Trochę strachu wczoraj było, kiedy przy okazji pożaru wyszło na jaw, że pod mostem dyndają światłowody dość kluczowej instytucji, czyli Ministerstwa Obrony Narodowej.
Rzecznik prasowy Jacek Sońta wytrwale twittował odpowiadając na pytania. Jeszcze nie na wszystkie niestety, ale czekamy.
Wyjaśniał, że odizolowany system MON ma się dobrze i jest bezpieczny, a w pożarze ucierpiała jedynie sieć dostawcy internetu.
To że urzędnicy znikną na jakiś czas w fejsbuka nie martwi tak bardzo jak wątpliwość, która w tej sytuacji musiała się nasunąć: o poziom bezpieczeństwa danych niejawnych, które są w MON.
Udostępniony publicznie plik z mapą, zdjęciami i opisem instalacji pod mostem znajduje się na stronie ZDM.
Pewne zabiegi chroniące MONowskie światłowody, trzeba przyznać, były: w przeciwieństwie do pełnej dokumentacji fotograficznej, zdjęcia trzech kabli ministerstwa nie zostały upublicznione, podobnie opis instalacji.
Natomiast bardzo dokładnie są udokumentowane instalacje należące do innych firm, w tym providerów internetowych.
Skoro jednak wg rzecznika MON stracił kontrolę jedynie nad internetem dostarczanym przez firmę zewnetrzną, co obsługują te światłowody opisane tajemniczo jedynie jako MON (bynajmniej nie jako należące do dostawcy internetu)?
Już dawno temu Kevin Mitnick, w końcu stary haker a dziś guru od bezpieczeństwa, wyraził pewną prawdę: prawdziwe szpiegostwo to nie tylko super technologie, najprościej jest wykorzystać czynnik ludzki.
W tym przypadku: pełna dokumentacja instalacji dostepna w sieci, fizycznie łatwy dostęp do okablowania. Prawopodobnie (zdaniem ekspertów od bezpieczeństwa) nikt nie bawiłby się w podpinanie do światłowodu (dość proste do wykrycia i miejmy nadzieję monitorowane w MON) w celu zdobycia danych. Ale porządny przecinak lub pożar... to najprostsza dywersja.
Przypadkowe (jak zakładamy) podpalenie mostu potraktujmy jak ostrzeżenie.