Budowa Gazociągu Północnego stała się faktem. Ostatnim rządem, który zgodził się na przebieg i warunki techniczne Nord Streamu był gabinet w Berlinie. Przed nim zgodę na budowę rurociągu wydały: Dania, Finlandia, Szwecja i Rosja.
Dopięcie projektu jest polską porażką prestiżową, dyplomatyczną i gospodarczą. Dodajmy – porażką na własne życzenie.
Najpierw, jeszcze w latach 90-tych Rosjanie zaproponowali, by po wybudowaniu pierwszej nitki gazociągu jamalskiego drugą poprowadzić przez Polskę, ale inną trasą. Miała iść nie prosto do Niemiec, ale na Słowację, a tam połączyć się z główną magistralą gazową wiodącą przez Ukrainę – Słowację – Czechy. Był to pomysł gazowego łącznika, nazywanego „pieremyczką”. Gdyby powstał, Polska byłaby strategicznym krajem dla polityki gazowej UE. Nie zgodziliśmy się jednak, bo łącznik zagrażał interesom bratniej Ukrainy, którą rosyjski gaz mógłby omijać, a „polska racja stanu” wymagała wspierania tranzytu gazu do Europy przez ten kraj.
Później maksymalnie upolityczniono projekt przedstawiając go, jako inicjatywę rosyjsko-niemiecką służącą interesom tych dwóch państw. Minister Sikorski zapędził się tak daleko, że porównał gazociąg do paktu Ribbentrop-Mołotow. Były to oczywiste bzdury, bo już w 2002 r. Unia Europejska nadała projektowi status sieci transeuropejskiej (Transeuropean Network), a Parlament Europejski uznał, “że Nord Stream jest projektem infrastrukturalnym o szerokim politycznym i strategicznym wymiarze dla całej UE”.
Jeszcze później Polska zachowywała się jak pies ogrodnika, starając się nie dopuścić do realizacji projektu nie mając jednocześnie własnej realistycznej, a nie opartej na mrzonkach strategii energetycznej.
Co można było w tych warunkach zrobić? Rozum wskazywał, żeby odrzucić polityczne uprzedzenia i podłączyć się do gazociągu na terenie Niemiec. Angela Merkel i inni przedstawiciele władz federalnych kilkakrotnie powtarzali tę ofertę.
Zbigniew Brzeziński pytany w maju 2006 roku, czy Polska powinna się włączyć do Nord Streamu odpowiedział: „uważam, że jest opcja, którą warto było przynajmniej poważnie dyskutować z Niemcami, a nie od razu odrzucić. Z dwóch względów: raz, że być może byłaby dla Polski korzystna, a po drugie – kiedy Niemcy zrobili tego rodzaju ofertę, należało ją wykorzystać, przynajmniej żeby rozpocząć dialog, a nie od razu ją odrzucać, co bardzo ograniczyło polskie możliwości”.
Po czymś takim krajowi politycy, dla których patriotyzm oznacza antyrosyjskość chętnie zakwalifikowaliby Zbigniewa Brzezińskiego do „partii Rosji”. Ale nie byliby wiarygodni. Ku ich żalowi profesor należy do partii rozumu, którego w tej sprawie tak bardzo zabrakło.