Nic dziwnego, że ludzie tęsknią za tamtymi czasami.
Grudzień 1980 - Dwa dni (48 godzin) stałem w mrozie po plasterek szynki na Święta w kolejce przed sklepem, zabrakło tuż przede mną. Całe szczęście jak wychodziłem dorwała mnie sąsiadka (sąsiedztwo wtedy było szeroko pojęte) i mówi, proszę pana, miałam dostawę ze wsi, szyneczka pana interesuje. Przecież nie będę wracał z pustymi rękoma. Zapłaciłem dwa razy tyle, ale było.
Potem karpik, galareta, sylwester.
I przyszedł rok 1981-y. Strajki, tablice, tablice, strajki. Rejestracja NZS-u. Na półkach w sklepach trochę octu, czasami mąka pszenna. Ostatni strajk. Listopad, z małym przerzutem na grudzień (10-ego). Siostry z pobliskiego zakonu przynosiły nam pomidorową z karaluchami. Nie narzekaliśmy. Trochę mięsa i odrobina skrobi. W międzyczasie trochę atrakcji. Desant na WOSP, chłopcy z wiertaliotów spuszczają sie po linach. Pokazówka. Dotarłem kwadrans za późno.
Koniec strajku. Impreza. Chłopcy na polibudzie bardziej uparci. Strajkują dalej.
Wychodzę o poranku (13-tego). Coś mi nie pasuje. Ale idę. Myślę sobie Rakowiecka, Plac Unii Lubelskiej, autobus do domu. Ale jakoś dziwnie dużo tych morowych chłopaków. Dochodzę do Kina „Moskwa:. A tam pancernik Potiomkin pod napisem „Apokalips now”. Pytam się jakiejś biednej kobieciny, „co się dzieje”, ona mi na to, „to pan nie wie, stan wojenny”, potem patrzy się na mnie i mówi „pan lepiej sie ukryje, takich młodych to zatrzymują”.
Pędzę na uniwerek, bramy, jak „stalachitowe łąki morza”, nic się nie dzieje. Lecę na Mokotowską. Tłum. Z piątego piętra wyrzucają archiwa „Solidarności”. Z jednej strony podlatuje ZOMO, tłum się nie rusza, z drugiej strony podlatuje ZOMO, tłum się nie rusza. Zahipnotyzowany tym, co leci z okien „regionu”. Ruszam się, bo czas pójść po śpiwór, po drodze spotykam kolegę, który też idzie po śpiwór. Umawiamy się. Już czas zejść do podziemia.
Marek Zatoń