Żeby dolecieć do Bahrajnu trzeba spędzić 2,5 godziny w samolocie do Konstantynopola (turecka nazwa: Stambuł), poczekać kilka godzin na lotnisku w największej metropolii Turcji i wreszcie spędzić w powietrzu ponad 4 godziny w drodze do Manamy - stolicy państwa dynastii Chalifa. To znaczy oficjalnie cztery, ale w rzeczywistości niespełna trzy i pół. Zostawiamy z tylu Zatokę Gemlik, samolot skręca w prawo i nad lądem leci na wschód. Mijamy po prawej Gebze, Golcuk, po lewej Kocaeli, Sakarye, Karasu i Hendek, po prawej Geyve i Beypazari. Odbijamy lekko na skos, na południe, zostawiając nadmorskie Akcakoca, Eregli, Zonguldak. W dole niewidoczna Ankara i ziemie dawnego Imperium Ottomańskiego, do którego współczesna Turcja chyba nawiązuje, gdy chodzi o strefę wpływów, choć tego publicznie nie deklaruje. Dalej na południowy wschód, dalej i dalej od Morza Czarnego a w stronę Morza Śródziemnego. Dziesięć kilometrów pod nami Anatolia. Po prawej góry 1,5 raza wyższe niż nasze Rysy.
Manama nie lubi Dohy i Teheranu
Na wysokościach jem „Manti” - tureckie ravioli (no, powiedzmy), słucham Mozarta i studiuję historię Bahrajnu. W jakiejś mierze jest ona bliźniaczo podobna do innych krajów regionu Zatoki Perskiej: czasy przedislamskie, od VII wieku dominacja islamu, wiek XVI to inwazja Portugalczyków, potem panowanie Persów, wreszcie kolonia Jej Królewskiej Mości i 170-letnie formalne wpływy Londynu. Być może najważniejsze jednak wydarzenie - obok początków wydobywania ropy naftowej (1932) i uzyskania niepodległości (1971 - pełna, trzy lata wcześniej częściowa) czasów nowożytnych i najnowszych miało miejsce pod koniec XVIII wieku, gdy władzę na obecnym terytorium Bahrajnu zdobył rod Al Chalifa (1783), pochodzący z Półwyspu Arabskiego, z plemienia Al-Utub. I niepodzielnie dzierży ją już przez dwa i pół wieku.
Niegdyś te ziemie były jednym z głównych centrów handlu niewolnikami i działalności prawdziwych korsarzy (sic!), stanowiąc zresztą część Wybrzeża Piratów, jak to określano.
Od 17 lat Bahrajn jest królestwem. Emir Hamad Al-Chalifa stał się królem, a emirat - monarchią konstytucyjną. Polityka zagraniczna Manamy jest prozachodnia i sceptyczna do muzułmańskich Iranu i Kataru. Charakteryzuje się jednak pewną elastycznością. I tak w 2001 roku Bahrajn wraz z USA zaatakował - po zamachu z 11 września - Afganistan, by po już dwóch potępić kolejną amerykańską inwazję - na Irak. W wojnie Iraku z Kuwejtem Bahrajn wsparł ofiarę czyli tych drugich, aby po 13 latach ofiarować azyl Saddamowi Hussajnowi. W wymiarze wewnętrznym dynastia Al Chalifa ma olbrzymie doświadczenie w tłumieniu puczów i zamachów, których było jak na ten region świata wyjątkowo dużo. Zaczęło się od rewolty lewicowej młodzieży, trzy lata przed polskim Marcem’68 i paryskim Majem’68. Przeszła ona do historii jako „intifada marcowa”. Następnie, po 13 latach (to warto zapamiętać!) był zamach stanu zorganizowany w 1981 roku przez szyitów, który przerodził się z czasem w ataki terrorystyczne na reprezentantów Emira. Ciekawe, że po kolejnych 13 latach wybuchło powstanie, które trwało aż pięć lat, a w jego szeregach walczyli zarówno szyiccy fundamentaliści, jak i lewicowcy. Po upadku powstania minęło … 12 lat, gdy znów rozpoczęły się zamieszki, inspirowane przez szyitów. Niedługo potem Manama zdelegalizowała opozycyjną strukturę (a la partia), a jej przywódcę ajattollacha Osę Kassimę po prostu skazano na banicję. Właśnie w tym czasie przybyłem tutaj po raz pierwszy. Przybyłem do kraju, którego flaga składa się z bieli i czerwieni - jak nasza.
Bahrajn znaczy „dwa morza”
Pochłonięty dziejami i współczesnością państwa, którego dewizą są słowa „Nasz Bahrajn” nie zauważam, że właśnie przelecieliśmy ,mając po prawej Syrię i Aleppo. Niedługo ,także po prawej,będzie Irak i dosłownie bezpośrednio pod nami osławiony Mosul,do którego teraz, powoli wracają nasi bracia w wierze. Myślę o etymologii słowa Al-Bahrajn. Po arabsku - a tym językiem mówi się w kraju sąsiadującym na archipelagu z Arabią Saudyjską z jednej strony i Katarem z drugiej - oznacza to po prostu „dwa morza”. Ale czy chodziło o dwie części Zatoki Perskiej czy może o „morze” słodkiej wody źródlanej z jednej strony oraz słonej z „prawdziwego”morza, z drugiej - tego się pewnie już nigdy nie dowiemy.
Jeszcze przelatuję mając Gruzję po lewej, jeszcze tuż po prawej poniżej trajektorii lotu mam Bagdad, jeszcze pode mną Basra i Kuwejt, a na wprost, ale już za Manamą, w której mam lądować - Katar, jeszcze Arabia Saudyjska mocno po prawej i wreszcie jestem w stolicy Królestwa Bahrajnu. Jest głęboka noc, prawie godzina druga, ale samolot łukiem schodzący na lotnisko odsłania feerię świateł miasta, które nie chce ułożyć się do snu. Zwłaszcza w weekend, zwłaszcza z soboty na niedzielę. Właśnie wtedy są tu liczni goście z innych muzułmańskich krajów. Bogaci wyznawcy islamu uwielbiają Bahrajn z jego alkoholowymi wyszynkami, których nie uświadczysz w ich państwach, przestrzegających prohibicji...
Po wyjściu z samolotu, mimo środka nocy jest ciepło. Mogę to porównać nie tylko z minusową temperaturą w Polsce, ale z faktem, że jeszcze kilkanaście minut za oknami powietrznego ptaka, który podchodził do lądowania w Manamie było minus 52 stopnie Celsjusza.
Już w dzień, choć pod wieczór zwiedzam Muzeum Narodowe w stolicy Bahrajnu. Ciekawsze niż się można spodziewać. Moją uwagę zwraca ekspozycja poświęcona ślubom w tym kraju. Bardzo często małżeństwa są zawierane w ramach … rodziny. Mąż i żona to kuzyni! Czasem jednak jest to niemożliwe i wtedy do akcji wkracza „chataba” czyli kobieta zajmująca się kojarzeniem par – oczywiście małżeńskich. Ta islamska swatka szuka odpowiedniej panny dla muzułmańskiego kawalera, ale i tak ostateczna decyzja należy do ojca rodu. W Bahrajnie to rodzina pana młodego ustala datę ślubu, stroje weselne oraz ile pieniędzy wyda się na weselisko.
Mieszkańcy Bahrajnu tradycyjnie - widzę to także na ekspozycji muzealnej - używają specjalnych, oryginalnych kosmetyków. Ale też specyficzne, bo z wyjątkowymi wyszywankami są ubrania zarówno dzieci, jak i kobiet.
W Muzeum Narodowym w Manamie posadzka to rodzaj, powiedzmy, linoleum, na którym umieszczono... mapę całego państwa. Na przestrzeni „-set” metrów kwadratowych można, z lotu ptaka, zobaczyć dosłownie wszystkie domy(!) na całym terytorium liczącym 694 kilometrów kwadratowych. Jakby się tym nie zachwycać takie odwzorowanie mapy Polski - państwa z 312 tysiącami kilometrów kwadratowych powierzchni - choćby w warszawskim Muzeum Narodowym to jednak kompletna „mission impossible”...
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (26.03.2018)