Zeznawałem dziś w procesie Aleksandry Jakubowskiej, oskarżonej o to, że zmieniła projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Wiadomo, że wymiar sprawiedliwości tzw. IV RP był kopalnią rozmaitych wynaturzeń, szczególnie tych, wymierzonych w ludzi lewicy, ale absurd sprawy Aleksandry zasługuje na szczególne odnotowanie.
Otóż prokurator zarzuca Jakubowskiej bezprawne dokonanie zmian zapisów w rządowym projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, w ten sposób, iż projekt ów wykluczył możliwość prywatyzacji telewizji regionalnej. Co – zdaniem prokuratury – oznaczało przekroczenie uprawnień oraz działanie na szkodę interesu publicznego. Śmieszność polega na tym, że zarówno ja sam, jak i kierowany przeze mnie rząd, byliśmy zdecydowanie przeciw prywatyzacji któregokolwiek programu telewizji publicznej. Owszem, taką możliwość zgłosił w toku prac legislacyjnych minister skarbu, ale nie zostało to zaakceptowane przez Radę Ministrów, czego najlepszym dowodem jest ostateczna wersja projektu ustawy przekazana do Sejmu. Oznacza to, iż Jakubowska jest oskarżona o to, że jako wiceminister odpowiedzialna za pilotowanie rządowego projektu ustawy spowodowała, iż projekt ów był zgodny z intencją rządu. Jak można się domyślić, fakty, iż chodziło o gabinet SLD i popisy kilku znanych polityków w komisji śledczej, sprawiły, że jest to ten rodzaj przestępstwa, który zasługuje na szczególnie bezwzględne ściganie.
Zeznawałem w tej sprawie po raz pierwszy – i to na wniosek obrony – choć sam proces ciągnie się ponad dwa lata. A wydawałoby się, iż jako szef rządu, którego projekt minister Jakubowska miała „przerobić” – powinienem być jednym z pierwszych świadków, których prokuratura zapyta, co się tak naprawdę wydarzyło i to jeszcze zanim postawi zarzuty. Chyba, że w tym całym procesie chodzi o coś zupełnie innego, niż to, co stoi w akcie oskarżenia.
Ze ścigania mitycznej Grupy Trzymającej Władzę Zbigniew Ziobro zrobił sobie trampolinę do skoku na posadę ministra sprawiedliwości. Dziś, kiedy ze stanowiskiem tym szczęśliwie się pożegnał, widać, że to, co zostało z jego szumnych zapowiedzi – to proces wytoczony byłemu członkowi rządu za to, że wykonywał swoje obowiązki.
Pozostaje żywić nadzieję, iż – w odróżnieniu od białostockiej prokuratury, której miłość do niedawnego szefa resortu zaburzała jasność widzenia, niezawisły warszawski Sąd Okręgowy dostrzeże prawdziwy charakter tej sprawy. Jestem pewien, że sędziowie są przekonani o słuszności starej sentencji, że „tam gdzie na salę sądową wchodzi polityka, sprawiedliwość wychodzi tylnymi drzwiami”.