Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Ekonomia według profesorów.

Jednym z zasadniczych problemów polskiej gospodarki jest rozdźwięk między profesorami ekonomii, a przedsiębiorcami. Niestety, nasze elity rządzące wolą słuchać tych pierwszych.

Ekonomia według profesorów.
O polskiej ekonomii można napisać wiele złego. O problemach realnych, takich jak skomplikowane przepisy, wysokie opodatkowanie pracy, niskie zarobki czy zły system edukacyjny. O problemach wyimaginowanych, takich jak niska innowacyjność, czy brak ekspansji na rynki międzynarodowe. Osobiście uważam, że najwięcej złego można jednak napisać o polskich ekonomistach. Kształceni w czasach gospodarki planowej bardzo rzadko mają jakiekolwiek pojęcie o realnej ekonomii, o rzeczywistych problemach polskich przedsiębiorstw. Nic dziwnego. Szczytem marzeń w karierze polskiego ekonomisty jest ciepła posadka w zachodnim banku, katedra na polskiej uczelni i stanowisko doradcy przy którymś z prominentnych polskich polityków.

Polscy ekonomiści są teoretykami. Ta przykra skądinąd konstatacja niesie za sobą głębokie konsekwencje. Teoretyk nie jest bowiem w stanie znaleźć rozwiązań dla praktycznych problemów. Kiedy jeszcze okazuje się, że jego teoretyczny autorytet jest stawiany wyżej aniżeli opinia prawdziwego przedsiębiorcy, któremu udało się odnieść sukces na trudnym polskim rynku, konsekwencje są zatrważające. Ich obraz możemy zobaczyć każdego dnia w naszym nieszczęśliwym kraju.

Transformacja ustrojowa w Polsce stanowiła zbrodnię przeciwko narodowi. Zbrodnię popełnioną nie tylko przez polskie elity władzy. Zasadniczy udział miały w tym wielkie grupy kapitałowe. Najlepiej o tym może świadczyć fakt, że w momencie gdy polski złoty stał się walutą w pełni wymienialną według standardów MFW (lata 95-96) cały kapitał zgromadzony w Polsce (podaż pieniądza M3) wynosił niespełna 50 miliardów dolarów. Oznacza to, że tysiącletnia historia gospodarcza kraju została wyceniona na zaledwie 1500 dolarów per capita. Do tworzenia miejsc pracy niezbędny jest kapitał. W gospodarce kapitalistycznej zwyczajnie nie da się stworzyć miejsc pracy bez pieniędzy.

Konsekwencją braku kapitału w Polsce było praktycznie całkowite uzależnienie polskiej gospodarki od inwestycji zagranicznych. Polskie zakłady pracy były prywatyzowane za bezcen (kupującymi byli głównie inwestorzy zagraniczni). Wynikało to z wielu czynników. Zła wola rządzących (lub też ich całkowita niewiedza w kwestiach gospodarczych) była tylko jednym z nich. Ani rząd, ani polscy inwestorzy nie dysponowali kapitałem by przekształcić państwowe przedsiębiorstwa tak, by były konkurencyjne na rynkach światowych. Winnymi tego stanu rzeczy byli zarówno polscy rządzący, jak i polscy ekonomiści, którzy doradzając rządzącym realizowali wprost interesy zachodnich grup kapitałowych. Niestety, do dnia dzisiejszego ten stan nie uległ zmianie.

Pracując obecnie dla największego w pełni polskiego pracodawcy z branży elektroniki mam bezpośredni wgląd w kształt realnej polskiej gospodarki. Pomimo całkowicie polskiego kapitału firma jest uzależniona od zleceń pochodzących od zagranicznych grup kapitałowych. Gdyby na Polskę nałożono sankcje gospodarcze, lub międzynarodowe grupy kapitałowe postanowiły przenieść inwestycje z naszego kraju mój pracodawca, zatrudniający blisko 2000 pracowników upadłby z dnia na dzień.

Wbrew pozorom firma ta nie wyrosła na inwestycjach zagranicznych. Podstawą rozwoju firmy była produkcja własna, na polski i nie tylko rynek. Zajmując silnę pozycję w niszy firma rozwinęła się na tyle, że zwróciła uwagę światowych graczy. W przeciągu kilku lat zamówienia ze strony przedsiębiorstw zagranicznych stały się głównym źródłem przychodów przedsiębiorstwa. Była to jedyna droga dla szybkiego rozwoju firmy. Rozwój kolejnych, własnych produktów wymagał zbyt dużego kapitału, by polski przedsiębiorca (nieważne jak prężny) był w stanie zrealizować je we własnym zakresie. Winę za ten stan rzeczy ponoszą polscy rządzący.

Polscy ekonomiści, którzy nie kształcili się w kierunku gospodarki planowej, to w głównej mierze stypendyści zagraniczni. Osoby pokroju Balcerowicza całą swą wiedzę na temat mechanizmów gospodarki rynkowej uzyskali pod nadzorem zagranicznych specjalistów, których głównym celem było przygotowanie kadr dla potrzeb ekspansji wielkich grup kapitałowych na rynkach wschodniej Europy. To przerażające, ale bardzo często nasi ekonomiści nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że cała ich wiedza stanowi papkę propagandową wpojoną im w określonym celu. Jednym z przykładów takiej papki jest przekonanie większości polskich ekonomistów, o wielkiej szkodliwości inwestycji państwowych w rodzime przedsiębiorstwa. Takie inwestycje pojmowane są przez większość ekonomistów, a za ich pośrednictwem większość społeczeństwa, jako najgorszy z grzechów względem gospodarki. Nie przemawiają do nich w żaden sposób przykłady Japonii, Korei, Niemiec, czy ostatnio Chin, w których największe potęgi przemysłowe wyrosły dzięki inwestycjom publicznym. O zgrozo, dla polskich ekonomistów mniejszym grzechem jest opodatkowanie pracy celem redystrybucji w postaci systemu socjalnego, niż wykorzystanie opodatkowania jako narzędzia do gromadzenia kapitału inwestycyjnego. Nawet jeśli zdarzają się przypadki, w których ten sposób wykorzystania danin publicznych jest realizowany (vide OFE) odbywa się to całkowicie poza kontrolą społeczną, ale pod bezpośrednią kontrolą "wolnego rynku" i jego emanacji w postaci zagranicznych grup kapitałowych.

Wpływ polskich ekonomistów na świadomość społeczną jest przerażający. Miałem okazję osobiście przekonać się o tym, tocząc dyskusję z grupą wójtów, na temat rozwoju regionu w którym mieszkam. Kiedy po raz kolejny musiałem wysłuchać tyradę na temat bariery rozwoju spowodowanej problemem ze znalezieniem prywatnych inwestorów zwróciłem uwagę, że w takiej sytuacji przy wysokości budżetów gmin rolę inwestora może śmiało przejąć społeczeństwo, przykładowo poprzez budżet partycypacyjny, przerażenie w oczach wójtów i ich komentarze doprowadziły mnie do granic ataku apopleksji. Sam fakt, że byli oni święcie przekonani o tym, że tego nawet nie wolno im zrobić z punktu widzenia prawnego świadczy najlepiej o tym jak wielkie straty dla społeczeństwa wywarł wpływ gołosłownych bon motów sprzedawanych przez polskich ekonomistów przez ostatnich 25 lat. To nic, że zgodnie z obowiązującym prawem gmina może inwestować do wysokości dochodów własnych (w większości przypadków 25-50% dochodów gminy), a inwestycje mogą mieć nie tylko charakter spółek komunalnych, ale także spółek prawa handlowego, lub charakter majątkowy.

Polacy posiadają komplet narzędzi do tego, by polska gospodarka osiągnęła sukces na miarę Korei Południowej. Niestety, Polacy są jak cyrkowy słoń z bajki. Przypięci do ziemi malutkim kołeczkiem, który w czasach ich dzieciństwa był nie do zerwania, nie wiedzą, że obecnie jedyne co ich ogranicza to ich własna mentalność i bajki opowiadane przez ekonomistów na zlecenie zachodnich grup kapitałowych. Bajki o wolnym rynku, w którym podstawą rozwoju są inwestycje zagraniczne, bajki o "self made manach" jak Steve Jobs czy Bill Gates. Bajki o giełdach papierów wartościowych i kredytach bankowych jako jedynych źródłach pozyskiwania kapitału. Może przyszedł taki moment, w których ktoś powinien zamiast bajek zacząć opowiadać Polakom o realnych i skutecznych rozwiązaniach. Do tego jednak nie tylko Balcerowicz, ale większość polskich ekonomistów musi odejść.
Data:
Kategoria: Gospodarka
Komentarze 21 skomentuj »

to wszystko ładnie brzmi, tylko jak w rzeczywistości wyglądałoby inwestowanie przez wójtów, prezydentów czy samorządowców publicznych pieniędzy? Większość miast jest koszmarnie zadłużona, pieniądze wydano na paciorki, kostki, wyłożono granitami urzędy, pobudowano lotniska, stadiony, czyli jednak wykorzystano opodatkowanie na inwestycje. W tekście brakuje liczb, a mianowicie porównania wysokości wydatków socjalnych do inwestycyjnych gmin, województw itd.
Z tego co wiem to największą pozycję w budżecie gmin stanowi edukacja około 35%, właśnie inwestycje około 25% i transport około 14% i pomoc społeczna około 15%. Dlatego odnoszę wrażenie, że nie za bardzo ma Pan pojęcie o czym pisze.
pozdrawiam Mergiel

Struktura wydatków samorządowych nie jest mi obca. Od paru lat dokładnie analizuję budżety kilku gmin z mojej okolicy, robiąc równocześnie analizę porównawczą z gminami z innych regionów. Faktem jest, że bardzo dużo wydano "na paciorki". Dużo w tym winy nie samych samorządów, a władz centralnych. Bardzo popularnym zjawiskiem jest częściowe finansowanie inwestycji wskazanych przez władze centralne. Samorząd staje przed dylematem. Wydać 25% za coś co w rzeczywistości jest niepotrzebne (ale przecież gmina dostanie do za 25% wartości), albo nie dostać nic. Także inwestycje samorządowe to w większości przypadków realizacja chorych pomysłów centrali, a nie rozsądne inwestowanie w rozwój gminy.

To ja w takim razie czegoś tu nie rozumiem. Pan widzi, że system jest niewydolny i marnotrawny ale jednocześnie postuluje aby dostawał i wydawał więcej pieniedzy.
Dobrze by było jeszcze przypomnieć tych licznych polskich przedsiębiorców, których ten system wykończył,np.Kluska, nie żaden obcy kapitał czy korporacje ale nasi rodzimi urzędnicy zniszczyli wiele polskich przedsiębiorstw.

Zwróciłem uwagę na wpływ centrali na wydatki samorządów. Tam gdzie centrala współfinansuje "inwestycje" (cudzysłów jak najbardziej uzasadniony) tam mamy do czynienia ze skrajnym marnowaniem środków. Tam gdzie gmina wydaje własne środki sytuacja wygląda zdecydowanie lepiej. Wyglądałaby jeszcze lepiej, gdyby ludzie mieli świadomość tego, jak wielkie pieniądze przechodzą przez samorządy i jak wielki wpływ na ich wydatkowanie mają władze lokalne. To, że ludzie tego nie robią, nie zmienia faktu, że to właśnie wydatki samorządu może kontrolować i mieć nań wpływ pojedynczy obywatel. W przypadku marnotrawstwa na poziomie samorządów winę ponosimy głównie my - obywatele. Nie interesuje nas to, nie wiemy jak wielki wpływ możemy mieć. W tym wypadku mniejsza wina systemu niż naszej bierności. Jeżeli obywatele kontrolują wydatki budżetu da się ograniczyć "paciorkowanie", a inwestycje lokalne zyskują realny sens.

Wytłumaczę może na przykładzie o co mi chodzi. Władze gminy stają przed dylematem. Mogą dostać dofinansowanie 75% na budowę kolejnego boiska o wartości 3 milionów. Zamiast tego po konsultacji z mieszkańcami decydują by te 750 tysięcy gminy wydać na budowę drogi, uzbrojenie i zmianę planu zagospodarowania przestrzeni by grunty rolne o niskiej jakości zmienić w grunty pod osiedle mieszkaniowe. W efekcie zamiast boiska i wzrostu kosztów stałych o 100 tysięcy rocznie gmina zyskuje 40 nowych mieszkańców (w wybudowanym przez prywatnych inwestorów osiedlu) co powoduje wzrost wpływów do budżetu gminy o 100 tysięcy. Zamiast inwestycji "paciorkowej" mamy realną inwestycję w bezpośredni sposób poprawiającą sytuację gminy.

Ok nie sposób się z tym nie zgodzić, im więcej pieniędzy zostanie do dyspozycji gminy, zamiast wędrować do centralnego budżetu tym lepiej, centralny rozdział zawsze jest gorszy od lokalnego, ale jaki to ma związek z zagranicznymi inwestycjami?

Niewiele. Tyle, że inwestycje samorządowe mogą stanowić świetną alternatywę dla inwestycji zagranicznych jako sposób pozyskiwania kapitału.

1. Trochę teorii - każdy ekonomista musi być teoretykiem:

„Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że w dziedzinie celowego ludzkiego działania i stosunków społecznych nie można przeprowadzić żadnych eksperymentów i nigdy nie przeprowadzono żadnych eksperymentów. Metoda eksperymentalna, której nauki przyrodnicze zawdzięczają wszystkie swoje osiągnięcia, nie ma zastosowania do nauk społecznych. Nauki przyrodnicze są w stanie obserwować podczas laboratoryjnego eksperymentu konsekwencje wyizolowanej zmiany tylko jednego elementu, podczas gdy inne elementy pozostają niezmienione. (…) Doświadczenie historyczne nigdy nie dostarcza komentarza o sobie samym. Musi ono być interpretowane z punkty widzenia teorii budowanych bez pomocy obserwacji eksperymentalnych. (…) Odwołanie do doświadczenia historycznego nigdy nie może rozwiązać żadnego problemu czy odpowiedzieć na żadne pytanie. Przytacza się te same wydarzenia historyczne i te same dane statystyczne na potwierdzenie zupełnie sprzecznych teorii.”

O odmiennym charakterze nauk społecznych i przyrodniczych pisał nie tylko właśnie przytoczony von Mises. Świetny esej poświęcił temu zagadnieniu Kołakowski („Reprodukcja kulturalna i zapominanie”), a von Hayek stworzył w oparciu o ten temat całe tomy („Zgubna pycha rozumu”, „Nadużycie rozumu”, „Konstytucja Wolności', etc.). Ekonomista – empiryk to pojęcie wewnętrznie sprzeczne.

[Pomijam milczeniem twór zwany Niemiecką Szkołą Historyczną, gdyż jej twórczość stanowiła parodię nie tylko ekonomii, ale nauki w ogóle.]

2. Trochę konkretów - gdzie dokładnie leży problem:

Pisanie o „tysiącletniej historii gospodarczej wycenionej na...” jest ślicznym zabiegiem retorycznym, jednak może prowadzać w błąd. Wyceniona została nie „historia gospodarcza”, a bieżący stan posiadania odziedziczony w spadku po PRL. Trafniejsza byłaby analogia o alkoholiku, który przepiwszy cały majątek, oskarża „dziki kapitalizm” o to, że tak nisko wycenił „cały dorobek jego życia” i dostarcza mu środków zapewniających tylko minimum egzystencji.

Sztywny kurs wymiany złotówki do dolara (potem zastąpionego koszykiem walut) ustanowiony początkowo na pułapie 1$ = 9500 zł nie dość, że tylko nieznacznie odbiegał (na korzyść złotówki) od ówczesnej ceny rynkowej, to zabezpieczył wartość złotówki przed inflacją, która tylko w 1991 r. wyniosła 70% i pozostawała na dwucyfrowym pułapie aż do końca XX w. Był to jedyny sposób na ściągnięcie obcego kapitału na teraz i zapewnienie w ten sposób absolutnie minimalnego poziomu dewiz, pozwalającego na opłacenie przynajmniej rosyjskich węglowodorów i spłatę części długów wobec zachodu.

Napływ zagranicznych walut nie tylko pozwolił na ustabilizowanie finansów państwa, ale też zrównoważył w pewnym stopniu (największym ze wszystkich państw po tej stronie żelaznej kurtyny) upadek kolejnych przedsiębiorstw „gospodarki uspołecznionej”. Nie oznacza to jednak, że Polska została automatycznie uzależniona od zagranicznego kapitału – to polscy politycy oraz wyborcy nie pozwolili rozwinąć się polskiej przedsiębiorczości, poprzez fiskalizm, regulacje oraz inflację niszcząc ją w zarodku. Wystarczy spojrzeć na wskaźniki oszczędności (a raczej zadłużenia) Polaków – a przecież bez nich niemożliwe jest rozwinięcie jakiejkolwiek struktury kapitałowej. Do akumulacji kapitału nie są potrzebne żadne odgórne bodźce typu OFE, tym bardziej nie powinny robić tego samorządy, ponieważ oznaczałoby to przekazanie w ręce najbardziej pasożytniczej warstwy społeczeństwa jeszcze większych środków na zmarnowanie. Wystarczy, że pozwoli się obywatelom zatrzymywać zarobione pieniądze, a strumienie inwestycji popłyną tam, gdzie będą najbardziej potrzebne.

Ja kluczowych dla losów gospodarczych Polski po 1989 r. postanowień szukałbym przy okrągłym stole, a skupiłbym się przede wszystkim na zapomnianym nieco ustaleniu waloryzacji płac robotników, wywalczonym przez Solidarność: to ono sprawiło, że państwo na długie lata ugrzęzło w tragicznej sytuacji budżetowej, blokując w ten sposób przeprowadzenie tak potrzebnych wówczas reform.

Ad.1. To jest dokładne potwierdzenie tego co napisałem. Teorie makroekonomiczne to pseudonauka. Stwierdzenie natomiast, że ekonomista musi być teoretykiem to bzdura. Ekonomia to nauka o gospodarowaniu dostępnymi zasobami. To umiejętność planowania przychodów i wydatków. Ekonomistami praktykami są dyrektorzy finansowi przedsiębiorstw, są gospodynie domowe planujące budżety domowe. Ekonomiści - specjaliści od teorii makroekonomicznych to szarlatani-ideolodzy, którzy w oparciu o bzdurne teoryjki manipulują społeczeństwem.

Ad.2. Jednym ze skutków ekonomicznego prania mózgów jest przekonanie o tym, że jedynym źródłem inflacji jest dodruk pieniędzy. Całkowicie pomija się fakt wpływu kursu waluty będącego wypadkową polityki wielkich grup kapitałowych. W sytuacji, w której rosną ceny produktów importowanych, a gospodarka jest od nich silnie uzależniona żadne działania rządu nie są w stanie powstrzymać inflacji. Takie zjawisko mieliśmy przez praktycznie całe lata 90te. W kwestii wyceny "rynkowej" dolara w 91 roku to trzeba pamiętać o tym, że była ona patologicznie zawyżona przez zjawiska społeczne. To temat na obszerne opracowanie. Co trzeba zauważyć, to fakt, że na podstawę tej wyceny miał wpływ głód konsumenta detalicznego. Stosując analogię do wycen giełdowych papierów wartościowych, była to zwyczajna bańka spekulacyjna pompowana przy niskich obrotach. Twierdzenie, że sztywny kurs utrzymywany przez ponad rok stanowił jedyny sposób na ściągnięcie kapitału stanowi wyraz kapitulacji przed wszechmocą grup kapitałowych. Z łatwością mogę wskazać przykład na to, że nie było to jedyne rozwiązanie. Wystarczy wziąć za przykład sposób uporania się z hiperinflacją w Niemczech przez Hjalmara Schachta poprzez wprowadzenie renten-marki. Takie rozwiązanie (zabezpieczenie waluty przez grunty i majątek państwowy) w pewnym sensie zastosowały Czechy, które dzięki temu uniknęły hiperinflacji po transformacji ustrojowej.

Odnośnie natomiast pańskiej opinii na temat pasożytniczych właściwości samorządów, pragnę zwrócić uwagę na fakt, że jakkolwiek w chwili obecnej samorządy faktycznie są bardzo często miejscem, w którym marnotrawstwo przekracza wszelkie granice, to równocześnie jest to właściwie jedyny szczebel władz, na który jednostka może mieć wpływ, który jednostka jest w stanie kontrolować. Patologią jest natomiast całkowity brak świadomości społecznej o zakresie kompetencji samorządów, a co za tym idzie praktycznie całkowity brak zainteresowania wyborami samorządowymi. Winę w tym zakresie ponoszą media i władze centralne, które nie robią nic, by tę świadomość społeczną poprawić. Samorządy to właściwie jedyny element systemu władzy w Polsce, na który możemy mieć realny wpływ, co więcej, jest to ten element systemu, w którym zmiany w sposób bezpośredni przełożą się na jakość naszego życia.

Sama "zmiana wartości pieniądza" NIE JEST inflacją, gdyż w przypadku wartości relacyjnych nie ma możliwości określenia, czy A staniało, czy B podrożało.

Natomiast niezależnie od tego, czy wartość złotówki rośnie, cyz spada, w wyniku dodruku NASTĘPUJE INFLACJA.

Przykład:

USD: jest dodrukowywany i poddawany ciągłej inflacji z tego powodu. ALe jego wartość np. w stosunku do złotówki może mimo tego ROSNĄĆ !!!

Jak widać, inflacja oznacza spadek wartości JEDNOSTKI danej waluty z tego powodu, że stanowi ona coraz mniejszy procent ogółu jednostek tej waluty.

Gdyby nie było dodruku, inflacja wynosiła by ZERO, a wartość pieniądza wycenianego w towarach mogłaby rosnąć (gdyż przybywa towarów, a więc towary ulegają inflacji).

Gdy występuje niewielki dodruk pieniądza, to powstaje niewielka inflacja pieniądza, ale z powodu większej inflacji towarów wartość pieniądza wyceniana w towarze nadal rośnie.

W pewnym momencie osiągamy punkt "inflacyjnej równowagi", gdy inflacja towarów i pieniądza RÓWNOWAŻĄ SIĘ (taki stan obserwujemy obecnie w przypadku naszego Słońca, gdzie występuje równowaga termiczno-grawitacyjna, dzięki czemu nasze Słońce jest obiektem stabilnym, ale to potrwa jeszcze tylko 4-5 mld lat).

Gdy jednak dodruk pieniądze przeważy, to wtedy zaobserwujemy wzrost cen dóbr. I taką obecnie sytuację obserwujemy. Można to w astrofizyce porónać do ostatniego stadium życia gwiazdy, gdy reakcje jądrowe przezwyciężają siły grawitacji i odrzucają część masy, aby przywrócić stan równowagi termo-grawitacyjnej.

I tak to sobie mniej więcej działa ...

Ad. 1 - ten spór w takim razie dotyczy głównie nomenklatury. Zgadzam się z Pańską tezą. Uważam jednak, że mówiąc o gospodyniach domowych czy dyrektorach firm, ma Pan na myśli "przedsiębiorców" a nie "ekonomistów". Wg mnie umiejętność „planowania dochodów i wydatków” to właśnie „funkcja przedsiębiorcza”, owo „tanio kupić, drogo sprzedać”, będące motorem kapitalizmu. Doceniając jej znaczenie, nie może Pan również nie zgodzić się, że samorządy nie są w stanie wykonywać tej funkcji – nie pozyskują środków na rynku, wydają je zgodnie z kluczem politycznym - „inwestycje” samorządowe czy publiczne nie są więc inwestycjami sensu stricto, ponieważ nie można w ich przypadku dokonać kalkulacji ekonomicznej.

Ad.2 - przykład Hjalmara Schachta jest dobry, ale mam do niego pewne zastrzeżenia. Po pierwsze, „cud marki rentowej” przypominał polską reformę monetarną, ponieważ również w tym przypadku zastosowano „kotwicę walutową” - sztywny kurs marki do dolara. Po drugie, Niemcy również mieli wsparcie zagranicznego kapitału, organizowane poprzez szwajcarski BIS. Po trzecie w końcu, jak Pan słusznie zauważył, marka rentowa miała oparcie w niemieckich gruntach i pozostałym majątku państwowym – który również podlegał przecież „wycenie” przez „międzynarodowych spekulantów”. Państwo nie jest w stanie za pomocą narzędzi polityki wewnętrznej zabezpieczyć wartości pieniądza na rynkach międzynarodowych, bo te ex definitione leżą poza sferą zasięgu państwa. Może to zrobić tylko silna gospodarka. Opisałem już, gdzie wg mnie leżą przyczyny jej słabości. Pozdrawiam.

Co do terminu "inflacja" wspomnę tylko, że może on oznaczać zarówno "wzrost cen", jak i "wzrost podaży pieniądza". Ja posługuję się zazwyczaj tym drugim znaczeniem.

Osobiście uważam, że najlepiej oddaje sens inflacji definicja w postaci spadku siły nabywczej pieniądza. Zawiera w swojej strukturze zarówno aspekt popytowy jak i podażowy. Zwrócę także uwagę, że spekulacja na rynku walutowym najczęściej ma charakter monetyzacji zadłużenia, tym samym z punktu widzenia realnej gospodarki niczym nie różni się od wzrostu podaży. Publiczne zadłużenie stanowi bowiem, ni mniej ni więcej, a podaż pieniądza rozłożoną w czasie.

W kwestii narzędzi polityki wewnętrznej zabezpieczających wartość pieniądza to pragnę się nie zgodzić. Norwegia, poprzez swój fundusz emerytalny posiada w chwili obecnej blisko 2% wszystkich akcji na giełdach europejskich i stanowi na rynkach międzynarodowych liczącego się gracza. W posiadaniu państwa zawsze znajdują się dobra materialne, które stanowią zabezpieczenie. Oczywiście w ich przypadku istotny jest także poziom płynności tych aktywów niemniej jednak, w chwili upadku PRL wartość gruntów Skarbu Państwa, przedsiębiorstw państwowych była wystarczająca by uniknąć zjawiska hiperinflacji. Niestety, reformie Wilczka nie towarzyszyła odpowiednia reforma bankowa, pociągająca za sobą szeroko pojętą prywatyzację.

Nie bardzo mogę zrozumieć końcową tezę. Przecież żeby robić biznes bez kapitału, inwestorów zagranicznych itp. nikt nie musi nigdzie odchodzić. Bo skoro nic nie jest potrzebne, to znaczy, że przedsiębiorcy powinni sami sobie dać radę.

Proponuję, abyś postawił jednoznaczną tezę nie na temat tego, że ktoś musi "odejść", tylko CO KONKRETNIE musiałoby być zrobione (lub nie zrobione), aby sytuacja się poprawiła.

Moim zdaniem są to następujące działania:

- CAŁKOWITE otwarcie polskiego rynku na ekspozycję międzynarodową
- sprywatyzowanie kopalń, kolei, energetyki itp.
- likwidacja MEN (prywatne lub samorządowe szkoły, każda z innym programem i z inną filozofią edukacji - patrz TED.com "Sir Ken Robinson")
- bezpośrednie wybory na szefów lokalnych prokuratur, sądów i policji
- wyjście z EU (lub MINIMALIZACJA partycypacji)
- zmniejszenie podatków
- likwidacja 90% stanowisk w administracji państwowej i lokalnej
- utrzymanie własnej waluty (bez prawa dodatkowych emisji: w razie takich prób wnioskujący poseł lub urzędnik powinien zostać postawiony przed plutonem egzekucyjnym za podjęcie PRÓBY LUDOBÓJSTWA)
- likwidacja PIT (służy jedynie do inwigilacji)
- likwidacja ingerencji prawa w sprawy prywatne

I jeszcze parę innych.

Jak widać, w moim programie ekonomiści nie muszą "znikać". Po prostu będą NIE GROŹNI ...

A jaki jest Twój pomysł ? Co należy zrobić ?

Bez urazy, ale to co napisałeś to nie jest pomysł, tylko pobożne życzenia, w szczególności ten punkt o likwidacji PIT.

No dobrze, to napisz swój pomysł, jak to wszystko powinno działać. Wtedy będzie można się do tego odnosić konkretnie.

Daj w punktach plan działania.

Już pisałem. Nie będę się ciągle powtarzać. W największym skrócie, decentralizacja systemu podatkowego, poszerzenie kompetencji samorządów i zmiana składek ZUS na podatek społeczny (emerytura niezależna od wysokości dochodów).

No to z tym to się akurat zgadzam, tylko nie rozumiem, w czym tu przeszkadzają "ekonomiści" ?

Przecież kwestia finansów samorządowych i innej redystrybucji to nie jest coś, czym się zajmuje TEORIA EKONOMII ...

Teoria ekonomii zajmuje się LUDZKIM DZIAŁANIEM oraz kwestiami MIKROEKONOMICZNYMi, które są takie same w każdej galaktyce ...

Przeszkadzają w tym, że jak się znajdzie taki jeden z drugim, powie premierowi, że aby przyspieszyć wzrost PKB musimy zadłużać się w kryzysie, albo drugi walnie, że trzeba stworzyć preferencyjne warunki dla wielkiego kapitału, to samorządom zostanie chuj, dupa i kamieni kupa... no i jeszcze orlik do postawienia, bo tak sobie premier wymyśli.

Problem w tym, że mylisz skutki z przyczyną. To nie ekonomiści mówią premierowi, co ma robić, tylko szef "pijaru" premiera mówi "profesorom", jak mają wytłumaczyć kolejną kradzież publicznych pieniędzy (np. poprzez dodatkową emisję pieniądza, która, jak wszyscy wiemy, jest jedyną przyczyną inflacji).

Tak więc nie ma znaczenia, czy ekonomistą jest człowiek czy małpa: gdy pracuje dla rządu, będzie mówić te same bzdury.

Natomiast co do lekarstw na gospodarkę, to jest jedno i bardzo proste:

WOLNY RYNEK

I nie trzeba niczego więcej, ani niczego mniej ...

Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.