Donald Tusk, odchodząc do Brukseli, chciał zostawić sobie jakiś wpływ na Platformę i jej rządy. Miała temu służyć nominacja lojalnej wobec niego Ewy Kopacz na stanowisko szefa partii i rządu. Dzisiaj widzimy, że była to jedna z najgorszych jego decyzji. Ewa Kopacz, nie mając w sobie ani charyzmy, ani siły przywódczej swojego mentora, doprowadziła do szybkiego spadku notowań Platformy, a w konsekwencji do przegranej w wyborach.
Zapewne z ciężkim bólem przychodzi dziś Tuskowi patrzeć z oddali na to, co się dzieje z jego Platformą – partią, o której sam wcześniej mawiał, że nie ma ona z kim przegrać wyborów. W rok po swoim odejściu widzi Tusk Platformę skłóconą, nie wiedzącą, jak się odnaleźć w nowej opozycyjnej roli, i być może tracącą właśnie drugie sondażowe miejsce na rzecz Nowoczesnej.
A PiS, który miał przegrywać trzecie, piąte, szóste i każde kolejne wybory, jest pierwszą partią po 1989 roku, która ma samodzielną większość parlamentarną i w pełni sterowalnego przez Jarosława Kaczyńskiego prezydenta.
Tusk chciał wrócić do Polski po pięciu latach, czyli po dwóch dwu i półrocznych kadencjach, by w 2020 roku, po 10-letniej prezydenturze Bronisława Komorowskiego, wygrać wybory prezydenckie. Ale pozostawiona przez niego Platforma zdołała przez rok przegrać wszystko, co tylko było można. Dzisiaj widać, że nie bardzo ma on do czego wracać. A może się też okazać, że wrócić będzie musiał wcześniej, gdyż jego druga kadencja w Brukseli – zwłaszcza przy wrogim mu rządzie w Warszawie – wydaje się być teraz znacznie mniej prawdopodobna niż rok temu, gdy do Brukseli się przeprowadzał.
Raczej powściągliwie mówi się o pozytywach, jakie miałby wnieść Donald Tusk w pracę Rady Europejskiej i w rozwiązywanie narastających problemów, które stają przed Unią. Natomiast dla Platformy, w której wcześniej „powycinał” on wszystkich potencjalnych rywali lub następców, jego odejście okazało się prawdziwą katastrofą. Co w konsekwencji umożliwiło przejęcie władzy przez PiS.