Jazgot
jest zupełnie niebywały, a ja się do niego dołączam i jeszcze dolewam
oliwy do ognia w tym moim małym, lokalnym zakresie. Moja opinia o
Wałęsie nie zmieniła się nagle teraz - ona ewoluowała od głębokiego
uwielbienia w 1980 roku do smutnego rozczarowania na początku lat 2000,
gdy Wałęsie kompletnie odbiło, gdy zrozumiał, że już prezydentem nie
będzie nigdy.
W listopadzie 1980 udało nam się (organizacji
NZS Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, której byłem
przewodniczącym) zorganizować na naszym wydziale spotkanie z Lechem
Wałęsą, który przez moment był w Warszawie. Do możliwości zorganizowania
tego spotkania bardzo przyczynił się Gregory Popielarz, który pochodził
z Gdańska i miał tam swoje wejścia i kontakty. Przybycie Wałęsy do sali
im. Czarneckiego na WDINP na Krakowskim Przedmieściu było wydarzeniem
niezwykłym, niebywałym i na tyle niespodziewanym i załatwionym w
ostatnim momencie, że sala nawet nie była pełna. Wałęsa się urwał na
dwie godziny z jakichś spotkań i przyszedł do nas, studentów, by nam
opowiedzieć o Solidarności i o tym, co się dzieje w Gdańsku.
Siadł
przy biurku wykładowcy, na podeście, ja siadłem obok niego, i zaczął
opowiadać, a ja zbierałem pytania, które ludzie pisali na kartkach, i je
segregowałem. Za mną siedział ochroniarz Wałęsy, nie pamiętam, jak się
nazywał.
Gdy Wałęsa skończył opowiadanie, zacząłem mu podawać
kartki z pytaniami, a on zaczął odpowiadać. Ale nie odpowiadał na każde
pytanie. Widziałem - ale byłem jedynym, który to widział, bo siedziałem
obok niego - że Wałęsa niektóre pytania odrzuca. Zrobiło to na mnie
piorunujące wrażenie. Nabrałem do niego wówczas nadzwyczajnego,
ogromnego szacunku, bo wywnioskowałem z tego, że Wałęsa jest rzadkim
okazem człowieka, który rozumie, że nie wie wszystkiego, więc nie
próbuje gadać bez sensu, tylko stara się odpowiadać na pytania takie, na
które zna odpowiedź.
A potem Wałęsa sobie poszedł. Następnego
dnia w gazecie pisali, że podczas rozmów z rządem Wałęsa nagle zniknął
nie wiadomo gdzie na dwie godziny, po czym wrócił w studenckiej czapce
na głowie... Ja pozostałem z moim poczuciem najwyższego uznania, wręcz
uwielbienia dla przywódcy Solidarności. Poczucie to nie opuszczało mnie
przez dobrych parę lat, aż do początku lat 90. Nie byłem jedynym -
Wałęsa i Jan Paweł II byli wówczas odbierani przez wszystkich jako dwie
najważniejsze w Polsce osoby, i odbierani byli jako tacy NA RÓWNI!
Lata
80 i 90 spędziłem we Francji. Nie miałem wielu kontaktów z bieżącymi
sprawami w Polsce, ale pamiętam, że głosowałem na Wałęsę w konsulacie w
Strasbourgu.
Zobaczyłem go w jakimś wydaniu Wiadomości w
telewizji, gdy przyjechałem do Polski na wakacje, jak przyjmował
jakiegoś gościa w Belwederze. I pamiętam, że doznałem wówczas pierwszego
szoku. To nie był ten sam człowiek, którego pamiętałem sprzed lat. W
tej krótkiej migawce zachował się tak, że przyszło mi do głowy wtedy
porównanie, które opowiadałem ludziom wokół siebie w Polsce i we
Francji:
Różnica między prezydentem Francji, François
Mitterandem, a prezydentem Polski Lechem Wałęsą jest taka, że jak się
patrzy na Mitteranda, to się widzi prezydenta i męża stanu, nawet jak
się nie jest jego zwolennikiem, a jak się patrzy na Lecha Wałęsę, to się
widzi elektryka, nawet jakby się chciało zobaczyć prezydenta...
To było dla mnie strasznie przykre, bo był to trudny do przetrawienia dysonans.
A
potem była wizyta mojego Taty u Wałęsy, w Belwederze na śniadaniu. Tata
był prezesem PKO BP. Było to akurat w momencie, gdy byłem w Warszawie,
na urlopie. Poszedł i po paru godzinach wrócił zdruzgotany. Po długiej
rozmowie na temat finansów państwa, do której pan prezydent się
najwyraźniej przygotował, nastąpił kubeł zimnej wody. Otóż mój Ojciec
tłumaczył, że pomysł stu milionów dla każdego nie jest dobry, że może to
zachwiać finansami państwa, a pan Prezydent pytał mądrze o różne
rzeczy, najwyraźniej słuchał, po czym, na koniec, zapytał mojego Ojca:
- Panie prezesie, a może mi pan powiedzieć, gdzie pan drukował te wasze bony oszczędnościowe, bo one są takie ładne, a ja chciałbym te sto milionów wydać też na takim ładnym papierze…
Potem
były przegrane wybory. Wszyscy pamiętają „podawanie nogi”, ale pewnie
wiele osób nie wie, skąd ta noga się wzięła. Ja wiem od osoby bliskiej
Wałęsie, której nazwiska oczywiście nie podam, ale która tam z nim wtedy
była na miejscu. Otóż podobno Wałęsa był absolutnie i doskonale
przygotowany do debaty z Kwaśniewskim i właściwie nie było szans, by
poległ. Ale poza przygotowaniem merytorycznym były jeszcze sprawy
pozamerytoryczne. Oba sztaby dograły wszystkie detale spotkania w
najdrobniejszych szczegółach. Wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Między innymi było ustalone bardzo wyraźnie i jednoznacznie, że obaj
panowie NIE BĘDĄ sobie ręki podawali. To była podobno baza wszystkiego,
coś, co do czego oba sztaby zgodziły się bez wahania. No i któryś z
doradców Kwaśniewskiego miał naprawdę doskonały pomysł, by
zdestabilizować Wałęsę tą próbą podania ręki – jak widać doskonale to
zadziałało!
Myślę, że ta historia nosi znamiona prawdy.
Doskonały chwyt psychologiczny, jak się nieco zastanowić, to taka debata
jest źródłem tak niesamowitego stresu dla kandydata, że każdy,
najdrobniejszy nawet element może być źródłem katastrofy. Jednak
prawdziwy mąż stanu potrafiłby się odnaleźć w takiej sytuacji… nawet
więcej powiem – każdy naprawdę KULTURALNY człowiek potrafiłby się
odnaleźć…
A potem już było coraz gorzej i gorzej. Nie
głosowałem w tych kolejnych wyborach – nie chciało mi się jeździć do
konsulatu dla Wałęsy (bo przecież na komucha-kłamczucha bym nie
głosował).
Nie miałem nigdy poczucia wstydu, że TAKI KTOŚ jest
naszym prezydentem. To, kto jest prezydentem nie ma żadnego związku z
jakimś charakterem narodowym czy innymi cechami, nieprawdą jest nawet,
że mamy takiego prezydenta, na jakiego sobie zasłużyliśmy. Mamy takich
przedstawicieli, na jakich głosowaliśmy, a głosowaliśmy na nich, bo tak
kazały nam media. Kazały wprost lub nie wprost, kazały, bo na przykład
plakat z kandydatem był ładniejszy od plakatu z kontrkandydatem. W
przypadku „podawania nogi” też zapewne media mogły uratować sytuację,
gdyby chciały, wyjaśniając ją…
Obraz
odpowiedzialnego Wałęsy z 1980 roku znikł już z mojej pamięci. Jest
teraz ten żałosny obraz, który widzimy wszyscy dziś, który trwa od
wielu, wielu lat. Smutne to. Dla mnie jest to przestroga, by nie ufać
żadnemu politykowi.
Teraz już tylko mi szkoda. Przydałby się
nam wszystkim człowiek, który by nas mógł zjednoczyć, jak jednoczył nas
Jan Paweł II. Wałęsa MÓGŁ kimś takim być.
Jednak nie o tym
miałem napisać, tylko o tym, o co w tym całym jazgocie chodzi. Bo wrzask
się podniósł niesamowity i mamy dziś nawet zatwardziałych wyborców
SLD, którzy bronić chcą "honoru Wałęsy", co jest już wyjątkowo
kuriozalne.
Warto mieć świadomość, że tu wcale nie chodzi o
Wałęsę. Dla środowisk okrągłostołowych, czyli dla tzw. "salonu" Wałęsa
jest tylko narzędziem. Przypomnijcie sobie, jak Wyborcza i Michnik pluli
na niego, gdy była taka potrzeba.
Cała ta afera, ten wrzask,
ten jazgot jest spowodowany najgorszym niebezpieczeństwem, jakie może
sobie salon wyobrazić, to znaczy koniecznością przyznania racji
środowiskom przeciwnym układowi, a konkretnie Kaczyńskiemu. To jest dla
salonu wizja Apokalipsy, końca ich świata. Ostateczne udowodnienie tego,
kim i jaki był Wałęsa, nie tyle burzy jakąś michnikową konstrukcję, co
przyznaje rację Kaczyńskiemu i PiS-owi, a na to salon pozwolić nie chce. I
dlatego mamy ten jazgot, te idiotyczne memy, to pójście w zaparte. I
dlatego przyłącza się do tego również elektorat SLD, który powinien
teoretycznie zachować jak najdalej idący dystans.
Niezwykły
jest ten nagły, błyskawiczny i totalny sukces Kaczyńskiego. Jeśli
jeszcze dodatkowo okaże się, że nagle uda się wyjaśnić katastrofę
smoleńską, to zacznę się niepokoić...