Brexit narobił zamieszania, ale od czego mamy naszą unikalną opozycję, jeśli nie od tego, żeby drogą logiki prowadziła nas po krętych ścieżkach nieokiełznanego chaosu. No, to nas prowadzi, suflując przekaz, który będzie przekazem na najbliższe tygodnie, a brzmi on mniej więcej tak: PiS może i nie doprowadził do Brexitu (chociaż właściwie to może i doprowadził), ale swoim nieodpowiedzialnym awanturnictwem w UE doprowadził do tego, że znajdziemy się teraz na peryferiach coraz silniej integrującej się Europy, konkretnie strefy euro, do której powinniśmy wejść, jeżeli chcemy z tych peryferii się jakoś wygramolić. A najśmieszniej, że oparł się ten PiS na sojuszu z Wielką Brytanią, która… odchodzi, więc w ogóle jest beznadziejny na całego.
Jest to przekaz z kilku powodów niemądry. Rzeczywiście pozycjonowanie się w UE na Wielką Brytanię, która tę UE opuszcza, wygląda głupio, z tym, że w momencie podejmowania decyzji był to sojusz jak najbardziej racjonalny. Możliwość Brexitu aż do wczoraj uznawana była wszędzie na świecie za mało prawdopodobną, rynki finansowe nakręcały optymizm, a sami bukmacherzy, ci wielcy magicy od swoich potężnych analitycznych wyliczeń, szansę pozostania Wielkiej Brytanii w UE oceniali na 76%. Można było zatem oczekiwać, że wzmocniony zwycięskim referendum Cameron będzie dobrym partnerem do tego, żeby zamiast federacyjnych mrzonek eurokratów forsować model Europy ojczyzn.
Sprawa się niezaprzeczalnie rypła, ale rypła się z powodów, na które Polska nie miała żadnego wpływu. Podstawą w takiej sytuacji jest dobra diagnoza… sytuacji, co się dokonało – Brytyjczycy wyszli z UE, bo mieli dosyć jej opresyjnego charakteru i ingerowania eurokratów w sprawy, które postrzegali jako domenę suwerennego państwa. Żadnych odkrywczych pseudomądrości nie trzeba tu produkować, głównym hasłem kampanii za Brexitem był postulat „odzyskania kontroli”. Tak też to widzi PiS, i dobrze widzi, a żeby kwestię unijną ratować, zaleca się wstrzymanie integracji i zwrócenie mechanizmów decyzyjnych suwerennym państwom, co z punktu osłabiłoby wzrastające tendencje antyeuropejskie.
Eurokraci się rzecz jasna na to nie zgodzą, bo nie po to się jest Schultzem czy Junckerem, żeby odkrywać rolę nic nieznaczącego figuranta. Zasadniczym się jawi pytanie, jak zachowają się rządy państw starej Unii. A zaraz za nim drugie - nie mniej zasadnicze - jak będzie wyglądało nasze położenie wobec nadchodzącego przetasowania.
Na to drugie pytanie opozycja ma gotową odpowiedź, którą zawarłem w pierwszym akapicie – awanturnictwo PiS-u wykluczyło nas z głównego nurtu i już nas tam nie chcą. Przy czym są to, moim zdaniem, tezy nieroztropne i formułowane wyłącznie z pobudek politycznych, a nie intelektualnych. Fakty są bowiem takie, że jeżeli państwa starej Unii będą koniecznie chciały bawić się w integrację same, to się same bawić będą, bo my mamy naprawdę bardzo niewiele realnych argumentów, żeby takie dążenia zatrzymać. Tym, co możemy robić, jest próba ich zrównoważenia poprzez budowanie alternatywnego bloku państw, które tak jak my obawiają się członkostwa drugiego sortu. Niewątpliwie mamy potencjał, żeby odegrać istotną rolę, a rola ta musi rozpocząć się zaproponowaniem spójnej, konkretnej, dobrze przemyślanej i zapewne trochę górnolotnej (w Unii zawsze musi być górnolotnie) wizji powrotu do idei, na których zbudowana została wspólnota europejska, czyli w skrócie, powrotu do Europy ojczyzn.
Może się to udać z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że w wielu krajach powstanie obawa prawdopodobnego rozpadu UE, a UE bez Wielkiej Brytanii to ciągle 27 państw, spośród których minister spraw zagranicznych Niemiec zaprosił na dzisiejsze spotkanie w sprawie Brexitu tylko pięć (Francja, Holandia, Włochy, Belgia, Luksemburg). Pewien niemały obszar do zagospodarowania zatem zostaje.
Po drugie mogłaby się taka, postulowana przez Polskę reforma UE udać ze względu na to, że pokrywa się ona z nastrojami społecznymi w Europie. Eurokraci swoje, Tomasz Wołek swoje (ciemny lud istnieje także w Wielkiej Brytanii), ale referendum w Wielkiej Brytanii było ostatecznie świętem demokracji w jej najgodniejszym rozumieniu. Demos zadecydował. I nie z patetycznych powodów o tym piszę, ale dlatego, żeby zwrócić uwagę, że takie przypomnienie Europejczykom, czym naprawdę jest ta ukochana przez nich demokracja, może spowodować dużo silniejszy i jednocześnie efektywniejszy nacisk opinii publicznej na europejskich polityków, bo opinia publiczna zobaczyła, że można, a politycy, że należy się bać.
Na początku czerwca renomowany instytut Pew Research Centre przeprowadził badania w 10 krajach UE, badając nastroje przed Brexitem, z których wyszło im, że 47% obywateli badanych państw postrzega Unię negatywnie, a 51% pozytywnie. Niby nie najgorzej, ale ciekawie się robi, jeżeli spojrzymy, kto robi ten efekt pozytywny. Otóż najbardziej Polska (72%) i Węgry (61%). W Niemczech już tylko 50% ma do UE stosunek pozytywny, 48% negatywny, a w takiej na przykład Francji 61% widzi UE negatywnie. Kwestia dalszej integracji wygląda tak, że aż 42% badanych ze wszystkich krajów uważa, że pewne prerogatywy powinny wrócić do rządów narodowych, podczas gdy 27% chce utrzymania status quo, a tylko 19% badanych postuluje więcej władzy dla unijnych instytucji. Spośród wyborców wszystkich liczących się partii politycznych tylko w dwóch przypadkach liczba zwolenników rozszerzenia kompetencji UE jest większa od liczby zwolenników przywrócenia większej władzy rządom narodowym – chodzi o francuskich socjalistów i Partię Zielonych w Niemczech. W pozostałych przypadkach, jak Europa długa i szeroka, elektoraty partii od prawa do lewa zdominowane są przez zwolenników ograniczenia kompetencji Brukseli i przywrócenia decyzyjności na szczeblu rządów państwowych.
Takie nastroje społeczne stawiają pod dużym znakiem zapytania pomysły dalszej integracji, bo przecież ostatecznie w systemach demokratycznych politycy nie mogą funkcjonować wbrew oczekiwaniom wyborców. Chyba jest to szansa, żeby cały ten brytyjski ambaras przekuć w coś całkiem dobrego. Jeżeli Polskę stać będzie na zaproponowanie solidnej wizji reformy UE, a później do znalezienia dla tej wizji solidnych sojuszników, może to się okazać wcale nie takie niemożliwe.