Nie sposób dłużej bić się w cudzą pierś, obarczając wyłącznie poprzedników odpowiedzialnością za własne perypetie. Każdy z ciągu wypadków będących udziałem dygnitarzy państwa rozpatrywany osobno da się wytłumaczyć obiektywnymi czynnikami, lecz razem zwiastują kolejną tragedię, od której PiS już nie zdoła się wymigać. Nie miejmy złudzeń, że fatalna seria zakończy się sama z siebie, bowiem tego rodzaju naiwne myślenie straciło rację bytu 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Jeżeli w pierwszej limuzynie pękła opona, druga wpadła w poślizg, a w trzecią wjechał inny samochód, to czwarta ulegnie wkrótce zniszczeniu przez konar drzewa zerwany podczas wichury – czy wtedy władza znów stwierdzi, że nie ma sobie niczego do zarzucenia?
Opatrzność ma granice cierpliwości w stosunku do polityków pozbawionych zdrowego rozsądku. Z perspektywy postronnego obserwatora zdarzeń rzuca się w oczy, że dotychczasowe ostrzeżenia wcale nie wynikały z okoliczności zewnętrznych typu zamach czy spadek po byłej ekipie, lecz dotyczą samego PiS, a dokładniej – stylu jazdy tej partii, zasadniczo nieprzystającego do warunków na drodze. Rzecz się sprowadza do ogólnego charakteru rządów, których przebieg w polskich realiach jest analogiczny do dynamiki uprzywilejowanych kolumn poruszających się po kraju. Nie w prędkości leży problem, gdyż ich tempo bywa przepisowe. Z kolei zdarzeń losowych zazwyczaj nie można przewidzieć, więc odpada także zarzut braku ostrożności. Problemem jest pośpiech.
Gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Spieszyli się przecież do domu zarówno pani premier jak i pan prezydent, spieszył się minister obrony na uroczystość, spieszyła także delegacja do Katynia. Katalizator czasu inicjował splot nieszczęśliwych okoliczności w każdym z wymienionych zajść, niezależnie czy w konsekwencji miał miejsce zamach, zaistniał pech czy lekkomyślność. Podobna presja non stop towarzyszy działaniom politycznym PiS-u, który reformy szlifuje pod kątem pilności wprowadzenia ich w życie, w efekcie czego rozbija słuszne często inicjatywy o różne, niezależne przeszkody. A wystarczy przecież nieco więcej cierpliwości, aby zapewnić bezpieczeństwo podróży VIP-om, a i społeczeństwu oszczędzić niepokojów.
Oczywiście przy założeniu, że celem jazdy jest dotarcie do celu, a nie zastrzyk adrenaliny. W przeciwnym razie nie ma potrzeby wyciągania wniosków i nie przydadzą się żadne lekcje. Podobnie, kiedy reformy przeprowadzamy w intencji reformowania, a zmiany dla samych zmian. Wtedy po prostu uznajemy politykę zawodem podwyższonego ryzyka i nadal robimy swoje, jak dotychczas. Co nie zabije to wzmocni, a kiedy ewentualnie zabije – także damy radę. To już poniekąd świecka tradycja. Pytanie, czy rzeczywiście chcemy, żeby wciąż było tak, jak do tej pory? I czy to nam obiecywano w trakcie kampanii wyborczej?