Od wielu lat nasi politycy zaklinają rzeczywistość twierdząc, że ostatnim aktem zbawienia Polski jest przyjęcie euro. Jak tylko wstąpimy do strefy, życie stanie się lepsze – krowy będą się bardziej cielić, autostrady same się zbudują i nawet lato będzie cieplejsze i o parę dni dłuższe. Niestety, nikt nie mówi, jak to się stanie. Nie mówi, bo nie wie – większość polityków po prostu bezmyślnie klepie to, co im wsadzają do głów szefowie ich partii.
A z długami jest ten problem, że czasem ich wysokość przekracza stan majątkowy. Uczciwie byłoby wówczas ogłosić upadłość, ale uczciwość nie jest wartością zawsze cenioną w polityce. Co się zatem wówczas robi? Szuka się frajera, który pożyczy pieniądze. A pomiędzy Odrą a Bugiem oraz Bałtykiem i Tatrami jest całkiem tłuściutka świnka-skarbonka – 38 milionów ludzi, 300 tys. kilometrów kwadratowych, sporo zasobów naturalnych. Lecz trzeba jeszcze wmówić tubylcom, że szklane paciorki mają wartość. Tylko po co się męczyć z tubylcami? Wystarczy przekabacić lokalnych szamanów.
Nie będziemy bogatsi dlatego że będziemy mieć euro. Nawet nie wyjdziemy na zero, co miałoby ten plus, że byłoby wygodniej mieć wspólną walutę. Tak nie będzie – projekt euro w Polsce to projekt zubożenia Polski i Polaków. Cel jest jeden: nasz majątek będzie służył do spłacania długów bogatszej części Europy. Nic więcej. Co dostaniemy w zamian? Podziękowania. Może jeszcze dyplom "za udział w zawodach" i paczkę cukierków. Dlatego w naszym interesie narodowym jest nie przyjmować wspólnej europejskiej waluty.
Na szczęście w tej sprawie wystarczy nie robić nic. To jedna z nielicznych sytuacji, kiedy nieróbstwo ma wielką wartość.