzutów do kosza albo oddania strzału z jakiejś wybrakowanej fuzji, wyjmowałem po prostu odpowiednią receptę, wedle której nie byłem w stanie uczestniczyć w tego typu zajęciach, i następnie byłem już pozostawiany w spokoju i mogłem drzemać do końca lekcji; gdy pan od śpiewu, który równocześnie uczył także genetyki, chciał wymusić na mnie dobrowolne uczestnictwo w odbywającym się po lekcjach chórze podtrzymującym stare górnośląskie tradycje śpiewacze, okazywałem papier poświadczający moją absolutną głuchotę, dlatego odtąd miałem już święty spokój i nie musiałem ani śpiewać ani recytować patriotycznych deklaracji czy wierszy. Najbardziej jednak zbulwersowałem nauczyciela matematyki ostro czuwającego nad tym, aby uczniom włosy nie wyrastały ponad długość przypisaną regulaminem żołnierskim, na czym zazwyczaj mijała połowa lekcji, i kiedy zdybał mnie z takim owłosieniem, którego pozazdrościć mógłby mi każdy hipis, i od razu chciał mnie odesłać do nauczyciela geografii dorabiającego w charakterze fryzjera, lecz nie dałem się i pokazałem mu świstek od ginekologa, który stwierdzał ni mniej ni więcej, że jestem kobietą i właśnie mam pierwszą menstruację! Biedny staruszek tak zaszokował się tą opinią, że zwyczajnie dostał apopleksji i po prostu umarł na oczach wszystkich uczniów, z czego najbardziej cieszyła się IIIb, która na następnej lekcji miała zapowiadaną klasówkę z trygonometrii, i że ten się będzie śmiał, kto się zaśmieje ostatni, jeżeli każdy w małym palcu nie będzie miał opanowanego tego problemu. Ponieważ były trudności kadrowe z pozyskaniem kompetentnego specjalisty, matematyki uczył odtąd emerytowany leśniczy, i z tego powodu wszyscy byli zadowoleni, gdyż nie musieli się zbytnio przykładać do wspomnianego przedmiotu.

Rzecz najmroczniejsza, całą tę sprawę trzeba było jakoś zatuszować, co zresztą dyrekcji tej szkoły powiodło się bez głębszych zabiegów, gdyż dyrektor, stary partyzant, potrafił rozwiązywać nie takie kwestie, i wszędzie miał swoich ludzi i wtyczki w różnych instytucjach i instancjach władzy. Szkoła ta mieściła się w zabytkowym pałacu rodowym rodziny von Blitzensteinów, i ta została stąd wygnana czy uciekła z własnej inicjatywy po przejęciu władzy na tych obszarach przez komunistów, i dyrektor dostał tę posadę od popierających go kolegów z partyzantki w dowód uznania za jego trud wniesiony w wyzwolenie kraju i pomoc w utrwalaniu władzy ludowej na tym terenie. Z kolei dyrektor dobrał sobie swych towarzyszy broni i stanowili oni jego personel dydaktyczny, który nie zapominał o swoich korzeniach: Utrzymywali dyscyplinę wojskową nie tylko pośród siebie, ale i wśród wychowanków, tak jakby von Blitzensteinowie zamierzali wracać po swoje z bombą wodorową pod pachą, by w każdej chwili móc z powrotem udać się do lasu, i zza drzewa czatować na wroga. Mianowicie do tej szkoły było przyjmowane prawie wyłącznie potomstwo wysoko postawionych towarzyszy ze szczebla powiatowego czy wojewódzkiego a nawet krajowego, i komuś z zewnątrz bardzo trudno było dostać się do owej szkoły. Ponieważ przejeżdżałem obok niej akurat wtedy, gdy musiałem zastanowić się nad wyborem szkoły średniej, z okna autobusu rzucił mi się w oczy ów pałac von Blitzensteinów, bardzo mi się spodobał w przeciwieństwie do innych szkół mieszczących się przeważnie w zaniedbanych ruderach i poniemieckich koszarach, więc złożyłem tam stosowne podanie o przyjęcie, zdałem egzamin wstępny i jakimś psim swędem zostałem uczniem tej szkoły. Z kolei jeden z pociotków dyrektora prowadził spółdzielnię krawiecką, i każdy uczeń przyjęty do tej szkoły obligatoryjnie musiał dać sobie uszyć w niej pełne umundurowanie szkolne, w skład którego wchodził nie tylko mundur wyjściowy na codzienny użytek, uroczyste apele i pochody, stąd trzeba go było starannie pielęgnować, ale i umundurowanie polowe używane podczas tradycyjnych zabaw paramilitarnych w okolicznym lasku, w jakich lubowała się dyrekcja tej placówki dydaktycznej. Podczas gdy w innych szkołach wystarczała zwykła tarcza na rękawie z emblematem lub nazwą placówki, tutaj uczeń musiał pokazywać się w pełnym umundurowaniu, i biada temu, kto pojawił się przed bramą bez spodni mundurowych, w zwykłych cywilnych dżinsach: Dyżurny nauczyciel stojący przy bramie, i do którego obowiązków należało pilnowanie, by nikt bez munduru nie wszedł na teren szkoły, odsyłał takiego do domu słowami: „Coś ty, milicjant!?” Delikwent zaliczał więc nieusprawiedliwioną nieobecność a nauczyciel miał się czym wykazać wobec dyrekcji. Rzecz zrozumiała samo przez się, że działo się to tylko w określone dni, gdy dyrekcja na odprawie stwierdzała, że rozluźnia się dyscyplina, że trzeba pilnować porządku itd. Takie pogotowie trwało co najwyżej parę dni, potem wzmagało się zmęczenie dyżurujących nauczycieli, iż popadali w swego rodzaju rozmarzenie i sen na jawie, i coraz rzadziej udawało się im kogoś zatrzymać, że najpierw jeden śmiałek, później coraz większe grupki uczniów przychodziły nie tylko bez spodni mundurowych, ale zwyczajnie, po cywilnemu a nawet w mini, jeśli danym uczniem była dziewczyna, i tak aż do następnej odprawy dyrekcji. W międzyczasie wpadłem na taki sposób ubierania się, by w autobusie nie rzucać się w oczy tym mundurem, który — jak się okazało — był praktykowany powszechnie: Mianowicie mundurek nosiłem w specjalnej teczce, a na owo osiedle Niezdary przyjeżdżałem po cywilnemu i przebierałem się u kolegi mieszkającego w tej miejscowości lub w poczekalni na dworcu względnie w bogato zadrzewionym parku otaczającym szkołę, i już nie musiałem się martwić, iż z powrotem zostanę odesłany do domu, aliści powiększało to tylko moje spóźnienia na pierwsze lekcje, co z kolei motywowałem złym stanem zdrowia i coraz dłuższym czasem traconym w lekarskich poczekalniach.

W każdym razie większość uczniów, zwłaszcza tych pochodzących z rodzin partyjno–partyzanckich, mieszkała skoszarowana w internacie o zaostrzonym rygorze mieszczącym się w tym samym pałacu co szkoła, i gdzie zgodnie z dyrektywami ich rodziców dyrekcja wychowywała ich w surowej dyscyplinie i na każdym kroku organizowała im szkolno–internatowe życie. Nikomu z takiej grupy uczniów nigdy nie strzeliło do głowy, by chwalić się przed gronem pedagogicznym, jacy to są ważni i kim są ich rodzice; nauczyciele dobrze wiedzieli, kto jest kim, i skoro tylko któryś z uczniów porządnie narozrabiał, wówczas dyrektor osobiście batożył go tak długo, i tym mocniej, im wyżej w hierarchii stał jego tatuś, że często po takim batożeniu trzeba było wzywać pogotowie na pomoc zarówno dla delikwenta jak i dyrektora, gdy zasapał się okrutnie, a to mocno osłabiało mu serce. Nic więc dziwnego, że przy najbliższej nadarzającej się okazji otrzymywał kolejny order za odwagę i męstwo. Do takich drastycznych wydarzeń nie dochodziło znowu tak często, najwyżej raz na pięć lat, ale legenda takiego batożenia nieustannie budziła trwogę i niepokój w następnych pokoleniach uczniów. Natomiast przy drobniejszych wykroczeniach oprócz lekkiej chłosty byli wzywani tylko rodzice, i nie raz na szkolnym parkingu widziałem samochody ochrony, z którą przyjeżdżał wzywany na dywanik tatuś rozkapryszonego ucznia.

Do owej szkoły należało również dość spore, oddziedziczone po von Blitzensteinach gospodarstwo pomocnicze, zwane majątkiem, łącznie z grobowcem rodzinnym von Blitzensteinów. Dyrekcja zatrudniała w nim mniej wykwalifikowanych leśnych towarzyszy broni, ich rodziny i zwyczajnych roboli z położonych w pobliżu przysiółków. Ponieważ popyt na siłę roboczą na tym obszarze przewyższał jej podaż, i niezbyt wielu było chętnych do takich zajęć, dyrekcja używała uczniów do prac rolnych, ogrodniczych i leśnych, dzięki czemu szkoła ta nabierała charakteru czegoś pośredniego między karną jednostką wojskową a obozem pracy przymusowej czy zwyczajnym lagrem. Przynajmniej raz w tygodniu któraś z klas nie miała zwyczajnych lekcji, lecz była gnana do prac w ogrodzie lub gdzie było pilne zapotrzebowanie na ludzkie siły żywe, jak orka, zasiewy czy zbieranie jabłek. Do tego raz na tydzień w roku szkolnym, wedle dość skomplikowanego harmonogramu, każdy uczeń szedł do majątku, aby zaliczyć praktykę indywidualną, i wtedy miał nad nami władzę absolutną każdy fornal, którego pieczy byliśmy powierzani, i od niego właściwie zależało, czy przejdzie się do następnej klasy czy nie, i oddychałem z ulgą, kiedy koślawo wpisywał mi do dziennika praktyk swoje trzy krzyżyki czy inną namiastkę podpisu.

Wśród uczniów tej szkoły byli też i tacy, którzy pochodzili z ubogich rodzin chłopo–robotników z głuchej prowincji, gdzieś zza Kłobucka i Częstochowy, którzy chcąc nie chcąc musieli zamieszkiwać w internacie, i którym dyrekcja wypłacała skromne stypendium pokrywające koszta utrzymania, aliści dyrektorowi było żal i tej skromnej sumki, dlatego taki uczeń stał mu w gardle niczym oścień, i chociaż tyrał jak dzikie zwierzę w majątku orząc, siejąc, zapładniając (wieprze), a przy tym dobrze mu jeszcze szło nie tylko w algebrze, ale i w pozostałych przedmiotach, i byłby otrzymał świadectwo ze złotym paskiem, aż niespodziewanie okazywało się, i puchł ze zdumienia, że nie ma zaliczonych praktyk, a opiekujący się nim fornal za nic w świecie nie chce mu ich zaliczyć, w związku z czym nie przechodził do następnej klasy, a więc tracił prawo do stypendium, a że jego rodziny nie było stać na wynajmowanie prywatnego pokoiku na mieście, czyli jednoznacznie taki uczeń musiał rezygnować z dalszej nauki, i równie dobrze tyrał we własnym gospodarstwie, podczas gdy inni, którzy nie odróżniali pszenicy od owsa a owcy od konia, bez większych trudności przechodzili z klasy do klasy, byli przyjmowani na studia, kończyli je z wyróżnieniem, i jeden z takich absolwentów został wówczas nawet ministrem rolnictwa, i kiedy przyjechał z całą świtą odwiedzić swoją starą budę, dyrektor z dumą pokazywał mu nową szklarnię, a ten nie wiedział, jak się zachować wobec tego faktu i do czego ona służy, i bezradnie rozglądał się po „kubusiach” z ochrony, i żeby nie zawieść dyrektora zaproponował mu, aby zagospodarował ją wychowem cieląt na zimno, bęc! I tak też się stało.

Na tym nie kończył się wyzysk uczniów w tej szkole, i podczas gdy w innych placówkach oświatowych wszyscy mieli dwa miesiące wakacji, tutaj wszak trwały żniwa, i każdy uczeń był zobowiązany do miesięcznej praktyki wakacyjnej w lipcu lub sierpniu. Mało tego: Każdy nauczyciel, aby na dobre przywiązać go do szkoły, dostawał w posagu działkę, jeśli już nie z gotowymi zabudowaniami, to w stanie surowym względnie puste pole, na którym mógł sobie wybudować domek, szopę lub barak, ewentualnie rozbić namiot, wedle woli, i pozostawało mu jeszcze tyle areału do dyspozycji, iż mógł na nim uprawiać potrzebne mu w gospodarstwie domowym warzywa i owoce, kozy i kury, i co tam chciał. Rzecz jasna, nie miał na to czasu, skoro musiał sprawdzać wypracowania klasowe, i nauczyciel dyżurujący nad praktykantami posyłał w tym celu jednego lub więcej uczniów, i na prywatnej działce, np. pani od ewolucjonizmu, orali i siali, doili i zrzucali węgiel do piwnicy, i trzeba to było wykonać dobrze i skrupulatnie, gdy przy pracach w majątku pobłażano temu przez palce, i gdy przykładowo dostawałem taką normę (a każdy dostawał jakąś normę) do wykonania na dziś przy pieleniu marchewki lub buraka, to gdybym pielił ją dokładnie, musiałbym tkwić przy niej z trzy lata, po paru metrach zauważałem, że łatwiej mi idzie, gdy wyrywam także i samą marchewkę, i gdy opieliłem taki kawał pola do południa, wszyscy byli zadowoleni. I nikt już nie martwił się tym, że nie wyrosła. Grunt, że jakiś fornal odfajkował mnie na swej liście, a potem krzyczał już na kogoś z innej klasy, że nie udały się zbiory. Podobnie biegło przy wykopkach: jedna grupa wykopywała, druga zakopywała ziemniaki czy buraka, byle dostać zaliczenie. I dostawałem je, i przechodziłem z klasy do klasy, i nic więcej mnie nie interesowało.

Czyli tkwię w tych Niezdarach sześć lub siedem godzin dziennie na normalnych lekcjach w szkole, jeżeli nie dłużej przy gnoju w chlewie czy rabarbarach w warzywniku, a następnie czeka mnie mozolny powrót do domu. Jeszcze muszę zdać narzędzia pracy: łopatę albo widły, a biada temu, kto tego nie uczynił i powierzonego sobie sprzętu nie miał odfajkowanego w dzienniczku praktyk, ten mógł już liczyć się z oskarżeniem o sabotaż gospodarczy, i już mogę pędzić na przystanek, żeby nie przegapić właściwego autobusu. Za szczęśliwe dni mogę uznać te, kiedy bez przeszkód udawało mi się wsiąść do wozu i wysiąść w miejscu przeznaczenia. Odkąd bowiem pamiętam, ledwo dostawałem się do środka, czy to zajmując miejsce do siedzenia czy będąc doń przygniatanym przez innych pasażerów, od razu zasypiałem i zdarzało się, że budziłem się dopiero na ostatnim przystanku w Środuli. I znowu musiałem zawracać, a ponieważ zasypiałem stojąc, ponownie mogło mi się przytrafić, iż dojeżdżałem na przystanek początkowy pod Radochą. W te i we wte; w kółko macieju. Niekiedy trwało to tak długo, dopóki kierowca nie wyrzucał mnie ze środka przy zdawaniu wozu przed zajezdnią. Na ogół jednak nie było tak źle, i już po kilku rundach przytomniałem na tyle, iż w dobrej kondycji fizycznej docierałem do domu w Dąbrówce, i to Wielkiej. Atoli bywało i tak, że gdy budziłem się wciśnięty w ten sposób między jakiegoś staruszka a pojękującą ciężarną czy babą z krzyczącym dzieciakiem na dłoni, spoglądałem przez okno i ulegałem halucynacji wzrokowej i mniemałem, że to już tu, więc wysiadałem, i dopiero na przystanku w Niwce albo Maczkach, w Czekanowie czy Kopciowicach orientowałem się, że to jednak nie tu, bo architektonika wszystkich tych górnośląskich osiedli w bardzo wysokim stopniu była zbliżona do siebie, zwłaszcza w jesienne i zimowe popołudnia, gdy wszystko zamazywało się w półmroku i w jesiennej mgle, i jeden kościół przypominał mi wszystkie inne, a cmentarz wszystkie pozostałe ciągnące się tutaj przeważnie przy głównej szosie — cmentarze. Stąd niewiele czasu pozostawało mi już na odrabianie prac domowych, czym zresztą mało co się przejmowałem, i po paru miesiącach nauki w tej szkole zupełnie ignorowałem oficjalny program nauczania zajmując się swoimi własnymi sprawami.

Mianowicie w tym czasie zacząłem pisać własne teksty literackie i poezjować, mniej więcej po przełomie grudniowym w 1970 r., kiedy w jakiś, w jakikolwiek sposób zapragnąłem odsączyć się od tego całego sosu hipokryzji, którym oblewała mnie dyrekcja owej szkoły w Niezdarach, i co w uniżony sposób wobec nowej kliki partyjnej, jaka przejęła wtedy władzę, na uroczystym apelu przedstawiał nam ów dyrektor chcący zachować swoje stanowisko. I już w owym okresie czytałem takie lektury, które diametralnie odbiegały na tyle od oficjalnego spisu lektur, że gdyby dowiedziała się o tym pani polonistka, z pewnością rzuciłaby na mnie wszystkie anatemy świata a dyrektor załatwiłby mnie samą mocą definicji, i musiałbym iść na produkcję, jak w innym kraju, lecz o identycznych metodach postępowania wobec opornych, pisał równocześnie Utz Rachowski.

We wszystkich kioskach tego regionu, w których kupowało się bilety na autobus i prezerwatywy, licznie rozsianych od Czerwionki do Klimontowa, zalegało mnóstwo prasy literackiej i czasopism, tzw. społeczno–kulturalnych wydawanych prawie w każdym mieście wojewódzkim. Mając od czasu do czasu trochę drobnych nabywałem je i sukcesywnie się z nimi zapoznawałem. W ten sposób jeszcze za życia tego autora zapoznałem się z pierwszymi wierszami Rafała Wojaczka w grudniowym numerze Poezji z 1970 r., który zakurzony leżał w jednym z kiosków Brynowa albo Zbrosławic, już nie pamiętam. Aliści pamiętam, że już w tym czasie byłem dobrze rozeznany w dorobku znaczących poetów polskich i światowych, takich jak J. Przyboś, T. Peiper czy A. Rimbaud względnie debiutujący wówczas autorzy tzw. nowej fali. Byłem zafascynowany ich twórczością, przeżywałem ich utwory totalnie, a dalsze książki tych i innych autorów, jak choćby pojawiających się wtedy dopiero na polskim rynku pisarzy południowoamerykańskich, znajdowałem ogólnie dostępne i bez kolejki w wiejskich bibliotekach Ptakowic czy Łagiewnik. W jakiś czas potem z kolejnego zeszytu Poezji dowiedziałem się, że R. Wojaczek nie żyje, lecz nie dociekałem, czy umarł trafiony meteorytem czy w jakiś inny sposób, tragiczny lub gwałtowny. Rzecz jasna, z nikim nie mogłem podzielić się tą moją wiedzą i takim czytelniczym doświadczeniem, i w gruncie rzeczy nikogo nie obchodziło, co czytam i co tak zawzięcie wypisuję po kryjomu na wszystkich lekcjach, na przerwach, w lesie, w ogrodzie, i gdzie to tylko było możliwe.

W każdym razie już wówczas z całym zbawczym cynizmem nauczyłem się co innego mówić, co innego myśleć, co innego robić, i jeszcze co innego pisać, jak było to powszechnie praktykowane w tym kraju, i z czym dopiero zapoznawałem się historycznie rzecz biorąc, czym nasiąkałem z wszystkich stron, i na moich nauczycieli, którzy naprawdę wierzyli w to, co mówią, albo mówili od serca to, co myśleli albo chcieli, żebyśmy myśleli, że tak czują, jak mówią, spoglądałem jak na senne widziadła. Taka była po prostu moja wewnętrzna reakcja na to wszystko, co działo się dookoła. Bynajmniej nie w tym celu, aby jak większość komformistycznie przystosować się do zastanej rzeczywistości, reprodukować i utrwalać ją, i dzięki temu żyć, i to nawet całkiem nieźle, ale nonkonformistycznie budowałem w ten sposób mój własny styl życia, początkowo spontanicznie i nieświadomie, później zaś z pełną premedytacją, aby jak najmniej mieć wspólnego z tym wszystkim na zewnątrz, aby uratować moją wewnętrzną integralność i spójność. Moje poczucie dekoryzacji życia w tym kraju i fikcyjności jego obrazu wzmagało się jeszcze bardziej, odkąd ekipa partyjna, jaka przejęła władzę po 1970 r. pragnąc stworzyć pozory otwarcia na świat w ramach zakupów kredytowych nabyła mnóstwo licencji na przeróżnego rodzaju zabawki i urządzenia techniczne, i każdy kto chciał, mógł sobie kupić za psi grosz takie maleńkie radijka z mnóstwem zakresów na falach krótkich, na których spośród pisków i trzasków czasami bardzo wyraźnie dawało się wyłowić przeróżne głosy mówiące po polsku, całkiem inaczej rysujące obraz sytuacji i wydarzeń rozgrywających się w tym kraju. Mając więc szesnaście lat znakomicie orientowałem się, kto jest kim i skąd tak naprawdę się wziął, atoli tą wiedzą już w żadnym wypadku nie wolno mi się było dzielić z kolegami a już w ogóle wspominać o czymś takim jak Wolna Europa na lekcjach wychowania obywatelskiego. Choć — rzecz jasna — zdarzało się, że ktoś się zapomniał i chlapnął, że Wolna Europa mówiła… Bez względu na pozycję rodziców, natychmiast wzywanych do dyrektora, ktoś taki od razu szedł pod ścianę. I jeśli ktoś teraz mówi, że nie wiedział, nie przeczuwał, czym jest i może być ten system, że wierzył, iż będzie dobrze, iż mimo wszystko uda się zbudować system sprawiedliwości społecznej, ten kłamie w martwe oczy zatłuczonych i zakatowanych w piwnicach i na ulicach. Sam w każdym razie wiedziałem, i w tym wieku znałem już paru pisarzy emigracyjnych, wszystkich owych Korbońskich, Gombrowiczów i Miłoszy, i nie chciałem mieć nic wspólnego z tą rzeczywistością, w której jednak musiałem żyć.

I najważniejsze: „Nie spaźniać się” na pierwsze lekcje. A ponieważ po wszystkich tych moich poezjowaniach i kreowaniach alternatywnych rzeczywistości, zasypiałem jak kamień, miałem trudności z obudzeniem się rano, i w tym celu wymyśliłem specjalny sposób wstawania: Mianowicie któryś z domowników, który akurat wychodził na pierwszą zmianę, brutalnie musiał ciągnąć za sznurek przywiązany do mojej lewej nogi, i tylko na skutek takich szarpnięć byłem w stanie się przebudzić. Stało się to moim odruchem warunkowym, i do dzisiaj nie jestem w stanie obudzić się inaczej. Gdy po latach dostałem stypendium do Paryża, i po drodze zatrzymałem się na kilkudniowym seminarium w Hilden pod Düsseldorfem, po powitalnej kolacji zasnąłem tak mocno, że obudziłem się dopiero po paru dniach, i gdy strasznie jeszcze rozespany zwlokłem się na obiad czy kolację, dowiedziałem się, że specjalny patrol policyjny uzbrojony w psy, latarki i wędy przeczesywał tymczasem okoliczne laski i bajorka, i gdy nie zostałem znaleziony, oficjalnie zostałem uznany za zaginionego i moje zdjęcie było pokazywane w miejscowej telewizji po wieczornych wiadomościach. Rozeźliłem się tak dobitnie, że po paru dniach zawróciłem do domu, i z tego powodu jeszcze nigdy nie dotarłem do Paryża.

Aliści teraz, biorąc poprawkę na zaśnięcie w autobusie lub niemożność opuszczenia jego wnętrza, wychodziłem na wcześniejszy autobus, co wcale nie gwarantowało, że dojadę w porę na pierwszą lekcję. Zacząłem bowiem śnić na jawie i widzieć to, co pragnąłem zobaczyć. Zamiast więc wsiąść prawidłowo do osiemnastki, udającej się na Niezdary, wsiadałem do linii trzysta jeden biegnącej w stronę Ćmoka, acz mógłbym przysiąc, że wyraźnie odebrałem cyfry jeden i osiem na przedniej szybie pojazdu obok kierowcy. Zanim się zorientowałem, że coś tu nie tak, mijałem ostatni przystanek w Boguszowicach, i nim złapałem powrotny do Bojkowa, aby zdążyć z przesiadką do Jaśkowic, mijało ładnych parę godzin i kwadransów akademickich, i szkolną bramę przekraczałem w południe, gdy — w starszych klasach — było już prawie po wszystkim. Naturalnym sposobem musiałem zostawać po lekcjach, i aby mnie skruszyć i rozmiękczyć, na polecenie pana od wychowania w trzeźwości musiałem przepisać dziesięć tysięcy razy: „Nie będę spaźniał się na lekcje!” Ponieważ owo hasło zostało wydane ustnie i nie widziałem jego pisemnie zwerbalizowanej postaci pisałem dziesięć tysięcy razy: „Pan profesor nie będzie spaźniał się na lekcje!” Rzecz zrozumiała, że potem nikogo już nie obchodziło to polecenie i nikt nie sprawdzał, czy napisałem je tysiąc czy dziesięć tysięcy razy, i po jakiejś godzinie, gdy nauczyciel zaczął drzemać, jąłem zajmować się swoim pisaniem, choć musiałem odsiedzieć owe opuszczone przeze mnie do południa godziny.

Aby więc w przyszłości uniknąć takich przykrych niespodzianek i nie tkwić ślep w ślep z dyżurującym nauczycielem parę godzin w pustej klasie, po pewnym czasie zmieniłem trasę dojazdu do szkoły: Mianowicie do tego osiedla, w którym mieszkam, był i jest podstawiany tramwaj dochodzący do stacji kolejowej, przystanek Łagisza, skąd miałem bezpośrednie połączenie pociągiem wprost pod szkołę. Na tej linii tramwajowej było nieco luźniej niż w autobusach, podobnie w pociągu osobowym jadącym dalej do Łodzi, Poznania czy Gdyni. W pociągu mogłem również czytać albo odrabiać zadania domowe odpisując je zwyczajnie od pilniejszych kolegów względnie koleżanek, gdyż większość uczniów tej szkoły, jeśli już, dojeżdżała koleją. Nie zajmowało mi to sporo czasu, i byłem w stanie przejrzeć jeszcze gazety, jakie mieli przy sobie moi koledzy. W każdym razie odtąd już się „nie spaźniałem” i uzyskiwałem coraz lepsze oceny na świadectwie.

W jednym z regionalnych dzienników przeczytałem notatkę, że katowicki Pałac Seniora organizuje otwarty konkurs poetycki dla młodzianków, aby mógł zjuwenalizować się przez średnią statystyczną wieku, która była tam straszliwa, a partia stawiała przecież na młodzież i należało koniecznie dopuścić świeżą krew. Tego wówczas jeszcze nie wiedziałem, lecz nie zastanawiając się długo wybrałem z wierzchu kilka stron z mej bieżącej produkcji, przepisałem je na pożyczonej maszynie i wysłałem pod wskazany w owej notatce adres. Parę tygodni później dostałem oficjalne wezwanie na uroczyste rozstrzygnięcie tego konkursu, i bez pomyłkowych przesiadek w Zagórzu czy na Zadolu dotarłem do ponurego budynku pamiętającego minioną epokę króla Popiela, mieszczącego ów zasłużony dla rozwoju górnośląskiej nauki i znany z podtrzymywania staropolskich tradycji Pałac Seniora. Wprawdzie czułem się nieswojo w tym gronie składającym się przeważnie ze staruszków i emerytek, lecz było też kilku wyglądających na moich rówieśników, w każdym razie ku ich i mojemu zaskoczeniu mój wiersz Diabeł śpi w szczegółach a nad uogólnieniami płaczą anioły okazał się najlepszy tego dnia i otrzymałem pierwszą nagrodę!

Z jednej strony ucieszyłem się wielce, z drugiej zaś całej tej sprawy, że piszę, poezjuję i kreuję nie można już było utrzymać w tajemnicy, bowiem wszystko to zostało obwieszczone w dziennikach regionalnych, radiu i telewizji, i dyrekcji tej szkoły opadła ze zdumienia sztuczna szczęka, że coś wymknęło się spod jej kontroli, chociaż utrzymywała, że nad wszystkim sprawuje kontrolę, a tutaj otrzymała cios tam, gdzie najmniej się tego spodziewała. Wszyscy uczniowie byli zdania, że od razu pośle mnie pod nóż, lecz nie mógł przecież tego uczynić, gdyż ci wszyscy seniorzy i starszaki wzięli mnie pod swoją opiekę; a byli pośród nich posłowie, działacze młodzieżowi, dziadkowie stanu przedwojennego, i bądź co bądź należałem odtąd do takiej samej nomenklatury co on, czego nie mógł przeboleć, a ponieważ byłem słaby z tego przedmiotu, drwił sobie ze mnie przy pani polonistce, czy przynajmniej wiem, kto napisał Pana Tadeusza? Odpowiedziałem zwięźle: „Kolega!”, i odtąd miałem już święty spokój i nie byłem więcej molestowany żadnymi rozpytaniami, i chociaż zachowywałem się wyzywająco, już bez żadnych zaświadczeń lekarskich przechodziłem z klasy do klasy, dopóki nie uzyskałem tzw. „świadectwa dojrzałości”, w skutek czego zostałem relegowany z tej szkoły definitywnie i raz na zawsze, i po odbiorze tego papierka już więcej się tam nie pojawiłem.

Na tym etapie mego korumpowania się w życie [sic!] jeździłem więc nie tylko na lekcje do owej szkoły w Niezdarach, ale także do katowickich seniorów, którzy w jednej z kawiarń przy ul. Obleśnej mieli swoje koło starszaków, i dzięki którym moje poezje ukazały się rychło w wydawanym przez ich szefa dwutygodniku Bruzda. I tak co tydzień lub dwa jeździłem na ulicę Obleśną, gdzie całe owo grono moich nowych znajomych siedziało, dyskutowało, parzyło się z sobą, piło wódkę, i wśród których mogłem dzielić się swoją wiedzą o Wojaczku i wypytywać o dalsze szczegóły z jego życia, lecz na nich poezja Wojaczkowa nie wywarła żadnego głębszego wrażenia, gdyż znali go jeszcze jako kota, którego mu także pognali, tak że Wojaczek, który miał wysokie mniemanie o swojej twórczości, obraził się na nich i wyemigrował do Wrocławia, w którym z tęsknoty za matką popełnił samobójstwo. Tak sobie interpretowałem wówczas jego żywot, a ponieważ owe dysputy starszaków niezbyt różniły się stylistycznie i żywiołowo od tego, co przeżywałem w szkole, po jakimś czasie przestałem się nimi interesować i zwróciłem się do rówieśników, z którymi podmiejską kolejką dojeżdżałem do szkoły, a jeszcze bardziej do rówieśniczek.

Byli oni jednak bardziej prostomyślni ode mnie, i mało który potrafił opanować aktorską tremę przed udaniem się do lekarza, aby zasymulować sobie jakieś zwolnienie chorobowe, co najwyżej fałszował takie, co z drugiej strony bardzo szybko było demaskowane, i delikwent z hukiem wylatywał ze szkoły, jeśli przedtem dyrektorowi nie udało się złapać go i wbić na pal, skoro minęła zapalczywość jego wobec ucznia. W ten sposób poznałem Bladą Luśkę, śliczną blondynkę, która atoli w tym szkolnym mundurku i zielonej kiecce mundurowej wyglądała jak pokraka, i naprawdę zrobiło mi się jej żal, gdy tak stała przy rozsuwanych na boki drzwiach piętrowego pociągu podmiejskiego i pochlipywała w rękaw. Jak się dowiedziałem, jej rodzice — architekci — pracowali na jednej z wielkich socjalistycznych budów w Iranie czy Libii, i zginęli niedawno w sposób tragiczny, zatem nie była już potrzebna dyrektorowi, do tego dostała sute odszkodowanie i rentę, i z tego względu zakwitała mu w oku, i groziło jej, że nie przejdzie do następnej klasy. Wprawdzie usprawiedliwiała się uporczywymi menstruacjami, gdy nie mogła regularnie przyjeżdżać na te praktyki indywidualne, lecz nic tym nie wskórała, gdyż bała się pójść z tym do ginekologa, i ów dyrektor już cieszył się, że nie będzie się musiał zbytnio trudzić, aby ją relegować. Obiecałem jej zatem, że nazajutrz przywiozę jej wszystkie moje zwolnienia lekarskie, które nie były mi już potrzebne, a były one pisane tak niewyraźnymi bazgrołami, że moje nazwisko można było wziąć za jej, a były one zbliżone do siebie do tego stopnia, iż nikt potem nie zauważył różnicy, gdy przedstawiła je oficjalnie dyrektorowi jako usprawiedliwienie swej nieobecności na praktykach, i chcąc nie chcąc dyrektor musiał je uszanować, aliści spienił się tak mocno, iż na skutek szoku hormonalnego — rozmaicie był ów fenomen interpretowany przez biegłych przedmiotu, a to jako wynik stresu oksydacyjnego uwalniającego reakcję łańcuchową wolnych rodników, a to jako synchroniczny rezultat mitozy i mejozy wszystkich genów immunologicznych organizmu równocześnie — przemienił się w koguta, i to wielkości cielaka, więc piał, i to piał tak głośno, że słychać go było nie tylko w pobliskim Laryszewie, ale także i Chropaczowie, Sikowcu i Bojszowach, Szczygłowicach i Halembie, i odpowiadały mu wszystkie koguty w Ciasnej i Szerokiej, Suchej Górze i Mokrem a nawet w okolicach Szałszy. Potem odzyskał swą normalną posturę mężczyzny przy kości, atoli raz w miesiącu powracała owa przypadłość i wtedy na jeden dzień był kogutem, piał i odpowiadały mu wszystkie koguty Górnego Śląska i całego świata, i działo się to tak długo, dopóki nie umarł i nie został pochowany w górnośląskiej glebie, i jeśli ktoś ma ucho na tyle czułe, tedy czasami przykładając je do ziemi może usłyszeć, jak rozlega się spod niej cichutko ta ptasia, piejna mowa.

Atoli dla Bladej Luśki był to jeno sukces połowiczny; ironia losu bowiem zebrała w tym przypadku swoje smutne, jakże okrutne żniwo, i wszystkie choroby i schorzenia, które tak gładko, zręcznie symulowałem, i otrzymywałem na nie poświadczenia lekarskie, wraz z przekazaniem ich Bladej Luśce, zaczęły przemieszczać się z tych papierów na jej organizm. — Blada Luśka, która jako dziecko nie cierpiała na żadne dolegliwości, stopniowo jęła na nie zapadać, i z wolna jej życie nabierało charakteru koszmaru, i to szpitalnego, i już naprawdę musiała biegać po różnych lekarzach, poddawać się i leżeć. I gdy wychodziła z jednej dolegliwości, już nachodziły ją następne albo odnawiały się stare, jako tako i pozornie wyleczone. W końcu w jej organizmie skumulowało się tyle dolegliwości, nabytych wad i zwyrodnień, że nastąpiło jego wycieńczenie, i mimo mojej opieki, jej zgon, i Biedna Luśka została pochowana na jednym z licznych miejscowych cmentarzy, pozostawiając żywą dziurę w mej boleśnie dotkniętej pamięci.

Nie była to zresztą jedyna metamorfoza, jakiej widownią była owa szkoła. Mówiło się jeszcze o dwóch hybrydach. Przypominały one centaury, i w rzeczy samej nimi były. Aliści w żadnym wypadku nie wolno było określać ich tym epitetem, stanowiącym dla nich największą obelgę, i należało przyjmować ich jako najzwyczajniejszych członków ciała pedagogicznego, i tak też byli traktowani. Jeden z nich był kobietą, a właściwie kobietonem, gdyż był(a) bezpłodny(a), zamężny(a), i przewodził(a) szkolnej administracji i uczył(a) poza tym podstaw rachunkowości i dietetyki; po mężu nazywał(a) się Lucy Ghinków i normalnym trybem ukończył(a) studia wyższe w szkole gospodarstwa wiejskiego i obronił(a) nawet dysertację doktorską o znaczeniu konia w dziejach powszechnych z uwzględnieniem jego roli dla przetrwania gatunku ludzkiego. Drugi to normalny mężczyzna, Grzegorz Piździel, płodny, posiadający liczne potomstwo, które atoli — zgodnie z prawami Mendla — nie posiadało tej cechy wyróżniającej ojca, i najzwyczajniej w świecie biegało i chodziło na dwóch nogach, acz urodziło się czerwonoskóre, czekoladowe, rude i z legitymacjami partyjnymi pod pępowiną, i jeno w następnych pokoleniach należało oczekiwać powrotu owej cechy recesywnej tak znamionującej ich tatusia. On także ukończył studia na tajnych kompletach i podchorążówkę, z czego był bardzo dumny, i w naszej szkole uczył sadownictwa, przysposobienia obronnego, higieny pracy i astronomii. Bardzo się go bałem, gdy tak cwałował pomiędzy rzędami jabłoni i śliw, i w każdej chwili mógł mnie nakryć, że zamiast plewienia i okopywania tych drzewek, leniuchowałem bezczelnie w krzakach porzeczek czy agrestu. Oboje byli rodzeństwem, i dzieje ich przyjścia na świat były powszechnie znane i należały do legendy tej szkoły.

Ich ojciec, Grzegorz Piorun–Piździel, pochodzący z biednej rodziny chłopskiej, uzyskał był w latach dwudziestych stypendium z jednej licznych organizacji lewackich działających w tym okresie, dzięki niemu mógł kontynuować naukę w Krakowie i zdobyć ceniony zawód chemika, acz — zgodnie z ówczesnym nazewnictwem naukowym — wabił się tylko jako doktor filozofii. Był człowiekiem na wskroś postępowym i ideowym komunistą. Razem z nim studiowała córka miejscowych kułaków z sąsiedniej wioski, zaprzyjaźnili i pokochali się w ogniu walk klasowych, a ponieważ zamierzali powrócić po studiach na wieś, jej rodzina nie miała nic przeciwko takiemu mezaliansowi, i wykosztowała się na huczne weselisko. Ta aliści, Bożena Piździel, z domu Edipowicz, legitymowała się tylko stopniem magistra filozofii, mimo że napisała pracę o syntezie pierwiastków ciężkich, i na tym zakończyła swoją edukację, i w mojej szkole uczyła pirotechniki, gorzelnictwa oraz technologii uboju.

Oboje wprawdzie zaliczali się do ludzi postępu, lecz kontynuowali równocześnie ludowe tradycje swych wiosek, i do ślubu wybrali się zabytkową dorożką zaprzężoną w parę koni, do której — jak w innych okolicznościach mityczny Noe — zabrali swoje ulubione zwierzątko: młodego kociaka w wiklinowym koszu, który z dala przypominał raczej nieco większą mysz, i jak się mówiło, przeraźliwie miauczał podczas ślubnych uroczystości. Ale nic to: Gdy tylko weselnicy odbyli tradycyjny spacer po moście granicznym łączącym dwie sąsiadujące z sobą wioski, a było to pradawnym obyczajem w tej okolicy, który miał znosić wrodzoną im wrogość i żywioną wzajemnie do siebie nienawiść mieszkańców obu wsi, wszyscy zaczęli pić na umór, że do wieczora nikt już nie wiedział, kto jest kim i po co, i za kim biega. I gdy tylko wynajęty ku temu wieśniak Frank, który miał zważać na porządek i żeby nikt nie zabierał się do mordobicia, zamknął furtę za weselnikami, oblubieńcom wydawało się, że rzucili się na siebie, by uprawiać szeroko pojmowaną koncepcję i uwierzytelnić w ten sposób zawarte wcześniej małżeństwo. Atoli Frank jakoś nie baczył ani na furtę ani na konie, i zaniedbał swoje obowiązki, i konie wmieszały się między weselników, i również piły jak świnie i nie wylewały za kopyta. W ten sposób doszło do tego, że oblubienicę zapłodnił jeden z tych wspaniałych rumaków, pan młody natomiast konnicę, żeby nie używać wobec tego wybitnego zwierzęcia obraźliwego wyrażenia klacz. Jakiś czas potem przyszło na świat dorodne potomostwo: Jedno płci żeńskiej od konnicy, drugie zaś — płci męskiej — od młodej absolwentki chemii. Od urodzenia więc byli uznawani za rodzeństwo, i niczym — poza czterema nóżkami — nie różnili się od innych dzieci w tej okolicy, a ponieważ jako hybrydy byli zdolniejsi od pozostałych dzieci, rychło zaczęli przewodzić całej gromadzie. Dopiero gdy władzę w tym kraju przejęli naziści, prześladujący wszelkiego rodzaju mieszańców, odmieńców i ludzi innej wiary, cała rodzina musiała uchodzić do lasu i tam walczyła z wrogiem, jej czworonożne potomstwo zaś kończyło szkoły i tajne komplety; wychodziło za mąż i żeniło się, i robiło karierę mocno utwardzając władzę ludową swoimi kopytkami.

Za moich czasów zarówno rodzice, Piździele seniorzy, jak i ich czworonożne potomstwo od dawna przekroczyli już smugę cienia, lecz mimo to mocno trzymali się siodła swych szkolnych etatów, służbowych domków i działek, podobnie zresztą jak i inni nauczyciele, i taki przypadek zgonu pana od algebry wcale nie był czymś nadzwyczajnym. Nie raz i nie dwa zdarzało się bowiem tak, iż taka sędziwa dama lub staruszek wyrywając jakąś rozespaną pannicę do tablicy i wypytując ją o przyczyny nocnego moczenia się niemowląt albo o turbulencje wywołane przelotem motyla oddziaływujące negatywnie na prawidłowość obiegu Jowisza wokół słońca, wpatrywali się nagle w sufit, ze zdumienia otwierali usta i „odchodzili” usiłując coś jeszcze nabazgrać w dzienniku klasowym, co potem rada pedagogiczna interpretowała przez długie godziny na korzyść albo niekorzyść ostatniego wypytywanego ucznia. Jednak w równym stopniu jedni, jak i drudzy trzymali się dzielnie, i w swym otoczeniu nie znosili żadnego zniewieścienia i braku zahartowania, a starszy z Piździelów, który tylko tym różnił się od młodszego, iż krnąbnych uczniów nie młócił kopytami, nie był w stanie ścierpieć żadnych różnic i nierówności nie tylko społecznych, ale jakichkolwiek i w ogóle i w sobie samych, i w młode umysły sypał spermę swej optymistycznej wizji dziejów i wspaniałego rozwoju gospodarczego: Mianowicie za taki sam przeżytek burżuazyjny i niesprawiedliwość uznawał wszelkie zróżnicowanie terenu, wzniesienia, zakola rzek, faliście wijące się linie brzegowe jezior, serpentyny górskie, a już wprost nie mógł patrzeć na Tatry, i na widok Giewontu dostawał bólów wątroby. Nic prostszego zatem: Rzeki się ureguluje, i w przyszłości Wisła i Odra jak jeden mąż po sznureczku prościutko będą biegły od swoich źródeł do Bałtyku, jeziora będą kwadratowe, a w góry wyśle się spychacze zniwelować teren, i mało wiele, jakieś dwa lub trzy pokolenia, i cały kraj będzie rozpostarty na jednej, jednolitej równinie. Towarzysze radzieccy wystrzelą satelitę, na którym zmontują system luster łapiący światło słońca i będą nam puszczać takie zajączki z kosmosu, dzięki którym ociepli się klimat, tu wyrosną palmy, a tam drzewa pomarańczowe, pod którymi będzie się opalała nasza wspaniała młodzież, i już w styczniu prosto do śniegu będziemy sadzić ryż, i wszyscy będą żyli dostatnio, długo i szczęśliwie w cieniu banana, zniknie nędza i śmieci.

Atoli w owym czasie głośno zaczęło się szeptać po kątach o nowym podziale administracyjnym kraju i o korzyściach, jakie odniesie z tego powodu nasza gospodarka. Wprawdzie oficjalnie władze zapewniały, że o żadnym nowym podziale administracyjnym nie może być mowy, aż tu nagle pewnego poranka obudziłem się w zupełnie innej miejscowości: Już nie mieszkałem w żadnej Dąbrówce Wielkiej, i w ogóle nie było już takiej miejscowości na mapie, lecz w Brzezinach Śląskich 4. Mieszkałem w nich zaledwie kilka miesięcy, z kolei bowiem owe Brzeziny Śl. przyłączono do większej jednostki administracyjnej pod nazwą Piekary Śląskie. I taki sam los spotkał i inne miejscowości tego kraju. Jak ustawą rąbnął, za jednym zamachem partyjnego pióra przestały istnieć tak ślicznie nazywające się miejscowości o tysiącletniej historii, jak Chebzie, Rojca czy Przezchlebie i Lędziny. Za to pojawiły się takie dziwolągi onomastyczne, jak Katowice Pięćdziesiąt Dwa, Bytom Siedemnaście albo Gliwice Sto Trzy. Ktoś, powiedzmy, mieszkający w Żyglinku, nie mieszkał już w Żyglinku, ale w Zabrzu Trzynaście. I gdy podawałem komuś adres, że mieszkam w Tarnowskich Górach Sześćdziesiąt Jeden, ktoś taki długo musiał się nabłądzić i spalić mnóstwo paliwa, wypytując okolicznych mieszkańców a nawet mieszkańców tej samej miejscowości, którzy również nie mieli bladego pojęcia, gdzie są owe Sześćdziesiąte Pierwsze Tarnowskie Góry, gdy po dłuższej wymianie zdań okazywało się, że mieszkam(y) najzwyczajniej w świecie w Księżym Lesie! Nie były to tylko czyste gry słowne, lecz takie ujednolicenie całej górnośląskiej różnorodności w kilkanaście większych miast sięgało znacznie głębiej i miało szersze niż się wydaje implikacje.

Przepisywano bowiem od nowa wszystkie księgi wieczyste, akty notarialne i inne dokumenty znajdujące się w archiwach urzędów stanu cywilnego. Takie przepisywanie trwało rzecz jasna ładnych parę lat i dawało zatrudnienie wielu literatom, a kiedy wszystko zostało ładnie przepisane i obywatel przychodził do urzędu np. po akt zgonu pradziadka, że zdumieniem dowiadywał się, iż ten wcale nie urodził się na Bańgowie czy Przełajce, jak zawsze myślała rodzina, lecz w Tychach lub Mikołowie, jednak bez wyróżniającego numeru siedemnaście lub trzydzieści dziewięć. Podobnie gdy absolwent katowickiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej zgubił dyplom i chciał uzyskać nowy egzemplarz tego dokumentu, był zaskakiwany tym, że wcale nie ukończył Wyższej Szkoły Pedagogicznej, jeno Uniwersytet Śląski, w który przekształciła się w międzyczasie owa Wyższa Szkoła Pedagogiczna lub przynajmniej tak była oficjalnie nazywana, i dziekanat nie mógł mu wydać dokumentu o innej treści jak tylko tej, która poprawiała mu samopoczucie i prestiż, gdyż bądź co bądź lepiej brzmi, że jest się absolwentem uniwersytetu a nie wyższej szkoły pedagogicznej, która nie cieszyła się takim uznaniem. Podobnie wszystkie budynki administracji publicznej w zlikwidowanych gminach, w których płaciło się podatki, zostały zburzone do fundamentów, a na ich miejscu posiano trawę lub zajęli je archeologowie i prowadzili na nich badania naukowe, podatki zaś płaciło się odtąd w miejscach oddalonych o co najmniej piętnaście kilometrów, i miejscowym komitetom obywatelskim trudno się było ponownie wybić na niepodległość, podatnikom bowiem nie było w smak, że muszą z żywą gotówką przemieszczać się autobusami, w których padała ona łupem kieszonkowców, i tak podwójnie tracili swoje kapitały, więc jak grzyby w barszcz wyrastały takie komitety pragnące z powrotem tych różnych Radzionkowów, Bieruniów czy Orzeszy.

Takich zdumień, przemian, na dwoje wróżących babek, które nie były babkami, pojawiało się wówczas znacznie więcej. Odkąd bowiem pamiętam, przy głównym skrzyżowaniu na tzw. miejscowej autostradzie stał sobie drogowskaz. Z jednej strony strzałka wskazywała na Kraków, z drugiej zaś na Wrocław. Ktokolwiek chciał jechać do Opola lub dalej do Wrocławia, musiał zwracać się tam, gdzie strzałka wskazywała na Kraków; kto zaś nie miał nic innego do roboty i zamarzyło mu się jechać do Olkusza, Krakowa czy Tarnowa, ten musiał wybierać drogę ze strzałką odnoszącą się do Wrocławia. Rzecz jasna cudzoziemcy nie znając sieci tutejszych dróg jechali zgodnie z drogowskazami, zaplątywali się w labirynty miejscowych duktów i powodowali jeszcze większe zamieszanie. Aż tu nagle pewnego dnia jak grom z mrocznych niebios: Na owym drogowskazie pojawiły się jakieś dodatkowe, zagadkowe napisy: Jeden brzmiał Nach Krakau, drugi zaś Nach Breslau, i nikt nie rozumiał, co to znaczy. Poza tym nic się nie zmieniło, i jeśli trzeba było jechać do Krakowa, człowiek musiał zwracać się Nach Breslau, jeżeli zaś do Wrocławia, musiał wybrać tę drogę z Nach Krakau. Równie dziwacznie brzmiące napisy pojawiły się również na tabliczkach z nazwami miejscowości, czy poszczególnych ich dzielnic przyłączonych do większych miast: Już nie było tylko Dańdówek, Piekar Śląskich, Bytomia, Dąbrówki Wielkiej czy Kamienia, lecz prócz nazw tych miejscowości pojawiły się takie jak Beuthen, Birkenheim, Kamenz, Gross–Dombrawka, Gross–Piekar (w niektórych punktach nawet Deutsch–Piekar) i przeróżne inne Frankensteiny, i nikt nie pojmował, kto zacz ów Frankenstein, Gleiwitz czy inny Hindenburg. Dopiero wieczorem dziennik telewizyjny rozjaśnił ludziom w główkach, że przyjeżdża tu jakiś Kanclerz, że rządy się porozumiały, że każdy już może gwarzyć tak, jak mu się żywnie podoba, że wreszcie jest już ta granica, i to trwała, że każdy może robić, co dusza zapragnie, i że ten Kanclerz będzie przepraszał i wystąpi w telewizji, itp. Kanclerz w istocie wystąpił w telewizji i przeprosił, pokazał walizkę z twardą walutą jaką przywiózł na otarcie łez, więc ludzie zbiegali się nad Bytomką, i każdy brał przedtem to, co miał pod ręką, i co sił w nogach gnał do Bytomia, gdzie robiło się coraz większe zbiegowisko, gdyż bali się, że nie zdążą przed zamknięciem granic, jak to podobno było nieco wcześniej w Berlinie w związku z budową tzw. Muru. Jednak żadna budka graniczna nie stanęła nad Bytomką, milicja rozpędziła tłum, i ludziska poczuli się zawiedzeni, uznając tę trwałą granicę za kolejny chwyt czerwonej propagandy, i to z udziałem zagranicznych dygnitarzy.

Atoli nie: Gdy w pewien wiosenny wieczór wróciłem ze szkoły, w domu gotowało się i wrzała dzika awantura. W rzeczy samej każdy mógł teraz robić i mówić to, co chciał i stąd brało się tyle hałasu, wrzasków i rzucanej „łacinki”, która w tym środowisku brzmiała zupełnie naturalnie. Atoli jedni chcieli a inni nie, tzn. też chcieli, lecz nie tego, co ci, co chcieli. Ów Kanclerz mianowicie wymyślił sobie, że będzie łączył rodziny, które jakoby miały być rozdzielone, a jeśli nie były, to należało i tak traktować je w ten sposób, jak gdyby były rozdzielone i ogromne sumy z budżetu przeznaczył na to, żeby je połączyć. Tzn. miejscowy rząd w Warszawie roztaczający nad tym terenem swoją administrację otrzymał bajeczne kwoty w gotówce, technologiach, liniach produkcyjnych i żywcu, i obietnice dalszych kredytów, jeśli tylko jego administracja przymknie oko i każdemu kto zechce, pozwoli wyjechać bez większych przeszkód do kraju tegoż Kanclerza, który cieszył się i uśmiechał z każdego plakatu gwoli tego, iż powiększało mu się pogłowie a rodziny były odtąd „połączone”. Więc gdy wróciłem ze szkoły, wszyscy kłócili się, gdyż jedni zamierzali wyjechać, innych zaś nikt by nie ruszył nawet kamieniem, i stąd wzięła się taka wrzawa. Odkąd bowiem pamiętam, zawsze myślałem, że jestem narodowości polskiej i że moi rodzice przybyli na Górny Śląsk z Wielkopolski, i z całym wewnętrznym zapałem uczyłem się na pamięć Pana Tadeusza, Nie rzucim Ziemi…, Małego Polaka czy Jak świat światem nigdy nie będziesz Polakowi bratem, a na Boże Ciało sypiąc obficie kwiatem śpiewałem Boże, coś Polskę, i ze wzruszenia aż drżały mi uszy. Teraz zaś ku własnemu osłu–pieniu dowiadywałem się, że to wszystko na niby, niczym kolosalne Als Ob, dla zmylenia sąsiadów i przeciwnika, żeby nie narzucił się żaden cień wątpliwości, iż jesteśmy nie tymi, za których się podajemy. Potem od razu następny szok: Wcale bowiem nie nazywam się tak, jak podawałem, że się nazywam, i do czego się przyzwyczaiłem, i co stało niczym wymiona przy wszystkich moich publikacjach, do czego dorabiałem całe mitologie, lecz naprawdę nazywam się zupełnie inaczej. I wedle tego nowego nastawienia miałem się odtąd nazywać Patschoch Heinrich, a już nie Henryk, Henio Paczocha i basta! Podobnie było z innymi mieszkańcami owej miejscowości i sąsiedniej Przełajki, Maciejowa i Gorzałki. Ich nazwiska brzmiały przeważnie Muc, Kuc, Bocian, Skowronek i Pizda. Teraz już nie chcieli się tak nazywać, i skoro było wszystko wolno, nagle wszyscy zapragnęli nazywać się Mutz, Kutz, Storch, Lerch i Fötzchen, i jak jeden mąż rzucili się do urzędów miejskich tworząc gigantyczne kolejki, aby w takim brzmieniu administracja wypisała im nowe dowody tożsamości. Aliści władze nie były takie skore ku temu. Co innego nabazgrać coś na drogowskazach, co w każdej chwili może dać się usunąć, aby na tym terenie utrzymać siłę roboczą i dostarczyć jej pozorów tzw. Reichu, co innego zaś, żeby jakiś Kanclerz, aczkolwiek za grube pieniądze, wtrącał się do zasobów archiwalnych, które z kolei jeszcze raz trzeba by przepisywać, i na skutek tego powiększać deficyt budżetowy na pisarzów i literatów. Bowiem gdy pełnym nadziei obywatelom udało się wreszcie dotrzeć do ich teczek personalnych i rodzinnych, okazywało się, że w żadnym z tych dokumentów nie stało Kutz, Mutz, Lerch, Storch czy Fötzchen, zwyczajnie jeno: Muc, Kuc, Skowronek, Bocian, Paczocha i Pizda. Ależ w XIX wieku, tam wszystko musiało być w takim brzmieniu! — protestowali rozczarowani i oburzeni obywatele. Urzędniczka przynosiła więc grubą księgę z napisem Wiek Dziewiętnasty, i acz ci zacni obywatele oczekiwali czegoś innego, ku ich jeszcze większemu zdumieniu ukazywały się jednak Bociany, Kuce, Muce i Pizdy, co tak ślicznie przełożyli i przepisali nasi wybitni ludzie pióra.

Ale nic to wobec faktu, że oto w gruzy miało pójść jeszcze jedno tabu, którego poruszanie groziło nie tak dawno jeszcze pieszczotami i mnóstwem innych nieprzyjemności, i jeśli coś się mówiło na ten temat, to po kątach i półgębkiem, a już broń Boże, nie przy dzieciach, więc nawet jeśli coś się wiedziało o tych sprawach, to wiedza ta z biegiem lat ulegała zapomnieniu i zniekształceniom, że w gruncie rzeczy nikt nie wiedział, jak było naprawdę i o co w tym wszystkim chodziło. Przez co miało się na myśli to, co takiego robili nasi rodzice, nasi starzy, jak to się gwarzyło, zgredy, i ich liczne, nawet zbyt liczne jak na epokę Wielkiego kryzysu rodzeństwo, i z jakiego powodu nie chcieli o tym ani niczego mówić ani słyszeć.

Owszem, wiedziałem coś niecoś: Mówiło się, że wujek Tomasz miał być z partyzantami, miał podobno walczyć z partyzantami, i wówczas zetknął się bliżej z przyszłym dyrektorem naszej szkoły i Piździelami, dzięki czemu zresztą mogłem psim swędem dostać się do tej placówki dydaktycznej, atoli gdy zbroiłem coś, dyrektor ów, zanim ściągnął pas i wyłożył mnie sobie na kolana, aby mnie nim wygrzmocić, porozumiewawczo mrugał ku mnie okiem i poklepywał po ramieniu tak, jak gdyby miał mnie powiesić na haku rzeźnickim, i całkiem nie chwytałem, o co mu biega z tym mruganiem. Teraz zaś cała „prawda” wychodziła z woreczka dziejów. Wujek, owszem, walczył z partyzantami, lecz nie po tej stronie, co „trza” — jak zwykli byli mawiać towarzysze, i tego „z” nie należy rozumieć w sensie „razem”, „w kupie” czy „wspólnie”, ale wręcz przeciwnie: „przeciwko”, tzn. mówiąc bez ogródek urządzał na nich obławy po lasach, do których uchodzili wszelkiej maści Piździelowie i ich zwolennicy, przeciwnicy zresztą też. Aby pojąć złożoność tej sytuacji, należy jeszcze przywołać coś takiego:

Mianowicie ów hojny Kanclerz, który tak szastał twardą walutą i mocno przypominał dyrektora mojej szkoły, miał poprzednika stanowiącego zupełne jego przeciwieństwo: chudy, zadziorny, nerwowy krzykacz nie cieszący się początkowo zbyt mocnym poparciem w szerokich kręgach opinii publicznej. Panował Wielki Kryzys, bardzo trudno było o pracę, i na bułkę z masłem trzeba się było czasem natrudzić dwa tygodnie. Ów Chudzielec, zanim został kanclerzem, w swej retoryce przedwyborczej obiecywał każdemu godziwą pracę i zasiłki i dodatki socjalne, a nade wszystko pomstę na wszystkich, powszechnie znienawidzonych uprzejmościach skorumpowanych i chaotycznych gabinetów socjaldemokratycznych, które zmieniały się tak często, że taki gabinet był dymisjonowany, zanim zdążył się skompletować i dojechać tramwajem na zaprzysiężenie do gmachu parlamentu, już pojawiał się następny kandydat, któremu powierzano misję sformułowania nowego rządu, a ten ledwo włożył ubranie wyjściowe i jeszcze nie opuścił mieszkania, a już telefonicznie odwoływany wylatywał z pracy, i tak w kółko macieju. Żeby mieć środki na to wszystko, wpadł na bardzo prosty pomysł: Mianowicie zorganizował sobie takie sztafety gospodarcze gotowych na wszystko ramzesów szalejących po opłotkach z długimi nożami: po nocach napadali na banki, bogate rodziny, zamożną klasę średnią, jednym słowem na wszystkich tych, co dysponowali jeszcze jakimiś wartościowymi depozytami, które można było ukraść i spieniężyć. Robota była kryształowa, policja bezradna, prokuratura po miesiącu umarzała wszelkie dochodzenia z powodu niemożliwości wykrycia sprawców, a zasoby finansowe Chudzielca rosły w równym stopniu co niezadowolenie mas wobec rządów socjaldemokracji, że w końcu mógł sobie pozwolić na kilka ostentacyjnych bankietów z kawiorem i jarzębiakiem w jednym garnku z zupką dla bezrobotnych, i naród mu zaufał i powierzył sprawowanie władzy. Zresztą wyglądał tak mizernie, że zemdlał już w trakcie zaprzysiężenia na kanclerza w parlamencie, i nikt nie miał wątpliwości, że nie dożyje do końca kadencji, która w owej epoce nie trwała zazwyczaj dłużej niż dwa tygodnie, acz on sam w swoim orędziu do narodu zapowiadał buńczucznie, że jego rządy potrwają tysiąc lat, i z tego powodu przezywano go także Tysiącletnim Kanclerzem. Aliści rozeźlił się okrutnie na tę instytucję demokratyczną, z której cały świat był świadkiem jego kompromitacji i omdlenia, i nie namyślając się dłużej jeden z jego ramzesów po prostu puścił ten budynek z dymem. Teraz jednak całej tej sprawy nie dało się już tak zwyczajnie zatuszować, naród oburzył się, że ktoś ogniotrawi zabytki wybudowane z kiesy podatnika i dedykowane owemu narodowi, więc Kanclerz wydał teczki tych ramzesów narodowi i obwieścił światu, że jego kraj jest krajem prawa i nie będzie tolerował wybryków, i po krótkich procesach sądowych, nie jak dawniej toczących się przez dziesięciolecia, powywieszał prominentniejszych ramzesów, dla całej reszty zaś urządził przeznaczone ku temu łoża koncentracyjne, dzięki temu znacznie poprawiły się jego notowania w sondażach ulicznych. I żeby dać przykład narodowi, zaczął budować autostrady i rozwijać przemysł środków opatrunkowych, co jeszcze bardziej wzmocniło jego pozycję, a ponieważ był chorowity i sam nie dałby rady być w tych wszystkich miejscach równocześnie, jak to pokazywała prasa, naród dopomógł mu w tym wymachiwaniu łopatą i przy kopaniu rowów, i cały kraj pokrył się siecią bezpłatnych autostrad, kin i dużych sklepów samoobsługowych, i furczał pracowitością, i każdy mógł sobie pozwolić nie tylko na bułkę z masłem, ale i na chleb z boczkiem i hamburgera, i przed każdym posiłkiem wszyscy przypijali za jego zdrowie; i gdy jeden człowiek spotykał drugiego w jakimś mrocznym zaułku czy jaskini, także i jemu życzył zdrowia i zwycięstwa, i nie rozwalał mu czaszki jakimś tępym narzędziem, jak to się działo nagminnie w minionym bezpowrotnie okresie, i wszystkim żyło się coraz lepiej, z radości więc urządzali nocne maskarady z pochodniami, igrzyska olimpijskie, ścieżki zdrowia i obyczajne formy spędzania wolnego czasu na łonie przyrody. Cały świat spoglądał ze zdumieniem na tego chorowitego Kanclerza, któremu wprawdzie nie powiodło się na studiach i nie uzyskał nawet matury oblewając z rysunków i prac ręcznych, i nie układało mu się życie rodzinne, a ponieważ jego drużyna piłkarska zdobyła w owym czasie mistrzostwo świata i puchar narodów, został przyjęty do Ligi, okrzyknięty mężem opatrznościowym i wybitnym reżyserem sceny politycznej, co pokumał całkiem dosłownie, i myślał, że będzie się mógł jeszcze wybić w przemyśle filmowym, i te jego ambicje sięgały w każdym razie znacznie dalej aniżeli jego zamysły polityczne podporządkowania sobie całej Europy, bowiem jako gwiazda ekranu chciał zdobyć cały świat. Jego próżność ku temu podniecało kilku żądnych sławy pomagierów. Jednym z nich był mój wujek, Jaś Paczocha.

Działo się to na długo przed owym Wielkim Kryzysem, gdy mój młodociany wówczas wujak [sic!], Jaś Paczocha, a właściwie Johann Patschoch, będąc właśnie po maturze, zapragnął zostać świętym. Zamiast jak inni zapisać się po prostu na inżynierię sanitarną lub genetyczną (w powijakach), technologię żywienia, medycynę pracy lub w pełni materialistycznie pojmowaną mechanikę niebios, Jaś Paczocha tak długo nachodził miejscowego proboszcza i lokalnego biskupa, dowodząc im o swoich przydatnościach do tego zawodu, prosząc i błagając, aż wreszcie dali oni za wygraną i przyznali mu to stypendium na studia teologiczne w Rzymie, aby przez pięć lat mieć święty spokój. Jaś Paczocha studiował więc sobie spokojnie w Rzymie teologię i wchodzące w jej skład przedmioty, zaliczał semestr za semestrem, wkuwał formułki, pościł i chudł oraz naśladował bogobojne życie wszystkich zalecanych przez prawo kanoniczne świętych, i rósł w samoświadomość i wzbogacał wyobraźnię we wciąż nowe skojarzenia, i już widział się biskupem i kardynałem, i tylko czekać, aż zbierze się najbliższe konklawe i ogłosi go papieżem. Tymczasem jego ojciec, a mój pradziadek, Kacpar Patschocha, naraził się z tego powodu na grube niczym kłoda nieprzyjemności, co mocno uszczupliło zasobność jego portfela.

Kacpar Patschocha mianowicie był fachowcem i rzemieślnikiem, i uprawiał najstarszy cywilizacyjnie zawód świata. Obtykał ludziom chałupki na zimę, aby ich uszy ochronić przed przewianiem, co groziło głuchotą i licznymi innymi dolegliwościami, budował piramidy, szubienice, kościoły, sarkofagi, gumna i sztolnie, a nade wszystko dachy nad głową o solidnej konstrukcji, która była niezbędna na tych obszarach ze względu na największe niebezpieczeństwo, jakie tutaj mogło spotkać człowieka, które aliści z biegiem czasu uległo tabuizacji i stłumieniu, i nie da się go wyrazić wprost, bowiem zawsze w związku z tym problemem uciekano się do niedomówień i niedopowiedzeń. Wedle tego, co pamiętam, i co pozwal

Data:
Kategoria: Polska

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.