Okazuje się że największe głąby, nieuki i nieudaczniki są w Ministerstwie Edukacji. Czego oni mogą nauczyć innych, skoro sami nie potrafią przygotować prostego dokumentu.
Sytuacja jest prosta i problemu w zasadzie nie ma.
Ramy kwalifikacji to system obowiązujący praktycznie w całej Unii. Pozwala on ludziom w klarowny sposób sprawdzić jakie szkoły czy kursy należy ukończyć i jakie ewentualne egzaminy należy zdać, aby móc wykonywać określony zawód. Dopasowanie krajowych ram do ich odpowiedników w innych krajach Unii ułatwi poszukiwanie pracy w innym państwie.
Czyli wystarczy tylko ściągnąć przepis od któregokolwiek innego kraju. Są gotowe.
Jakie szkoły czy kursy należy ukończyć i jakie ewentualne egzaminy należy zdać, aby móc wykonywać określony zawód.
Jeśli w tych przepisach jest rozdział mówiący, jakie wykształcenie i doświadczenie trzeba posiadać, aby zostać: ministrem, premierem, wojewodą czy szefem rady nadzorczej to nic dziwnego, że kolesiów (tzw. sitwy) ogarnął blady strach. Pójdą na szczaw i mirabelki.
Jeżeli
ustawa o kwalifikacjach nie wejdzie w życie do końca tego roku, to
Polska może stracić 400 milionów euro z Unii. Póki co rząd "wytyrał"
tylko założenia i siedzi z założonymi rękami.
Ustawa jest międzyresortowa ale wiodącym jest Ministerstwo Edukacji, na efekty ich trudu czeka wiele innych resortów, przede wszystkim Ministerstwo Pracy. Szef tego ministerstwa Władysław Kosiniak-Kamysz nie chce popędzać MEN-elików ale zapewnia jednak, że w razie potrzeby służy swoim doświadczeniem.
Przygotowanie ustawy o kwalifikacjach to dopiero początek drogi. Później trzeba go wypełnić opisem wszelkich kwalifikacji. W praktyce trzeba opisać każdy zawód, jak ma wyglądać ścieżka kariery, aby móc wykonywać daną profesję.
Ministerstwo Edukacji widocznie przewiduje, że PiS przejmie władzę, więc się nie spieszą. Albo może nie ma tam nikogo, kto zrozumiałby, o co tym brukselkom chodzi.
Zajęci są opracowywaniem programu wychowania seksualnego i każdy jego element sprawdzają podobno w praktyce. Są zajęci. Łączą miłe z pożytecznym.
Kiedyś jeden z moich wykładowców od nauczania początkowego mówił, że kuratorem jego okręgu szkolnego był bednarz (tak, taki gostek co robi beczki i to takie na śmiech też), bo towarzysze (czytaj sitwa ówczesna) tak zdecydowała. Minister Oświaty wraz ze swoimi zastępcami mieli razem pół wyższego wykształcenie, co wystarczało, by wydać ustawy o terminie rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego.
Wygląda na to, że obecny personel oświaty może i ma więcej dyplomów, ale poziom intelektualny taki sam. I nie mówię tu o nauczycielach, bo tu nieudacznicy to raczej wyjątki, gdyż większość tych nieudacznych trafia do kuratoriów i ministerstwa.