Moje zdanie na temat protestu jest jasne: to najgorsze, co mogło środowisko nauczycieli zrobić. Nauczyciele, podzieleni w dodatku, strajkują, twierdząc, że czynią to na rzecz poprawy godności wykonywania tego zawodu, ale także dla dobra dzieci. Bo dzieci mają na sercu i przecież to wszystko z nimi jest związane. Godność, finanse oczywiście są ważne, ale dzieci na pierwszym miejscu, bo jak nauczyciel ma dobrze wykonywać swoją pracę zarabiając 2900 PLN netto (jak te panie z telewizji chwalące się swoimi odcinkami wypłat)!
I niby należałoby się z tym zgodzić – nauczyciele w naszym kraju ogólnie zarabiają słabo. Mowa o takim „średnim” poziomie zarobków, bo są pośród nauczycieli jednostki zarabiające znakomicie (sam znam takich, którzy przekraczają 6-8 tys. PLN po podatku miesięcznie). Ogólnie jednak podstawy są względnie niskie, poniżej średniej krajowej, bliżej dominanty wynagrodzeń (choć nadal jednak powyżej). I tu faktycznie – należałoby coś zrobić, zmienić tak, żeby nauczyciele w Polsce mogli zarabiać więcej. Ale nie metodą, jaką wybrali nauczyciele – a właściwie nie tyle nauczyciele, co polityczny ZNP!
Tajemnicą Poliszynela jest, że przewodniczący ZNP jest rasowym politykiem, przy okazji legitymującym się uprawnieniami pedagogicznymi. To dawny polityk SLD, z resztą nieodcinający się od sympatii do lewicowych poglądów opozycji totalnej czy też „Koalicji Europejskiej”. Mniejsza o to. Ważne zaś jest to, że w moim odczuciu, obecny strajk to nie faktyczny protest nauczycieli, którzy chcą lepszego poziomu życia, co manifestacja polityczna władz związków zawodowych, które same wywołały, zaogniły, a teraz prowadzą „negocjacje” ze stroną rządową.
Ale żeby można było mówić o negocjacjach, wypadałoby umieć z czegoś zrezygnować — w końcu sztuka negocjacji polega na umiejętności znalezienia złotego środka, na szukaniu kompromisów. Wejście na negocjacje z hasłem „dajcie nam tego, czego chcemy, albo puścimy w świat informację, że rząd PiS nie umie sobie poradzić z tą sytuacją” to nie negocjacje. To czysty szantaż — szczególnie, jeśli dołożyć do haseł ZNP kwestionowanie legalności i ważności prowadzonych obecnie egzaminów gimnazjalnych, straszenie nieprzeprowadzeniem matur (bo żeby ich przeprowadzenie było możliwe, to należy uczniom wystawić oceny i świadectwa — a do tego nie dojdzie, jeśli nauczyciele nie zawieszą strajku; innymi słowy ZNP szantażuje obecnie już nie tylko rząd, ale na zakładników swoich roszczeń wziął ponad 300 tys. maturzystów, którzy będą musieli postresować się też niepójściem w tym roku na wybrane studia), piętnowanie „łamistrajków”, którzy — w odróżnieniu od tych „złych” nauczycieli — postanowili przy egzaminach jednak pomóc, czy też grożenie niewystawianiem świadectw uczniom innych roczników i niepromowaniem do kolejnych klas.
Takie postawy to już jakiś kociokwik, amok i degrengolada tej części środowiska nauczycielskiego. No bo jak można brać uczniów i ich rodziców za żywe tarcze w proteście, który nie ma nic wspólnego z hasłami, jakie na ustach mają związkowcy?
Tu chodzi wyłącznie o politykowanie, o wywołanie niepokoju, złości społeczeństwa na rządzących. Tu chodzi o zrobienie zawieruchy przed wyborami do PE — nic tylko czekać, aż wyskoczy z krzaków, niczym Boni, jakiś Schetyna czy inny Bolek i przed kamerami zacznie opowiadać, że jak Koalicja Europejska wygra majowe wybory to da nauczycielom po 100 milionów. To się właściwie już dzieje i trudno nie połączyć kropeczek i nie dostrzec mocno politycznego charakteru całej tej zawieruchy.
Szkoda tylko, że w tych przykrych okolicznościach wylewa się (o ile już tego nie uczyniono) dziecko z kąpielą: w swojej ślepej walce o poprawę dobrobytu części nauczycielskiego środowiska, ZNP doprowadził do silnego podziału społeczeństwa polskiego w odniesieniu do postrzegania etyki zawodu nauczyciela jako takiej. Trudno identyfikować się z grupą zawodową, która z górnolotnymi hasłami szantażuje dzieci, młodzież i ich rodziców. Trudno mi jest teraz patrzeć na protestujących nauczycieli jak na moralną elitę naszego narodu, skoro nie dość, że dali się wmanipulować (i tego nie dostrzegają nawet po 5 dniach protestów) w konflikt o naturze politycznej, to jeszcze ślepo i bezrefleksyjnie w nim trwają, krzywdząc rykoszetem tych ludzi, którzy stanowią faktyczny sens istnienia tej właśnie grupy zawodowej: dzieci.
Ogólnie przykra jest ta sytuacja i nie skończy się ona dobrze dla całego środowiska nauczycielskiego. Nawet, jeśli rząd się ugnie i znajdzie dodatkowe 10 mld PLN na postulaty ZNP, to szkody wizerunkowe i w zakresie szacunku społeczeństwa polskiego do nauczycieli będą nieodwracalne. Okazuje się, że protestować trzeba umieć, a to środowisko w zakresie skutecznego strajkowania czeka jeszcze wiele lekcji.