Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

007 - Killing Freedom.

Zawsze interesowała mnie kwestia dostępu do broni, często podnoszona przez wolnościowców. Słyszałem różne pomysły mające ułatwiać jej posiadanie w tym jeden, który szczególnie zapadł mi w pamięć a który w opowiadaniu prezentuje Lauren Joseph. To próba mojego rozprawienia się z tym pomysłem. Nie zdradzam jego szczegółów we wstępie, aby nie psuć radości.

007 - Killing Freedom.

Zawsze interesowała mnie kwestia dostępu do broni, często podnoszona przez wolnościowców. Słyszałem różne pomysły mające ułatwiać jej posiadanie w tym jeden, który szczególnie zapadł mi w pamięć a który w opowiadaniu prezentuje Lauren Joseph. To próba mojego rozprawienia się z tym pomysłem. Nie zdradzam jego szczegółów we wstępie, aby nie psuć radości. 

Akcję tego opowiadania umiejscowiłem na przełomie lata/jesieni roku 1964, co można stwierdzić po tym, iż sprawa Scaramangi jest wciąż w pamięci Lauren Joseph a która nie znała doniesień mężczyzny na temat skutków jej działań. 

Nie jestem pisarzem, ale uważam że opowiadanie to, wyszło mi niezgorzej. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Stado mew krążyło nad południowym wybrzeżem Wyspy Josepha, niespokojnie wyczekując nadciągającego sztormu. Silne podmuchy wiatru uderzały raz po raz w ptaki, spychając je z toru lotu i ciskając bezwładnie w głąb lądu. Wydobywało się przy tym skrzeczenie, jak gdyby biała chmara rozpaczliwie pragnęła pomocy w walce z niebezpiecznym żywiołem, który zmiótł nie jedną potężną armię. Niestety, to starcie miało z góry przesądzony wynik. Nikt i nic nie mogło pomóc mewom w tej nierównej bitwie morza z życiem. Wysiłek, jaki wkładały ptaki w przemożenie sił wiatru był daremny – natura wygrywała z fauną, mając po swojej stronie śmierć.


Zaczęło wiać jeszcze mocniej. Ptaki uznały straszliwą potęgę zbliżającej się nawałnicy, odlatując na północ, przy okazji skrzecząc w swoim dziwnym języku, jak gdyby szukając bezpiecznego przyczółka w którym mogłyby się schować, chciały jeszcze oznajmić że to nie koniec ich walki, której świadkami było huczące morze, piaszczysta plaża i obserwator skryty za nadbrzeżną skałą. Widział on całe starcie materii ożywionej z nieożywioną, siły mięśni z siłą fal a wynik go nie zdumiał. Z jakże bogatego, własnego doświadczenia wiedział, że to materia góruje nad życiem. Choćby w przypadku w którym naciska się spust. Gorący pocisk wtrąca się w cudze życie, nić przeznaczenia zostaje ucięta, wpada się w nicość z której nikt jeszcze się nie wydostał. A to wszystko dzięki martwemu kawałkowi ołowiu.


Postać pokręciła głową, próbując wyciszyć swój umysł. Lubił swoją pracę, lecz pewnych rodzajów zleceń szczerze nie cierpiał. Ba misja była jedną z takich prac, którą z chęcią by przekazał komuś innemu. W końcu wstał, otrzepał się z piasku i ruszył swoją drogą. Nie był młodzieniaszkiem lecz jego zachowanie zdradzało brak zainteresowania starości jego osobą. Szczególnie twarz była jego chlubą – wciąż młoda, jak u dwudziestolatka o którym zapomniał czas - mocno zarysowany podbródek, łobuzerski wyraz twarzy i wyjątkowo gęste, czarne włosy. Nie była jednak idealna – wprawne oko mogło dostrzec kilka niedużych blizn, będących pamiątkami po jego rozlicznych, poprzednich przygodach. Niemalże idealny wygląd zewnętrzny nie pokrywał się z wnętrzem. Odczuwał zmęczenie materiału – tak częste przy tej profesji a zawsze zaskakujące swym pojawieniem. Dzieliło go jeszcze sporo od emerytury, jednak czuł że należy mu się urlop, który to miał dostać po powrocie do Londynu. Musiał odpocząć od zabijania i walki w imię Jej Królewskiej Mości. Było to wyczerpujące zajęcie a przecież nie był maszyną do walki.


Powoli wychylił się zza skały, rozglądając się na wszystkie strony. Widział mokry piasek na plaży upstrzony gnijącymi kawałkami drewna i wodorostów, łódkę wciągniętą na brzeg oraz i kępę wątłych krzaków, które jakoś przetrwały w tym nieprzyjaznym środowisku. Nie zauważył niczego podejrzanego – brak ochroniarzy, kamer i instalacji alarmowych, co sugerowało że właściciel wyspy nie spodziewa się żadnych gości. Zamyślił się. Zaczynało robić się ciemno – chmury zakrywały już cały nieboskłon a w dodatku było po piątej. Uznał że może już wyjść z kryjówki i skorzystać z zalet swojego czarnego stroju, na który składały się nieprzemakalne, ciepłe spodnie z kaburą na pasku, golf oraz czapka. Zawsze dobierał strój do sytuacji – na wyspie było zimno a on dawał mu ochronę i maksimum praktyczności w trudnych warunkach. Jeszcze raz się rozejrzał. Postanowił dobiec do klifu a potem znaleźć jakąś drogę dzięki której nie musiałby forsować klifów. Nie były one wysokie, lecz zaoszczędziłoby mu to mnóstwo czasu.


Wstał i ruszył. Dobiegł w niecałą minutę, co uznał za dobry wynik, pokazujący skuteczność treningów. Oparł się plecami o klif, minimalizując możliwość zauważenia z góry. Przesuwał się bokiem, mając nadzieję na jakiś wyłom czy zawalisko, na które może się wspiąć. Przeszedł tak kilkadziesiąt metrów, natrafiając w końcu na dróżkę wykutą w poprzek klifu. Postanowił zdwoićśrodki ostrożności – była strategicznym miejscem, idealnym do pilnowania. Zdjął czapkę i zaczął nasłuchiwać podejrzanych odgłosów. Gdy nic takiego nie usłyszał, zaryzykował wyjrzenie zza rogu. Żadnych ludzi i urządzeń. Po prostu ścieżka wysypana piaskiem, którego tu pełno. Uznał to za bardzo podejrzane – osoba która tu przebywa jest bogatym człowiekiem. Na pewno ma pieniądze na ochronę. Czyżby chciała zmylić wszystkich? Silnie strzeżona wyspa z pewnością zwróciłaby czyjąś uwagę... Przełożeni sądzili że wyspa Josepha będzie gościć sporo siepaczy, jednak rzeczywistość jest inna. Cel jest sprytny.


Przemierzał spokojnie dróżkę, wciąż się skradając – nie zarzucił środków ostrożności. W końcu dotarł do jej końca. - na wzniesienie porośnięte żółknącą trawą. Na jego szczycie był samotny budynek – drewniany domek, wyglądający na pierwszy rzut oka, na opuszczony. Miał jednak swój urok – brązowe deski wspaniale komponowały się z dachem porośniętym mchem a białe place tynku kontrastowały z donicami nieco zwiędniętych kwiatów ozdobnych. Nie był to dom zniszczony, wręcz przeciwnie – zadbany, jakby świeżo po remoncie, co jednak się gryzło z wrażeniem, że nikt tutaj nie mieszka. Jakby specjalnie tak przebudowano ten dom – aby zachować jego wygląd przy wspaniałym stanie technicznym. Znów się rozejrzał. Był spokojny – nie było w jego polu widzenia nikogo ani niczego, co mogłoby zagrozić w jakikolwiek sposób jego misji. Dotarł szybkim susem do południowej ściany domku, do miejsca jak najbardziej oddalonego od okien. Przykucnął – dał sobie chwilę na wyrównanie oddechu i pracy serca. Przez ten czas analizował plany wejścia do budynku. Wybrał opcję trzecią – przejście przed oknami i zwykłe otworzenie drzwi, które narobi to mniej hałasu niż wybijanie szyb. Zaczął się czołgać – okiennice były położone dość nisko. Doszedł do rogu i zakręcił. Do drzwi było kilka metrów. W końcu dotarł. Powoli wstał, złapał za klamkę i nacisnął. Drzwi z lekkim skrzypieniem uchyliły swe podwoje. Przysunął się lekko, próbując zbadać wzrokiem pomieszczenie. Pokój był pusty.


W przedpokoju wisiał płaszcz, na dywanie w nieładzie leżały kalosze. Szybko zamknął drzwi – nie chciał aby zdradziło go chłodne powietrze, tak dobrze wyczuwalne w ciepłym domu. Wyciągnął z kabury pistolet, dzięki któremu zyskiwał pewność. Powolnymi krokami, które były tłumione przez dywan, przeszedł do następnego pokoju. Był to salon. Stół, kilka krzeseł, regał biblioteczny, stolik z alkoholem oraz kominek, przed którym był fotel, zwrócony oparciem do wejścia. Jego cel siedział w fotelu, patrząc prosto w buchający ogień. Podszedł, już nie starając się zachować ciszy. Zatrzymał się metr od fotela, dzięki czemu mógł zobaczyć jak wygląda osoba którą ma zlikwidować. Wygodnie rozłożona o oparcia spoczywała sędziwa kobieta z siwymi włosami, upiętymi w kok. Granatowa spódnica i garsonka którą miała na sobie a z pewnością pamiętała lepsze czasy. Wpatrywała się w rozżarzone polana, jakby nie czuła obecności kogoś obcego w pokoju.


- Spodziewałam się pana nieco szybciej. - odezwała się pierwsza. W jej głosie mężczyzna nie mógł odnaleźć strachu, pełno za to było buty i ironii

- To nie było zależne ode mnie – odpowiedział

- A więc to już?

- Tak. - Po chwili dodał – Przykro mi, lecz takie mam rozkazy.

- Rozumiem. Dla agentów Jej Królewskiej Mości są święte. Wiem kim pan jest. Witam na Wyspie Josepha panie Bond.


Mężczyzna nazwany Bondem nie odpowiedział. Znów nastąpiła chwila ciszy, którą przerwała kobieta.


- Cieszę się, że wysłali do tego zadania prawdziwego profesjonalistę. Kogoś kto pokonał Scaramangę.

- Słyszała pani o tym? - Agent nie ukrywał zdumienia.

- Oczywiście! Słyszałam o wielu, naprawdę wielu sprawach. Mój wywiad miał twoją teczkę. Przeglądałam ją. Była imponująca.

- Nie są to czyny, którymi można chwalić się w towarzystwie.

- Scaramanga... naprawdę świetna robota. Inwestowaliśmy w niego sporo, zawsze mieliśmy dla niego jakieś zadanie, lecz nigdy nie wpadłam na to, że skromny milion dolarów można przeznaczyć na pana likwidację.

- Muszę przyznać że był tego bliski.

- Miał klasę i sporo talentu.

- Był trudnym przeciwnikiem, to prawda.

- Nie takim jak ja? Jestem starszą kobietą, właściwie emerytką-milionerką, której nie powiodły się pewne plany. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale jednak nie wyszło. Godzę się z tym. Czy chociaż wiesz kim jestem?

- Nazywa się pani Lauren Joseph i obecnie liczy sobie siedemdziesiąt trzy lata. Urodzona w Paryżu, z pochodzenia Brytyjka. Matka zmarła krótko po porodzie. Ojcem był Henry Joseph, właściciel kilku fabryk wytwarzających broń. W 1930 roku zginął nieszczęśliwie przez co objęła pani stanowisko prezesa firmy Joseph Industries...

- Tak, wspaniale to zaplanowałam. Musiałam wyłożyć sporo pieniędzy, ale się opłaciło. Nigdy nie padł na mnie chociaż cień podejrzenia.

- Przed wojną wywiozła pani cały majątek do Kanady, gdzie rozwinęła się masowa produkcja broni. Głównym produktem eksportowym były rewolwery. Gdy wybuchła wojna koreańska, uzyskała pani całkiem lukratywne kontrakty na broń, dzięki czemu przychody były rekordowo duże.

- I tak wszystko wydałam. Mój plan był bardzo kosztowny. Potrzebowałam sporo funduszy.

- Statki wiozące metale do produkcji broni, szmuglowały również narkotyki. W 1960 roku zaczęły się przygotowania do planu...

- Rozdania dziesiątek milionów sztuk taniej broni i amunicji – wpadła mu w słowo. Wstała i odwróciła się do Bonda. - Wszystko przemyślane. Najbardziej humanitarna rzecz jaką kiedykolwiek zrobił człowiek dla ludzkości. Wojny zostałyby sprowadzone do lamusa! Do przeszłości! - staruszka wyraźnie się ożywiła. Adrenalina dostała się do krwi, budząc uśpione ciało. Twarz nabrała zauważalnych rumieńców a w matowych, piwnych oczach zapłonęły ogniki.

- Nie byłaby przeszłością! - niespodziewanie agent wybuchł gniewem – Wywołałabyś nowe konflikty, nowe wojny, nowe rzezie! Setki tysięcy osób zabitych, miliony rannych, kobiety, dzieci... Całe wioski spalone, miasta zniszczone, bezprawie i bandy na ulicach. Powrót do zachowań ludzi pierwotnych. To był twój cel! Nie możesz go ukryć pod płaszczykiem humanitaryzmu!

- Nie, panie Bond! Takich dążeń nigdy nie miałam. Wiele podróżowałam po Afryce, Ameryce Południowej i Azji. Widziałam zastraszone plemiona, rozmaite grupy ludzi sparaliżowane strachem, skazani na łaskę silniejszych, którzy wcale ich nie oszczędzali. Rabowani i wykorzystywani przez tych co mieli broń! Mój plan wyrównywał szanse. Powodował że ofiara stawała się równa wrogowi. Zimny, kliniczny układ równowagi. Każdy ma szansę odeprzeć zło, jakie czaiło się na niego. Dzięki mnie mogli nareszcie mieć nadzieję na spokój! Moje statki transportowe mogły błyskawicznie uzbroić armię zdolną do zawarcia pokoju. Koniec z wyzyskiem, komunizmem, niewolnictwem. Dawałam im lepsze jutro, wolne od myśli – czy go dożyjemy?

- Jesteś szalona. - Bond wiedział że łamie podstawowe zasady swojej pracy. Jednak nigdy nie czuł takiego obrzydzenia do wroga. Jej plany przerażały go. Wiedział czym jest potęga broni. Miał ją w swoim ręku. Czuł jej chłodny dotyk i ciężar odpowiedzialności. - Życie zweryfikowało twoje planu Lauren. Transporty zostały przechwycone. Poza jednym, który finalnie wylądował w Somali, prowincji etiopskiej.

- Trafił? Został dostarczony?

- Tak. Zastaliśmy jedynie puste skrzynie. Broń rozeszła się po ogarniętym wewnętrznym konfliktem Somali. Niedługo po tym, nasiliły się akty terroru, zaczęły się pogromy ludności etiopskiej w przygranicznych regionach. Wybuchł konflikt między tymi dwoma krajami! Przez twoją broń, twój utopijny plan, trwa jedenasty miesiąc krwawych walk. Somali opustoszało. Armia etiopska z trudem powstrzymuje wybuch wojny domowej, co skutkowałoby rozpadem całego kraju. Somalijczycy czynią krwawe rajdy, również korzystając z twoich karabinów i rewolwerów. Nie masz pojęcia jak krwawe piekło zgotowałaś tym, których chciałaś ochronić.

- Kłamiesz! Łżesz! - kobieta próbowała się bronić, nie dowierzając doniesieniom Bonda.

- Dziesięć tysięcy zabitych! Trzydzieści tysięcy rannych! Granica w ogniu! Destabilizacja całego kraju. To jest domino – Somalia również zostanie pogrążona w konflikcie. W kolejce czeka Dżibuti, Erytrea, Kenia. Oto skutki twojego planu: przyniosłaś nie nadzieję ale śmierć w męczarniach! Zabójczą wolność!

- Ja... ja... ja tego nie chciałam. Nie wiedziałam co uczynią z tą bronią. Miałam dobre intencje! - Lauren Joseph z trudem wypowiedziała zdanie. Łzy spływały z jej oczu, zostawiając wilgotne strugi, wijące się między zmarszczkami. - Niech da mi pan chwilę.


Bond skinął głową. Lauren znów usiadła w swoim fotelu, wpatrując się tępo w ogień. Agentowi wydawało sięże w jeden chwili wyparował z niej cały duch, pozostawiając jedynie pustą skorupę przypominającą człowieka. Zapadła cisza. Dało się usłyszeć ciche tykanie zegara, odmierzającego czas. Powoli minęła minuta, dwie, trzy. W końcu sprężyny zatrzeszczały i staruszka z trudem wstała. Jej twarz stężała, nabierając koloru marmurowego posągu. Łzy wyrzeźbiły mokre ślady, zabarwione niebieskim cieniem do powiek. Lauren Joseph w ciągu minuty, postarzała się kolejne trzydzieści lat. Zniknęła buta i pewność siebie, zastąpiło je uczucie paraliżującego strachu osoby, która widzi swoją śmierć, która wie, że nadszedł jej koniec. Drżącymi rękoma wygładziła i naciągnęła garsonkę, otarła oczy i wyprostowała się. Westchnęła i z największą godnością na jaką byłą ją w tym momencie stać, wciąż odwrócona plecami do mężczyzny, powiedziała:


- Proszę czynić swoją powinność, panie Bond.

09-08-2013

Data:

Bartłomiej Byczkiewicz

B do kwadratu. - https://www.mpolska24.pl/blog/b-do-kwadratu-1

Blog Bartłomieja Byczkiewicza - współzałożyciela Partii Libertariańskiej.
Mam wiele talentów, nie wszystkie są w użyciu.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.