Jarosław Kaczyński bez ogródek mówi, skąd chce wziąć pieniądze – a sam przyznaje, że będzie to kosztować kilkadziesiąt miliardów zł rocznie – na najważniejsze obietnice wyborcze PiS, czyli na przywrócenie dawnego wieku emerytalnego 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn oraz na pięćsetzłotowe dodatki na dziecko. Pierwsze 10 mld – mówi Kaczyński – ma pochodzić z efektywniejszego ściągania VAT-u. Trzeba tu przypomnieć, iż pod rządami „łagodniejszej” Platformy liczba firm, które padły ofiarą represji skarbowych z tytułu niesłusznych zarzutów o niezapłacenie należnego VAT-u kazała się zastanawiać, czy my aby żyjemy jeszcze w państwie prawa. Aż strach się bać, jak – przy takiej deklaracji Kaczyńskiego – może to wyglądać pod rządami PiS-u. Kolejne miliardy chce prezes PiS-u ściągnąć za sprawą nowego (wątpliwego konstytucyjnie) podatku od sklepów wielkopowierzchniowych oraz – uwaga! – przez zwiększenie o 0,5% PKB deficytu budżetowego.
Jakby tego było mało, przyszły – no właśnie kto: kierownik naszego państwa? – chce sięgnąć po leżące na kontach i nieużywane 200 mld zł (!), zapowiada udomowienie (sic!) banków, przejmowanie obcych przedsiębiorstw, zgodnie z wypowiedzianym zresztą hasłem „Coraz więcej Polski musi być polskie!”.
Gdyby się to miało komuś nie podobać, to niech lepiej siedzi cicho. Kaczyński mówi wprost, iż zmieni prokuraturę, sądy, służby specjalne, czyli te wszystkie ulubione przez polityków PiS-u instrumenty władzy.
A naród ma tę politykę wspierać uczestnicząc w wiecach. Bo „poparcie społeczne – mówi Kaczyński – będzie temu rządowi bardzo potrzebne, to musi być fundament”. Będzie tak, „jak jest na Węgrzech. Kiedy przychodzi trudna chwila jest wielki wiec, są setki tysięcy ludzi, przemawia premier. I my też musimy coś takiego zrobić”.
Trochę w tym widzę gomułkowskiego PRL-u, trochę Orbana, trochę Putina. Problem, że ani to przeszłość, ani zagranica. Bo to za moment może się ziścić. U nas.