Zła godzina
Nie umawia się na spotkania, jej przyjścia
Nie zapowiada znak widzialny i siermiężnie ponadzmysłowy,
Nie daje się też rozpoznać żadnym gestem,
Który przed jej pojawieniem uwidoczniłby się na ludzkiej twarzy
Szarym płótnem grozy: Że jest właśnie tą złą godziną
Od pługa do pługa i od karety do karety,
Od pierwszego przystanku do końca autobusu
Kursującego w szczerym polu od świtu do szybko
Zapadających wieczorów: Z pełną obsadą i wygodami,
Ale za to bez pasażerów.
— W jaki sposób dojrzewa ten nieokrzesany owoc
Nawet nie bólu, lecz tylko bolesnego zaskoczenia tym światem?
Nader symptomatycznie: Pojawia się jak rycerz, który
Runął z rozjuszonego konia, gdy wierzchowcem szły
Mgły i widziadła bezsennych symboli, a te lądują tuż
Przed zaśnięciem, jak owies? — Tak, pełno go, ale rozsypuje się
Wyłącznie w głowie, kiedy poduszka okazuje się założonymi żelazami
I zakleszcza cię: Do świtu nie będziesz już sobą.
O tej porze, gdy spokojnie poruszają się żebra rozleniwionej ludzkości,
Rozlega się szept: Obyś nie wypowiedziała tego w złą godzinę!
Nie ma bowiem szans na powtórki i monotonię: Tylko upór
Przegranej i utraconej do końca szansy na lepszy dzień
Tego zachowania, które wciąż utrwala swą przewagę
Nad doświadczeniem.
Choć z natury nie jest przesądna i daleko jej do sedna
Nieuchronności, musi jednak odrąbywać i łupić to wszystko,
Co się układa po myśli i nie mija się z błękitem.
Jej ulubionym kolorem jest bowiem wyróżnianie się
Od tła i nie podzielanie szablonu
Jakiegokolwiek zabarwienia istnienia pod presją,
Że nastąpi i uzupełni tę równowagę życia
Bez doznawania czystości i powoływania się na łaskę.
Świat wolności absolutnych
Jakież to ucho wolne od słyszenia?
Jakież to oko wolne od widzenia?
Jakiś to nos wolny od powonienia?
Jakiż to język wolny od smaku i jątrzenia?
Jakaż to głowa wolna od włosów, wszy i myślenia?
Jakież to serce, wątroba, nerki wolne od przeszczepów?
Jakaż to siekiera wolna od przymusu uderzania?
Jakież to pochylone plecy wolne od pokory?
Jakiż to świat wolny od zasiedzenia?
Jakiż to Bóg wolny od dogmatów na własny temat?
Jakież to prawo wolne od mataczenia?
Jakiż to szatan wolny od wystawiania na pokuszenie?
Jakież to piekło i niebo wolne od siebie nawzajem?
Jakaż to idea wolna od złudzenia?
Jakiż to Jezus wolny od krzyża, a krzyż wolny od obłędu?
Jakież to brzucho wolne od trawienia?
Jakież to życie wolne od nałogu życia?
Jakież to wszystko wolne, wolne od siebie
Na zawsze i na każdy temat?!
Zmienne warunki noszenia
Kiedy natura przyjmuje postać nieobliczalną,
Także nie pozostaje mi nic innego, jak
Odejść wreszcie od zmysłów, chociaż umysł
Wciąż jeszcze potrafi kalkulować, lecz nie jest
Już w stanie rozstrzygnąć, co jest przypadkiem,
A co tylko żalem nad rozlaną
Do ostatniej kropli zmorą.
Z czystym sumieniem, z pełnym wdziękiem
W nie lichej stajence, z pełnym komfortem życia na diecie,
Nie obłożona noclegiem, z osiołkiem dobrych manier przy żłobie,
Z topniejącymi lodami namiętności płonącymi w głowie,
Zawieruszona w przeźroczystości oczekiwania na cud, czyli dzień,
Gadzina uboga, nie klepiąca jednak biedy, nie gwałci
Swych wdzięków, nie turla ich w proch, by mogło spełnić się coś więcej,
Bo wie, jest pewna, że jedynie grozę, rozpacz i lęk osiąga się gracją i pięknem.
Różnica tożsamości
Mila nieuwagi.
Ogromny dół w głowie. Uspokojone dłonie.
Synowie ziemi, góry głów i depresja zadków
Na krawędzi bezbrzeżnej, kaleka.
Ty kaleko. Mówi umysł
W swoim rozpaczliwym bredzeniu:
Na imię
Mu…
Łagodna perswazja czy żywe okrucieństwo?
Żywa zamieć
Bo święta wcale nie jest świętą,
Kiedy się kurz na głód zanosi,
Aczkolwiek głód porusza ogniem,
Pyłu w nim nie ma, co zwątpienie
Ciągle uwalnia od pamięci: Tak
Ona wmawia (w) sobie sytość złudzeń.
Jak wiersz szturchający w zadek
Pamięci tych, którzy postanowili związać się na całe życie
Sznur ulotności, osuwista baryła, torebka bez skazy otwarta, tron zlepiony
Z koron na chybił, muszelki w uszach albo zamiast nich: Taka jesteś,
Mieniąca się nie istnieć w uwarunkowaniach albo w tym słupie,
O którego się nie prosi, który wszakże trzyma i dyktuje ci to, od
Czego nie chce cię uwolnić twój nachalny nos. — Przyjdzie
Jednak kiedyś ten moment, kiedy nie będzie już istniało nic
Innego oprócz kanciastego hebla niebios, wtedy dopiero zrozumiesz,
Co miała na myśli ta godzina, która ruszyła na ciebie
Potokiem twierdzeń nieobyczajnych o budowie tego wszystkiego,
Co zawsze przygania nie tylko garnkom, ale i całej kuchni:
Wciąż przecież okraszasz ją tym tępym, wielogłowym i śwarnym
Niezdecydowaniem. — Nie od szklanki zależy przecież los
Tego świata, gdy twoje podwaliny więdną od owej omasty, jakiej
Dostarcza uporczywe szyderstwo mające granice w wieńcu, krzyżu
I talencie, dzięki któremu nie składasz się jak scyzoryk, gdy
Już powiędły nie przycięte, chociaż szargane brakiem zdania. —
Liczy się bowiem tylko to, co zgonem w sobie, a nie umiera
Tej wierze, co kusi dopiero wiarą jak wiersz nie kruszący kości,
Jednak dość mocno i przenikliwie szturchający w zadek.
Łakomym okiem
Dzicy ludzie określani potoczyście
Jako korona naszego kręgu cywilizacyjnego: Sympatyczni
Pedofile, ojcobójcy i matkożercy, przede wszystkim zaś
Psychoanalitycy i nie pozbawieni urody grabarze nadziei
Wymuskani komfortem pogoni za zbytkiem, zawsze
W swych kusych wdziankach rozklekotanych armagedonów,
Otwierają się wprawdzie ku temu oku szerokim wachlarzem
Skrojonych na ich miarę możliwości, lecz toboły zawsze
Pozostają puste: Pragnąc ujrzeć znak, cud, spełnienie się tego
Wszystkiego, co obiecuje zbroja przed czasem albo jako
Jego zamulone zwłoki: To jednak jest tylko gwarem i warzeniem.
Żagli nigdy nie było: Mimo cudu narodzin i gwiazd porażających
Nawet nie na styk, wyłania się z nich jednak ten gest albo worek
Na wzór owego wielkiego prawybuchu, gdy wszystkich przechodziły
Ciarki, choć nie było jeszcze grzbietów. To tylko sygnał, blade p>
Odbicie spełniania się obietnicy, nie zaś fatalistyczne
Ziszczanie się snu pod zmiażdżony garnek życia.
Znowu się kręcą kosmiczne zawiasy, chociaż
Ta stoi pośrodku jak tykwa. — O korzec nie prosi.
© by Andrzej Pańta