- Więc... o co chodzi? - Pierwszy patrzył w blat biurka, zdradzając objawy niecierpliwości.
- Duża część społeczeństwa, tkwi w przeszłości. Wiesz... romantyzm,
ojczyzna, uczciwość. Niektórym nawet rozsądek chodzi po głowie.
Katolickie inklinacje. Cały ten trend. Spuścizna tego wybuchu w 1980.
- Który sami spowodowaliśmy - uzupełnił Pierwszy.
- Ale nie przewidzieliśmy skutków ani rozmiaru.
- Ale potrafiliśmy opanować.
- Drugiego stanu wojennego nie będzie.
Pierwszy westchnął.
- Więc. Co proponujesz?
- Damy im przywódcę.
Oczy Pierwszego nie wyrażały nic. Żadnej zachęty ani zdziwienia. Zainteresowania ani oburzenia. Były chłodne i bez wyrazu.
- Ci ludzie będą chcieli jakoś zrealizować te swoje nastawienia. Zbudować nową ojczyznę.
Słowa zawisły w ciszy. Gdzieś zza grubych okien, otoczonych ciemnymi zasłonami, pojawił się słaby szum z zewnątrz. Ucichł.
- Nie możemy ich wyeksportować. Skłonić do wyjazdu za granicę. Zresztą
tu - na twarzy Drugiego pojawił się lekki uśmiech - ktoś musi pracować i
płacić podatki.
- Mam jeszcze wiele spraw - powiedział Pierwszy i zaczął się podnosić.
- Czekaj.
Pierwszy zastygł. Opadł z powrotem na masywne krzesło.
- Dwie minuty.
- Nie możemy dopuścić, żeby ci ludzie rozwalili kraj. Nasz kraj. Nie
możemy wprowadzić nowego stanu wojennego. Nie możemy po prostu użyć
siły. Nie możemy skupić się na walce z nimi, bo wynik takiej walki
zawsze, mimo całej naszej przewagi, jest niepewny. Sam wiesz... to
dziwny naród. Musimy po prostu dać im przywódcę, dać im ruch -
kontynuował Drugi - człowieka i strukturę, która będzie ich czapką i
kagańcem. Która wrośnie im w ich tępe głowy i będzie prowadzić tam gdzie
my zechcemy. Nasz człowiek musi być najbardziej patriotyczny,
najbardziej czysty, najbardziej moralny. To ich ujmie. To ich przekona.
To ich ideały.
- Chore ideały - rzucił beznamiętnie Pierwszy.
- Ale takie są. Więc nasz człowiek będzie takim wzorcem z Sevres, tych
ich wartości. Nikt nie będzie od niego, po prostu, bardziej patriotyczny
i bardziej moralny. A wtedy, każdy realny, potencjalny ich przywódca,
będzie szkodnikiem. Kimś kto narusza świętą sprawę jedności pod wodzą
naszego człowieka, niszczycielem Ojczyzny.
Lekkie kiwnięcie głową Pierwszego, było sygnałem, że Drugiemu udało się zdobyć jego zainteresowanie.
- Sama jednak miłość do przywódcy nie wystarczy. Nie wystarczy, że ktoś
będzie reprezentował najdoskonalej ich wytęsknione, zamierzchłe ideały.
Nie wystarczy nawet mechanizm odsiewania prawdziwej konkurencji, ludzi,
którzy gdyby stanęli na ich czele, mogliby tak ich zorganizować, że
stali by się prawdziwym zagrożeniem dla nas.Trzeba jeszcze czegoś
jednego - kontynuował Drugi - trzeba wiązadła, spoiwa, zaprawy
murarskiej. Trzeba kleju kompozytowego, który przyklei tych ludzi do
naszego przywódcy tak, że nie będą nawet śmieli myśleć o oderwaniu się
od niego. O zakwestionowaniu jego osoby, jego przywództwa i tego co
razem z nim robią.
Palce prawej dłoni Pierwszego wykonały delikatny ruch, zataczając kółko, zachęcając do kontynuowania.
- Nic tak nie wiąże jak wspólnota w zbrodni.
Zasłony przy rzędzie okien, sala miała około piętnastu metrów
długości, wykonane były z ciemnogranatowego weluru. Zdawały się gęste i
ciężkie, tak jak gęste i ciężkie zdawało się stawać powietrze w sali
siedziby partii demokratycznej.
- Trzeba skłonić ludzi do czegoś nieetycznego. Do czegoś dokładnie
sprzecznego z ich wyznawanym i uznawanym systemem wartości. Oczywiście,
każdy działa z dobrych pobudek, dlatego nasz człowiek zaproponuje im to,
w imię realizacji większego dobra, właśnie tego w co wierzą.
Pierwszy nie zapytał co to ma być. Nie musiał. Na pewnym poziomie,
chodzi tylko o merytoryczne wnioski i o to co najważniejsze - o
skuteczność.
- To proste. Oni muszą nas nienawidzieć.
- Już nienawidzą - przerwał jednak Pierwszy.
- Ale nie tak. Nie tak. Na razie to nieskoordynowane przebłyski,
tłumione odwołaniami do religii i ich wielkich wartości. Nasz człowiek
zinstytucjonalizuje nienawiść do nas. Zrobi z niej, sposób codziennego
myślenia, reagowania.
- To się może dla nas źle skończyć? - zapytał Pierwszy.
- Nie w proponowanym przeze mnie przypadku. Nasz człowiek zapewni, że
nienawiść do nas będzie całkowicie bezproduktywna. Będzie ich sposobem
myślenia. Połączy się z ich bezradnością i klęskami jakich będą
doznawać. A im większa bezradność i upokorzenie, tym większa będzie ich
nienawiść. Sami wiemy, że nic tak nie wyłącza myślenia jak nienawiść
właśnie. Staną się głupi. Ogłupionych nasz człowiek będzie wiecznie
prowadził przeciwko nam. Będzie uosobieniem ich nadziei, ich krzywdy i
ich nienawiści do nas. Organizatorem jej. Nie będą mogli go odrzucić, bo
musieliby sami sobie napluć w twarz, tak jak zdawać im się będzie, że
pluć będą w naszą.
- Ale...?
- Nie. Nasz człowiek zawsze będzie przegrywać. To pasuje nawet do
narracji ponoszenia wiecznych ofiar, którą oni czerpią od czasów
powstań. Wszystko się złoży się w jedną spójną całość.
- Ale...
- Bez obawy. Nawet jeśli nasz człowiek nie będzie osobiście kandydował, mianuje, albo wysunie do kandydowania, naszych ludzi.
- Kupią to?
- Kupią wszystko. Będą ogłupiali i sfrustrowani. Liczyć się będą dla
nich tylko słowa przywódcy. Zrobimy im taką para-religię. Słowa, słowa.
Będzie w nich najlepszy, jak nikt, będzie wyrażać ich pragnienia, tak że
nie będą nawet śmieli pomyśleć, czy nie działa przeciwko nim.
- A reszta? Reszta jego aparatu? - zapytał Pierwszy.
- Naturalne mechanizmy negatywnego doboru. Zadbamy o to, by tam się
znaleźli ludzie normalni. W sumie większość to ludzie jak my, chcą
pieniędzy, dobrego życia, ponad przeciętną... Gdy zapewnimy taki trzon
jego organizacji, to dalej sama organizacja zadba już o resztę. Po
prostu odsieją każdego niepewnego, idealistę, romantycznego. Wpuszczą go
w kanał albo zmarginalizują. Zamkną partię na nowych ludzi. Nie
dopuszczą do jej masowego charakteru, bo straciliby to, co dzięki niej
zyskują, to po co w ogóle w niej są. Nie zaryzykują utraty tych małych
korzyści. Oczywiście będą się maskować. Słowa, hasła... Głośno,
głośniej..
- Nazwisko?
Drugi pochylił się nad przestrzenią mahoniowego biurka do ucha
Pierwszego. Pierwszy patrzył przez dłuższą chwilę przed siebie. Światło
wpadało skośnie przez rząd okien z jego prawej strony.
- Done - powiedział w języku świata. Podniósł się, biorąc czarną teczkę do ręki.
- Mam pełnomocnictwo do działania? - zapytał Drugi, stojąc wyprostowany naprzeciwko szefa.
Pierwszy wyciągnął prawą dłoń. Lekko się uśmiechnął. Pierwszy raz od
początku rozmowy. Ściskając dłoń Drugiego, gratulował sobie rozeznania
ludzi.